tablice

tablice

środa, 29 kwietnia 2015

Camino Francés - część VII: Królestwo czekolady i zgubiona droga.

Siedzimy na kamiennej ławeczce na wzgórzu. Jakieś 4 km przed Astrogą. W dole widać już miasto. Nad nim powoli wschodzi słońce. Rozkładamy się ze śniadaniem. Mmm, co za urozmaicenie - bułki. Z serkiem, albo dżemem. Na bogato.
Podjeżdża do nas jakiś starszy pan na motorze. Z gitarą. Wykrzykuje coś po hiszpańsku. Rozumiem piąte przez dziesiąte. 
A, że 4 km do Astorgi.
A, że jeszcze 2 km do San Jo... cokolwiek.
A, że w mieście jest katedra i ratusz.
I stoi. I paczy na mnie. I gada. A ja tylko "si, si, claro"
Myślę sobie: o, jaki miły pan. Chce zagaić rozmowę z wędrowcami. Chce być miły i nam pomóc, a ja tu po ichniemu prawie nie mówię. I z tym przemiłym panem nie mogę pogadać. A on stoi i paczy.
I znowu zaczyna: że tam to już miasto jest, że taki piękny dzień będzie, że... coś tam.
I stoi. I paczy. Co on, kurde, tak paczy?!
W końcu nie wytrzymał. Pyta wprost, czy mamy jakieś drobne. Robi przy tym charakterystyczny gest pocierania palców.
Bezinteresownie miły, co? Miły i pomocny. Ech...

Odgrywamy tę samą scenę, co zawsze. Klepiemy się po pustych kieszeniach. Udajemy wielce zmartwionych: "no, nooo... no tengo nada" - biedne pielgrzymy. Zarzucamy plecaki i spieprzamy stamtąd.

Zbliżając się do Astorgi rozglądamy się na wszystkie strony. Szukamy Davida. 
Kim jest David?  David to żywa legenda. To Tom Bombadil Camino Francés. Nie można ruszyć na szlak i nie wiedzieć nic o Davidzie.
Fama miejska i wpisy na forach donoszą, że David to pozytywnie zakręcony osobnik, który przesiaduje w jakimś pustostanie na przedmieściach Astorgi. Ma stragan z owocami, które oferuje za "donativo" (czyli takie hiszpańskie "za Bóg zapłać"). Prawdziwym smaczkiem dla każdego caminowicza jest pieczątka, którą David przybija w credencialu. Przedstawia wielkie, czerwone serce. Jedyny taki stempel na Drodze. Oczywiście na niego właśnie polowaliśmy.
Ale z naszym szczęściem David mógłby stać na samym środku ścieżki i rzucać w nas owocami za donativo, a i tak byśmy go nie znaleźli. Pogrzebaliśmy marzenia o pieczątce w kształcie serca.

Astorga jest znana jako hiszpańska stolica czekolady. Co drugi sklep w ścisłym centrum miasta wypełniony jest półkami uginającymi się od pustych kalorii. Kalorie białe i czarne, mleczne i gorzkie, z rodzynkami i orzechami, z pomarańczą i wiśnią. Wielkie kalorie o masie 300g i małe kalorynki na jeden chaps, co to nawet nie poczujesz, że zjadłeś. W kształcie jaja i serduszka, panienki i byka. 
I kaloryczna płaskorzeźba pałacu biskupiego Mistrza Gaudiego. Majstersztyk. Oczywiście kupiłam jedną taką Kini na pamiątkę. Domowy architekt i wybredny czekoladożerca na pewno doceni moje starania. Ta słodka tabliczka ma do przejścia jakieś 270 km. W plecaku. Na słońcu i w deszczu, zgniatana między blaszanym kubkiem a kosmetyczką. Ciekawe w jakim będzie stanie po powrocie do domu.

Zgubiliśmy się. To znaczy zgubili nas. Dokładnie zgubiła nas ciekawość i babka z jakieś wioski na szlaku, która źle wskazała nam drogę. 
Przeczytaliśmy w przewodniku o alternatywnej trasie, prowadzącej przez Castrillo de Polvazares - wioskę zamieszkaną przez Maragatos - hiszpańskich chrześcijan pochodzenia arabskiego. Zajaraliśmy się bardzo na myśl o poznaniu nowej, rzadko spotykanej kultury. Niestety okazało się, że ta droga nie jest nijak oznaczona, a autor naszego przewodnika chyba sam ją sobie wymyślił. W związku z tym:
1. Opuściliśmy właściwy szlak
2. Wylądowaliśmy na pustkowiu, otoczeni wysuszonymi kępkami traw i czerwonymi kamlotami
3. W palącym słońcu szukaliśmy zasięgu GPSa (wiem, wstyd korzystać na szlaku z takich dobrodziejstw cywilizacji, ale chyba większym wstydem byłoby bieganie po łące jak kurczak bez głowy i szukanie drogi)
4. Nadrobiliśmy jakieś 2 km w najgorszym skwarze, żeby dotrzeć do właściwego Camino
5. Ostatecznie nie znaleźliśmy żadnych Maragatos.
6. Jak tylko wrócimy do domu, to napiszę do tego dziada od przewodnika, co o nim myślę

Śpimy w El Ganso. 1 alberga i sklep. I kościół. I bar kowbojski. Plastikowy Dziki Zachód jak się patrzy. Właściciel ma fantazję.
Noclegownia całkiem przyzwoita i bardzo ciekawa. Mnóstwo dziwnych sprzętów - kadzidełka, lampiony, kolorowe szkiełka i łapacze snów. Jak to ktoś określił - styl "New Age". Dla nas hitem jest stojąca w holu sofa, zrobiona ze starej wanny żeliwnej i fotele, z metalowych beczek. Sam hostalero wygląda jak zatwardziały hippis.

Wychodzę z albergue, a w ogródku przed budynkiem scenka. Dwoje ludzi (on i ona, albo jak kto woli - ona i on) stoi na samych koszulkach, z gołymi tyłkami. Obok hostalero spryskuje ich jakimś wielgachnym, śmierdzącym sprayem. Wszystkie ich ubrania wrzuca do foliowych worków na śmieci i też traktuje sprayem. Przynosi im jakieś swoje ciuchy. Teraz już mamy trójkę hippisów. 
Jak się okazało feralna dwójka uciekła na rowerach z poprzedniej albergue. Nabawili się jakiegoś robactwa - najpewniej pluskiew. Hostalero mógł ich do siebie nie wpuścić (w końcu groziło to przeniesieniem zarazy do jego albergi). Okazał się jednak hippisem o szczerozłotym sercu. Zabrał ich ubrania i wyprał w jakimś specjalnym turbo-zabijaczu. Oddał im własne wdzianko. Kochany człowiek.

Mam jednak pewne obawy. Cała akcja dezynfekcji i robaczanego mordu zbiorowego odbywała się tuż obok linki z rozwieszonym praniem. Naszym praniem. Jezu, żeby mi się tylko w skarpetkach jakaś szarańcza nie wykluła. Gonzo już łazi po pokoju i twierdzi, że go wszystko swędzi. Zobaczymy, co nam się jutro z tego urodzi.


Lump



Nad Astorgą już świta.


Spragniony pielgrzym.


David? Gdzie jesteś?


Astorga - Pałac Biskupi Gaudiego.


Czo ten Gonzo?
Katedra w Astordze.


Zagubieni w szczerym polu.


Odnaleźli jakąś wioskę...


 ... i kościół!


I sklep z wyposażeniem dla pielgrzyma.


Sypialnia w El Ganso.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz