tablice

tablice

sobota, 30 maja 2015

Camino Francés - część XIII: Ebola alert!

Ostatnie dwa dni wędrówki były typowo galicyjskie - albo mokliśmy w zimnym deszczu, albo chroniliśmy się przed nim na przystankach autobusowych. I w barach. I w kościołach. I w altanie przed czyimś domem. I wszędzie, gdzie tylko się dało. I nawet w oborze przerobionej na piciodajnie dla pielgrzymów (za donativo dostawało się gorącą kawę lub herbatę). Wiecznie mokrzy i przemarznięci zatęskniliśmy za upalnymi dniami spędzonymi na płaskowyżu Meseta.

Idziemy w lekkiej mżawce. Chwilę potem idziemy w drobnym deszczyku, by chwilę później brnąć w siarczystej ulewie. Lukamy w lewo. Stoi mały bar. Nic to, idziemy dalej. Ale co to? Nasze kroki kierują nas w stronę baru. Pieprzymy Galicję, chowamy się przed deszczem.
Drzwi baru stoją otworem. Wchodzimy do środka, zrzucamy ociekające wodą płaszcze, a kije stawiamy w kącie. Coś by się zjadło. Oferta dań na ciepło nie powala - zamawiamy hamburgery i siadamy grzecznie przy małym, okrągłym stoliku, tuż pod wielkim telewizorem plazmowym. Jak to zazwyczaj w takich miejscach włączony jest kanał informacyjny, ale kto by na to zwracał uwagę.
Do baru zaczynają napływać pielgrzymi, którzy odważyli się porwać na żywioł. Właściwie nie napływać, a prawie wpływać, bo woda na zewnątrz zbiera się w bajora na drodze. Zrzucają płaszcze i plecaki, strzepując krople na podłogę. U wejścia wytworzyło się już małe błotko.

Ludzie co jakiś czas zerkają na ekran telewizora. Właściciel baru chwyta za pilot i pogłaśnia. Wiedz, że coś się dzieje. Dobra, popatrzę i ja.
Panika w Madrycie. Pierwszy przypadek zarażenia Ebolą na terytorium Unii Europejskiej - pielęgniarka złapała syfa od turysty, który wrócił kilka dni temu z Afryki. Media lubią nakręcać takie sprawy. Dziennikarze są już wszędzie - w szpitalu, na lotnisku, przed mieszkaniem pielęgniarki. Rozmawiają z jej mamą, przyjaciółką sąsiadką, z lekarzami, na koniec z Ministrem Zdrowia. I co myśli o tym premier? Czy wprowadzić stan wyjątkowy? Czy ustawiać już kordon sanitarny w Madrycie? Nikt nic nie wie, koniec świata.
Średnio mnie to rusza. Przeżuwam martwą krowę z bułką.
- Ej, Aga, o co chodzi? - pyta Gonzo. No tak, informacje podają po hiszpańsku.
- Robią jakąś zwałę, bo się baba zaraziła Ebolą w Madrycie. Nakręcają sprawę, jak zawsze. Chyba próbują wywołać ogólną histerię. 
- Ale... my jedziemy za 3 dni do Madrytu... - ciągnie dalej.
- No i co? W naszych warunkach trudno się tym zarazić - odpowiadam beztrosko.
- A jak zamkną nam lotnisko?
- ...
- I będziemy siedzieć w tym pieprzonym Madrycie, z tą pieprzoną Ebolą?
- ...
- Ej, ja muszę do pracy! Ja nie mam tyle urlopu!
- Cicho, nic nam nie zamkną. A nawet jeśli, to wykombinujemy sobie jakiś inny powrót.

Wyhodowaliśmy nawet suchar na tę okoliczność - wracasz do domu, mama pyta: "Kochanie, masz coś dla mnie z Madrytu? - Tak, mamo, przywiozłem Ebolę." Badum -tss...

Doturlaliśmy się w końcu do Monte de Gozo - ostatniej stacji przed Santiago, jakieś 4 km przed miastem. Miejsce to jest szczególnie bliskie mojemu sercu - znajduje się tu polska alberga. Zawsze można w niej liczyć na spotkanie z rodakami. I tym razem się nie zawiodłam.
Na noclegu poznaliśmy m.in. trójkę studentów z Rumii (szli Camino del Norte) oraz Marzenę i Patryka (Camino Frances).
Z początku chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wybrać się na krótki rekonesans do Santiago, niestety deszcz zniweczył nasze plany. Wizja gorącego prysznica i jeszcze gorętszej herbaty też nie zachęcała do odbywania zimnych, mokrych wycieczek.    

Jakie było nasze zdziwienie, gdy do noclegowni zawitała trójka starszych państwa, których spotkaliśmy wcześniej w El Burgo Ranero. Byliśmy pewni, że są daleko w tyle za nami. Okazało się, że nie dali rady ukończyć Camino na własnych nogach, więc wsiedli w autobus i koczują na Monte de Gozo od dwóch dni. Oni z kolei byli wielce zdziwieni, że my jeszcze żyjemy - w sumie kiedy ostatni raz mnie widzieli miałam udar słoneczny i większość czasu spędzałam zdychając na pryczy.

I tak cały wieczór i spora część nocy minęła (jak zwykle w takich okolicznościach) na snuciu opowieści, dzieleniu się doświadczeniami Drogi oraz wspólnym narzekaniu na odparzone stopy, wiecznie przemoknięte ciuchy i pieprzoną Galicję.
Wszyscy odczuwają lekki dreszczyk emocji przed jutrzejszym wejściem do Santiago. Umówiliśmy się, że pójdziemy razem na Mszę dla pielgrzymów.

Czuję, że coś wielkiego nieuchronnie dobiega końca. Z jednej strony chcę to zatrzymać - nie wracać do codzienności, to zwykłego życia. Do tych wszystkich pierdół, które na co dzień zajmują moje myśli. Do piardyliarda spraw, sprawunków, działań. Do składania góry dokumentów - nikt nie wie po co i dlaczego, do wszystkich możliwych urzędów. Do kupowania butów na następny sezon. I nowego fartucha do szpitala. Do biletów na tramwaj i film do kina. Do płatków śniadaniowych. 
Do powtórnego wejścia w rolę. 
Przez kilka pierwszych dni po powrocie nie mieszczę się w stary kokon.

Z drugiej strony mam świadomość, że wrócić muszę, że jest mi to w pewien sposób potrzebne - znów złapać równowagę i wbić się na stare tory. 
Ale o tym będę myśleć później. Przede mną najważniejszy dzień wyprawy - wejście do Santiago de Compostela.


Lump



Soon...


XII-wieczna kaplica.


Spływajmy stąd!


No i spłynęliśmy.


Jeszcze nie Santiago, ale szpan już jest.


Ostatki szlaku.


Pomnik Pielgrzyma na Monte de Gozo.











niedziela, 17 maja 2015

Camino Francés - część XII: ślonski towarzysz i stary Junkers.

Zaszaleliśmy. Wstaliśmy 6.30 (czyli bardzo późno jak na nas). Pierwszy raz doświadczyliśmy kolejek do porannej toalety. I kolejek do wyjścia. I kolejek do wszystkiego. Za dużo tych Hiszpanów na metr kwadratowy.

Chwilę po wyjściu z albergue spotkaliśmy Polaka (w końcu!). Bernard pomógł nam znaleźć drogę, bo trochę się pogubiliśmy. Facet był Ślonzokiem z dziada-pradziada i zaciągał ostro po ślonsku. Emerytowany geolog, około 60-tki. Przez lata odkładał kasę na Camino. Ciągle zmieniał termin wyjazdu, szukając coraz to nowych wymówek. I pewnie by się kitrał tak do dnia dzisiejszego, gdyby syn mu nie kupił biletu lotniczego. Nie było już wyjścia - musiał lecieć - jeśli nie teraz, to kiedy?
Wyruszył miesiąc temu z Saint-Jean-Pied-de-Port. Miał szczęście trafić na gonitwę byków w Viennie, czego strasznie mu zazdrościliśmy. Szliśmy razem jakieś 1,5 godziny. Pożegnał się z nami na postoju w barze, gdzie spotkał znajomego Włocha, którego kiedyś tam uratował aspiryną.

Niektóre biura podróży organizują wycieczki po Camino de Santiago dla tych, którzy chcą zobaczyć jak wygląda Droga. Jak dla mnie ta idea jest totalnie bez sensu, bo niby jak mają poczuć klimat szlaku pielgrzymkowego, jeżdżąc po nim wypasionym autobusem z klimatyzacją, wysiadając z niego kilka razy dziennie po to tylko, żeby zrobić parę zdjęć, wysikać się i kupić pamiątki.
I tak przechodząc przez półwymarłą wioskę na szlaku, staliśmy się atrakcją turystyczną dla stada Amerykanów. Kiedy mijaliśmy ich, stukając naszymi drewnianymi kijkami o ziemię, przewodnik grupy przerwał na chwilę opowieści o historii szlaku i przywitał nas tradycyjnym "Buen Camino". Wszyscy odwrócili się w naszą stronę i jak papużki powtarzali za nim, wielce podekscytowani, bo oto spotkali właśnie najprawdziwszych pielgrzymów. Czułam się jak ostatni przedstawiciel gatunku reliktowego, lustrowana od czubka głowy, po czubki butów trekkingowych przez stado złaknionych wrażeń Amerykanów.

Do Palas del Rei dotarliśmy około 15. Zlani zimnym deszczem, wysmagani wiatrem. Buty mokre. Ciuchy mokre. "Jak to? To nie mieliście płaszczy przeciwdeszczowych?" Ano mieliśmy. I cóż z tego. Płaszcze same w sobie są nieprzepuszczalne, ale jak idzie się pół dnia w deszczu, to woda zaczyna wlewać się każdą wolną dziurą, łącznie z otworem przeznaczonym na głowę. Pieprzona Galicja.
Wszystko, co mamy na sobie i przy sobie zamieniło się w mokry gnój. Mokry, zimny gnój. Cudem ocalał mój kochany, ciepły śpiwór, w który zawinęłam się zaraz po wzięciu prysznica i już nie miałam zamiaru się odwijać. Niestety wygrał głód. Zatem rozwiesiliśmy nasze gnojowe rzeczy na wszystkich grzejących kaloryferach, które byliśmy w stanie opanować i ruszyliśmy w miasto. Na łowy.

Na wyposażeniu łazienki w albergue znalazł się sprzęt żywcem wzięty z muzeum PRL. Pierwszy raz w życiu widziałam suszarkę do włosów - uwaga - firmy Junkers! Wyglądała jak stara suszarka do rąk, w kolorze kawy z mlekiem. Moje pięć kłaczków na głowie nie wymaga wielkiego suszenia, więc znalazłam dla tego sprzętu nowe zastosowanie. I tak suszarka do włosów stała się urządzeniem wielofunkcyjnym do suszenia skarpetek, bielizny i ręczników. Przy okazji rozgrzewałam zziębnięte ręce w ciepłym powietrzu. Każdy Lump wie, że wszystko na świecie można wykorzystać na tysiąc różnych sposobów, w zależności od miejsca, czasu i zapotrzebowania. 
Gdy tak sobie stałam i suszyłam, co mi wpadło w ręce (a nie znalazło miejsca na kaloryferze), weszła do łazienki młoda Hiszpanka. Lekko się zaśmiała i rozbawiona zaczęła tłumaczyć, że to urządzenie służy do suszenia włosów. O, dzięki, wszechwiedząca istoto! Wydobyłaś mnie z zmroków niewiedzy, w których błądziłam już od wieków, potykając się co krok, szukając wyjścia po omacku. Dzięki Wam, oświeceni Hiszpanie! U nas, w zacofana Polska, elektroniki nie znaju.
Spojrzałam na nią moim poirytowanym wzrokiem numer 3. 
- Wiem. - odparłam, zaznaczając odpowiedź kropką. Kropką nienawiści.

Nasz znajomy Duńczyk też tu jest, przyszedł niedługo po nas. Ucieszył się na nasz widok, ale nie zagadywał jakoś szczególnie. Pewnie dlatego, że znalazł wolne słuchaczki - dwie młode Francuzki, które wielkimi, maślanymi oczkami wpatrywały się w niego z zachwytem, gdy wygłaszał płomienną mowę o ludzkiej uczuciowości i pragnieniu miłości.

Zagotowaliśmy wodę na starej płycie grzejnej. Popijając kawę grzejemy dłonie na metalowych kubkach. Wpieprzamy czekoladę. Planujemy jutrzejszą drogę. Od Santiago dzielą nas już tylko 2 dni marszu. 


Lump



- O, paczcie! Pielgrzymy ido. Zróbmy im zdjęcie. - hamerykańskie turysty


Tędy!


Drogowskaz do nieba.


Hobbity? Gdzie jesteście, Hobbity?
   

poniedziałek, 11 maja 2015

Camino Francés - część XI: pieprzona Galicja.

Pierwszy raz padał deszcz. Nie tam jakiś kapuśniaczek. Prawdziwy, ulewny, galicyjski deszcz. W prawdziwym, chłodnym, galicyjskim klimacie. Krajobrazy równie galicyjskie, co cała reszta - pagórki, gęste, mokre lasy, zielone łąki i małe, zapadłe wioseczki. I tak już będzie do samego Santiago.

Poranne 21 km do Sarrii popędziliśmy asfaltem, prawie bez odpoczynku. Droga niezbyt fascynująca, niezbyt przyjemna, ale przynajmniej szybka. Dopiero w mieście daliśmy sobie chwilę czasu na śniadanie. Napadliśmy na jakiś supermercado i zrobiliśmy zapasy jedzenia na cały dzień. Gdy pochłanialiśmy bułki na świeżym powietrzu, zaczęło padać. Zwinęliśmy czym prędzej manatki i spierniczaliśmy z miasta, w nadziei, że uciekniemy przed ulewą. Naiwni...
Już do końca dnia zimny deszcz, na zmianę z mżawką, ganiały nas po trasie. Aż do miejsca noclegu nie robiliśmy praktycznie przerw. Zmęczenie i głód dały o sobie znać, ale kto kiedykolwiek podróżował pieszo ten wie, że najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to postój w deszczu. Nie ma gdzie usiąść, bo wszystko jest zimne i mokre, a im dłużej stoi się moknąc, tym trudniej ruszyć w dalszą trasę.

Od tej pory, po kilka razy dziennie towarzyszyło nam stwierdzenie: "pieprzona Galicja!", wypowiadane przy każdej rozpoczynającej się ulewie. I każdym gwałtownym zrywie wiatru. I każdym napotkanym na drodze bajorze, którego nie dało się obejść i trzeba było mokrą stopą przez sam środek iść.  

Po 45 km drogi wygrzebaliśmy się z jakiegoś lasu i oczom naszym ukazał się ogromny most, unoszący się nad zalewem Rio Minho. Po jego drugiej stronie znajdował się cel naszej dzisiejszej wędrówki - Portomarin.
Miasto jest swego rodzaju ciekawostką architektoniczną. Założone zostało w czasach średniowiecznych nad rzeką Minho. W latach 60. ubiegłego wieku zdecydowano się przenieść jego zabytkową część, która niszczała, zalewana okresowo przez nurt rzeczny. I tak kamień po kamieniu zrekonstruowano zabudowę miejską na pobliskim wzgórzu, łącznie z romańskim kościołem-fortecą San Juan.
Do Portomarin trafiliśmy akurat w porze, gdy stan wody w rzece Minho był niski i cofająca się woda odsłoniła fundamenty przeniesionych stąd budowli.

W albergue jest tłum Hiszpanów. Wszędzie jest teraz tłum Hiszpanów. Wcześniej też ich paru bywało, ale nie w takiej ilości. W tym hiszpańskim tabunie trudno teraz znaleźć jakichś obcokrajowców. Skąd się tyle tego nagle wzięło?
Cały pic polega na tym, że jesteśmy trochę ponad 100 km od Santiago. Żeby otrzymać "compostelkę" (dyplom ukończenia Drogi Św. Jakuba) należy przejść co najmniej 100 km Camino. Hiszpanie zaczynają tu Drogę (zazwyczaj od Sarrii), by najmniejszym możliwym kosztem dostać nagrodę w postaci dyplomu. Od razu też widać różnicę w towarzystwie na szlaku. Obecnie spotykani Hiszpanie to zlepek dość przypadkowych osób, z całego przekroju społeczeństwa. Chodzą całymi stadami (a bo znajomi też poszli, a bo to tylko 3-4 dni, a bo mnie ktoś namówił, a bo coś tam). To już nie są ci sami ludzie, którzy poświęcają miesiąc życia i kawał zdrowia, żeby PRZEŻYĆ Camino, a nie je tylko UKOŃCZYĆ. Nie, żeby mi to jakoś wielce przeszkadzało, bo rozumiem, że każdy ma swoje motywy, którymi się kieruje i szanuję to, że ludzie chcą spędzić chociaż kilka dni w taki sposób. Tylko, że to już trochę inne Camino, niż to, które ja znam. Ale - co kto lubi.
A, właśnie - a propos tego całego zamieszania z setką kilometrów do końca - minęliśmy dziś drogowskaz, z zaznaczoną liczbą 100:






W albergue - ciasno, tłumnie, duszno - deszczówka paruje z mokrych ubrań, porozwieszanych na każdym skrawku grzejnika, wieszaka, czy balustrady. Cała poręcz przy schodach zarzucona jest kolorowymi, plastikowymi pelerynami typu poncho.
Warunki do zawiązywania nowych znajomości są bardzo sprzyjające. W łazience prysznice nie mają zasłon, ani drzwi - są tylko boksy odgraniczone po bokach ściankami. Jak się nie wstydzisz, możesz pomachać osobie, która kąpie się w boksie naprzeciwko. Ja nie macham. Żeby nie było.

Jedząc pseudo-obiado-kolację w zatłoczonej jadalni, spośród głośnej masy hiszpańskiej, wyłowiliśmy przemiłego, starszego Duńczyka. Siedział cichutko sam, w kąciku. Na oko miał jakieś 60-65 lat, był szczupły, lekko już wysuszony. Zajadał bułę z masłem, zagryzając na zmianę: pomidorem, papryką, bananem(?), jabłkiem(?), winogronami(?). Dobór zestawu obiadowego sprawiał dość egzotyczne wrażenie. Jakby ktoś przyniósł tu wszystko, co tylko się nawinęło w warzywniaku, postawił przed Duńczykiem i kazał mu zjeść. 
Wyglądał na trochę samotnego, ale nie był ani trochę zmieszany ilością otaczających go ludzi. Z marszu wzbudził w nas pewien rodzaj sympatii. Poczęstowaliśmy go ciasteczkiem.
Jak to zazwyczaj bywa - uprzejmość rodzi uprzejmość. Zaczął nas zagadywać. Standardowo - skąd idziemy, jak długo, kraj pochodzenia. 
On wyruszył ok. miesiąca temu z Saint-Jean-Pied-de-Port. Mówił, że coś mu kiedyś tam wycięto (trzustkę, albo śliniankę, albo trzustkę i śliniankę) i teraz nie bardzo może jeść słodkie rzeczy. Ale nasze ciasteczko z wdzięcznością przyjął. Poza tym praktycznie nie czuje smaku (co poniekąd tłumaczy jego urozmaicony posiłek) i zmusza się do jedzenia. Pewnie dlatego był taki chudziutki. Chudziutki i wysuszony. Aż mi się szkoda zrobiło.  

Gdy usłyszał, że przeszliśmy dziś 45 km powiedział, że jesteśmy szaleni. To nieprawda. Jesteśmy po prostu bezdennie głupi. Stwierdziliśmy to już przy wejściu do miasta i powtarzaliśmy średnio co 2 minuty, zamiatając chodniki jęzorami, zwisającymi ze zmęczenia do ziemi. 


Lump


Pieprzona Galicja.


A czo to?


Wbrew pozorom to nie Irlandia - to pieprzona Galicja.


Most do Portomarin.


Pozostałości dawnego miasta.


I to też.


A to już wejście do miasta na wzgórzu.


Dziesiątki gnijących na korytarzu butów.
Pieprzona Galicja zbiera śmierdzące żniwo.








   
    

piątek, 8 maja 2015

Camino Francés - część X: rzeka gułana i spacer w chmurach.

Opis dnia w czterech słowach: góry, krowy, rzeka gówna.

U stóp zbocza znaleźliśmy się przed godziną 9, po przejściu kilkunastu kilometrów w zupełnej ciemności. Usiedliśmy na kamiennym murku, zdjęliśmy na chwilę buty i wcinaliśmy kanapki, popijając zimną wodą.
Podejście nie należało do najprzyjemniejszych. Zimny, mokry po deszczu las, ścieżka wyłożona śliskimi kamieniami. Taka sytuacja. Najgorsze czekało na nas u samego szczytu. Na górze znajdowała się niewielka wioska, w której hodowano bydło. 
Na ostatnich kilkudziesięciu metrach wzniesienia pielgrzymów witała rzeka błota, zmieszanego z krowim łajnem, ściekająca leniwie po stoku. Całą szerokością drogi. Nie do obejścia. Po bokach zamieniała się w gęstą paciaję, w której nietrudno było ugrzęznąć. Sądząc po śladach, domyślam się, że ktoś przed nami musiał się w tym bagnie wyłożyć i podpierać rękoma, by dotrzeć na szczyt. Przemiła perspektywa.
Wszystkie mijane tego dnia wioski zapaćkane były gułanem, a krowy zagradzały nam przejście, spacerując środkiem drogi, jakby nigdy nic. To w końcu ich teren, więc grzecznie ustępowaliśmy miejsca.

Na szczycie najwyższego wzniesienia znajdowała się wioska O Cebreiro - najstarsza miejscowość na drodze. Na długo przed wkroczeniem Rzymian do Hiszpanii osiedlili się tu Celtowie. Do dziś pozostały po nich charakterystyczne, kamienne budowle - okrągłe, pokryte strzechą pallozas, tworzące niepowtarzalny, celtycki skansen. 
Prawdziwym skarbem jest natomiast Sanktuarium Santa Maria de Real. Najstarszy na trasie kościół słynie z XIII-wiecznrgo kielicha i pateny, w których (wg przekazów) dokonał się cud przemienienia wina i chleba w Krew i Ciało. Od wieków w miejsce to przybywają pielgrzymki Hiszpanów oraz peregrinos z Camino.
Dla caminowiczów dodatkowym atutem miejsca jest możliwość otrzymania unikalnego stempla w credencialu - wielkości dwóch zwykłych pieczątek, z wizerunkiem sanktuarium. Rzecz jasna - skorzystaliśmy. 

Po wyjściu z kościoła zauważyłam człowieka na wózku inwalidzkim. Prawdopodobnie miał zespół zamknięcia - siedział sztywno, w zupełnym bezruchu. Kurtka, czapka, szalik i okulary przeciwsłoneczne szczelnie przysłaniały większość ciała. Widać było tylko nos i kawałek twarzy. Twarzy tak bladej, że wydawała się ulepiona z wosku. Przy tym kompletnym braku jakiegokolwiek, choćby najmniejszego ruchu, zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno jest żywy człowiek. Wiem - głupio to brzmi. Przypominał bardzo ludzi-posągi, którzy pokazują się na głównych deptakach dużych miast, udając manekiny, dopóki nie wrzuci im się pieniążka. Wtedy to nagle ożywają, wykonują kilka nieskomplikowanych ruchów i zastygają w nowej pozycji.
Koło wózka kręcił się człowiek, w identycznych ciuchach - zapewne opiekun. To niemożliwe, żeby przyszli tą trasą, co my. Nie przez to błoto. A jednak byłam pewna, że pokonują w jakiś sposób Camino. Może szli, dopóki dawali radę, a przez etapy nie do przejścia podjeżdżali?
Gdzieś głęboko w moim ciele, w samym środku trzewi uruchomił się alarm. Zawsze towarzyszy mi to dziwne uczucie nieuzasadnionego niepokoju, gdy ktoś mnie obserwuje. Nie umiem wyjaśnić tego zjawiska w żaden logiczny sposób - tak po prostu jest. 
Ludziom w ciemnych okularach wydaje się, że mogą niepostrzeżenie lustrować wzrokiem każdego, kto ich mija. Że tego nie widać. I mimo, że facet na wózku, wyglądający jak figura woskowa, w żaden sposób nie wykonywał choćby najmniejszego ruchu głową - czułam, że śledzi mnie wzrokiem. 
Nie, nie uważam, że jestem jakaś wybitnie piękna, czy wybitnie jakakolwiek, żeby mi się ludzie przypatrywali. Może dziwił go mój strój - tego dnia było chłodno i mokro, staruszkowie z wycieczek autokarowych ubrani byli w płaszcze i długie spodnie (my z Gonzo, jak zawsze - na krótkim rękawie - przy łażeniu zawsze jest ciepło). Może jego uwagę zwróciły moje krótkie (jak niektórzy uważają - za krótkie), jasne włosy, rzadko spotykane w Hiszpanii (od słońca wypłowiały niemal na słomkowy blond). Jest jeszcze opcja, że pan na wózku cicho, w duchu podśmiewywał się z Sudocremu, który białą, obfitą warstwą pokrywał połowę mojej dolnej wargi, bo mi jakaś gangrena wyskoczyła.
Chciałam podejść do niego i zagadać. O coś zapytać. Tylko o co? W jakim języku? Czułam, że powinnam. Że nie bez powodu znalazłam się w tym samym miejscu i czasie, co on. 
Stchórzyłam, jak zawsze, gdy zaczynam się za dużo zastanawiać. I do dziś żałuję.

Schodząc z góry gadaliśmy jak najęci. O polityce i pogodzie. O historii i histerii. O rzeczach ważnych i totalnych głupotach. Głównie o głupotach. Mijaliśmy kolejnych peregrinos, którzy słysząc nasze zażarte dyskusje machali do nas z wesołym "Buen Camino" na ustach. Tak się zagadaliśmy, że zapomnieliśmy robić przystanków. Po prawie 20 km stwierdziliśmy, że chyba nadszedł czas, gdy powinniśmy być zmęczeni. Trochę na siłę przystanęliśmy i usiedliśmy na kamiennym murku przy drodze. Zajęliśmy się konsumowaniem kanapek. Przyczłapał się do nas, nie wiadomo skąd, owczarek niemiecki. Poczęstowałam go tym, co mieliśmy najlepszego, ale pogardził naszym chlebem. Francuski piesek. 

Przy kolejnym wzniesieniu czekała nas niespodzianka. Idąc ścieżką zauważyliśmy nagle przed sobą jakby nietypową mgłę. Była bardzo gęsta (biała jak mleko) i wyraźnie odznaczała się od reszty otoczenia. Góry, którymi wędrowaliśmy, były tak wysokie, że ich szczyty pokryte były chmurami. I oto jeden taki obłoczek znalazł się centralnie na środku naszej drogi. Próbowaliśmy nakręć film z naszego spaceru w chmurze, ale wyszedł bardzo średnio - nie widać na nim momentu, w którym pokonujemy białą ścianę i wbijamy się w środek obłoku. Szkoda.

W górach znaleźliśmy wielką, kolorową tablicę, która poinformowała nas o przekroczeniu granicy Galicji. Opuściliśmy więc prowincję Leon i wkroczyliśmy na nowy grunt - ziemię galicyjską, tak bardzo różną od reszty Hiszpanii. Kiedy w całym kraju temperatury sięgają 30-35 stopni i praży słońce - tu jest zaledwie 20, ze sporym zachmurzeniem, albo deszczem. Zawsze chłodno, zawsze mokro, zawsze beznadziejnie.  

Mamy nowego znajomego. Młody Niemiec - blondyn, rasowy aryjczyk. Nazywamy go Klusek, bo trochę z niego ciepła klucha. Ale sympatyczna, ciepła klucha.
Pierwszy raz spotkaliśmy go w wiosce La Laguna, zaraz po pokonaniu rzeki gówna. Gdy tylko wygrzebałam się z tego całego błota, zauważyłam mały bar. Na krzesełkach przed nim siedzieli sobie, popijając kawę, Klusek i Gonzo (który przy podejściu zostawił mnie nieco w tyle). W pierwszej chwili pomyślałam, że jest Polakiem - miał coś takiego w twarzy. Ale niestety. Tego dnia nie spotkaliśmy żadnego Polaka.
Kluska mijaliśmy jeszcze parę razy na trasie. Między innymi przechodził obok akurat jak wyłoniłam się z krzaków. W akcie totalnej desperacji poszłam w nie sikać, a Gonzo zaczął krzyczeć, że ludzie idą. Wyskoczyłam jak oparzona na drogę, cała pocharatana przez jakąś kosodrzewinę. Patrzę - a tu Klusek. Ubaw miał przedni, nie ma co.

Na noc zostaliśmy w Triacasteli - małej miejscowości z wielką ilością alberg, barów i pielgrzymów w nich przesiadujących.
Niedaleko miasteczka znajdują się kamieniołomy, z których wybierano wapień do budowy katedry w Santiago. Średniowieczni pielgrzymi zabierali go do wapienników w Castoneda w ilości, jaką byli w stanie unieść. Przyczyniając się do budowy świątyni zamieniali przez kolejne kilometry drogi kamienie grzechów na kamienie budowy.

Odnalazł się Biały! Tak, ten Biały z Hospital de Orbigo - cały i zdrowy! Spotkaliśmy go w Triacasteli na Mszy dla pielgrzymów. Nabożeństwo prowadził pozytywnie zakręcony ksiądz, w średnim wieku. Wchodząc do kościoła, chcieliśmy przysiąść gdzieś cicho z tyłu, ale nie dało rady. Kapłan od razu z ambony wezwał nas na sam przód, do pierwszej ławki (jak każdego pielgrzyma, przekraczającego próg świątyni). Chciał nas wszystkich widzieć obok siebie, blisko ołtarza. 
Na kazaniu dużo żartował. Dużo mówił też o rzeczach ważnych i mądrych. Każde słowo wypowiadał czysto i wyraźnie. Nawet ja, przy moich marnych umiejętnościach lingwistycznych, większość zrozumiałam.
Cieszyliśmy się. W końcu była niedziela, a my przybyliśmy tu nie jako turyści, ale jako pielgrzymi.


Lump



Słaba jakość zdjęcia, ale duch walki nadal widoczny.


Majestat.


"Przygody Gonzo w Galicji"



Wędrowcy.


Santa Maria de Real.


Skansen O Cebreiro wita.


W całej okazałości.


Celtycka palloza.


Raz, dwa, trzy... w chmurę!


No, witam.


"Czymże jest człowiek wobec tych wielkich mórz, lądów i gór, wobec całego wszechświata?" 







  





wtorek, 5 maja 2015

Camino Francés - część IX: dzień winnicy.

Cały dzień szliśmy przez rozległe winnice, mijając długie rzędy winorośli. Gonzo tylko się czaił, żeby pójść na pachtę. Nie ma! To nie nasze! Właściciele winnic godzą się, by pielgrzymi przechodzili przez ich ziemię, więc trzeba uszanować ich pracę. Gdyby tak każdy caminowicz (a są ich tysiące) zerwał sobie choćby kiść winogron, winiarze ponosiliby ogromne straty. To nie jest właściwa zapłata za ich dobroć.
Nakrzyczałam na Gonzo, ale sama najchętniej nawpieprzałabym się ile wlezie. Wyglądały na słodkie. My zaczynaliśmy powoli być głodni, a tu rosną sobie gronka pod ręką. Nic, tylko zerwać. Tak samo jabłka z drzew po drodze. Wielkości małej dyni. Spadające na ziemię, niezbierane. Gniją w słońcu. Żal ściska serce, a głód - żołądek.

Oglądaliśmy krajobrazy jak z folderów biur turystycznych. Jak z ofert wycieczek: "Zasmakuj Hiszpanii" - w tle winnica i górująca nad nią hacjenda z pojedynczym drzewkiem. I majestatyczne góry. I ich szczyty przysłonięte chmurami.


Około południa zawitaliśmy do Villafranca del Bierzo - jednego z najważniejszych miejsc na Camino. W niewielkim kościele św. Jakuba (Iglesia de Santiago) znajduje się Brama Przebaczenia (Puerta del Perdon). W dawnych czasach stwarzała ona szansę na otrzymanie odpustu dla schorowanych i wycieńczonych drogą pielgrzymów. Peregrinos, którzy nie byli w stanie podróżować do samej Composteli, w tym miejscu mogli zakończyć swoje Camino, po przejściu przez Bramę.
Obecnie drzwi są na stałe zamknięte. Podobno istnieje możliwość ich otwarcia dla osób, które nie mogą kontynuować Drogi. Czyli nie dla nas. My wyżebraliśmy pieczątkę do credenciala od kościelnej (żeńskiej wersji kościelnego) i ruszyliśmy na szlak.

Mamy nowych znajomych. Panią-z-wielką-torbą i Pana-z-wielkim-wąsem.

Pana-z-wielkim-wąsem poznaliśmy już u wejścia do albergue w Ponferradzie. Razem z nami stał w kolejce po stempel w credencialu i wpis do księgi gości. Popijaliśmy wodę z plastrami pomarańczy i przeżywaliśmy wspólnie moment zdjęcia butów po dniu wędrówki. 
Wygląda na Szwajcara. Jest po pięćdziesiątce. Ryży. Ma wielgachne, rude wąsiska, z końcówkami zakręconymi ku górze. Doprawdy, nie mam pojęcia, jak się hoduje takie coś. 
Przyszedł do albergi w Trabadelo, gdy siedzieliśmy sobie w barze obok i piliśmy kawę, zagryzając czekoladą. Kupił duże piwo, z błogim uśmiechem postawił na stoliku przed sobą i cyknął mu zdjęcie. Na fejsa - jak znalazł.

Pani-z-wielką-torbą jest chyba jakaś skośna. To znaczy, coś pomiędzy latynoską, a skośną. Nie mam pomysłu na kraj jej pochodzenia. Widziałam ją już w Ponferradzie - rano, w kuchni, przed wyjściem. Trochę się z niej nabijaliśmy, bo niosła plecak większy, niż ona sama. Jakby niosła w nim drugą skośno-latynoską koleżankę. Dodatkowo z przodu miałam przytroczoną torbę od dużego aparatu. Gdy szła, wytwarzała czymś taki dźwięk, jakby niosła szklankę z metalową łyżeczką - dzyń, dzyń, dzyń - stuka łyżeczka o puste szkło.
Trzeba przyznać, że była bardzo dzielna. W drodze wyprzedzaliśmy ją na niedużą odległość, ale gdy tylko robiliśmy sobie chwilę przerwy - mijała nas. Chyba w ogóle nie odpoczywała na trasie.
Jest trochę inna, niż wszyscy dotychczas spotkani przez nas ludzie. Właściwie z nikim nie rozmawia. Nie szuka towarzystwa. Stoi sobie sama w kuchni w albergue i coś smaży. Potem siada do stołu i jedząc czyta przewodnik po Camino. Jakby chciała powiedzieć wszystkim wokół: "Jestem bardzo zajęta jedzeniem tego czegoś, czymkolwiek to jest. I ten przewodnik też mnie niezmiernie fascynuje, więc daruj sobie i nie podchodź nawet tutaj". Może jest nieśmiała. A może po prostu ma wszystkich w miejscu, gdzie sięga tylko kolonoskop.

Wbił nam się do albergi jakiś żul-tubylec. Przy wejściu zdjął buty (jak każdy caminowicz po dniu wędrówki), jakby był "swój".
Przymila się do Pana-z-wielkim-wąsem. Wyczaił, że ten jest szczęśliwym posiadaczem butelki wina. Zagaduje go mieszanką językową francusko-hiszpańską. Klepie po ramieniu, jakby byli starymi kumplami. Swoją drogą szacun dla pana żula. Ilu żuli zna języki obce?
Zadomowił się już na dobre. Nalał sobie kranówki do butelki (a, co tam - będzie na potem), zrobił przegląd lodówki i szafek w kuchni. Ma już w zapasie wodę, wino i kawałek czegoś. To się chyba nawet je. Znalazł kanapę do posiedzenia i gazety do poczytania.
Skorzystał też przy okazji z łazienki. Teraz siedzi przed wejściem do budynku albergue i podśpiewuje coś wesoło. Szczęśliwy ten, kto zawsze coś użura. 


Lump



Pani-z-wielką-torbą znów nas wyprzedziła.



Będzie z tego dobre wino.



I jeszcze więcej wina!



Villafranca del Bierzo - Iglesia de Santiago.



Puerta del Perdon - Brama Przebaczenia.



Znowu idziemy jakąś mieściną.

sobota, 2 maja 2015

Camino Francés - część VIII: góry, biznesy, Koreańce.

Przez noc nic nas nie zeżarło. Nic się z naszych ciuchów też nie wykluło. O, dziwo. Pożegnaliśmy gościnnego hippisa z El Ganso i ruszyliśmy zdobywać szczyty górskie.

Obawialiśmy się trochę, czy damy sobie radę z ostrymi podejściami. 
Opuściliśmy nudne, duszne równiny, które towarzyszyły nam od początku wyprawy. I zakurzone drogi. I pola kamlotów. 
Gdy tylko załyczyliśmy świeżego, górskiego powietrza, poczuliśmy nagły przypływ energii. Przypływ? Raczej falę powodziową. Albo tsunami. Pomknęliśmy jak te kozice górskie, wyprzedzając wszystkich peregrinos po drodze. Wśród nich - żadnych znajomych. Żadnych Polaków. Tylko Kanadyjczycy i Hamerykanie. Irlandczycy i Francuzi. I kilku Niemców. I Koreańczycy. I para Hiszpanów z dwoma czarnymi labradorami, z których jeden niósł na grzbiecie swój bagaż. Uroczo.

A propos Koreańczyków - dowiedzieliśmy się w końcu skąd się ich tylu namnożyło na Camino. Kilka lat temu jakiś Koreańczyk naczytał się o legendarnym europejskim szlaku pielgrzymim. Spakował więc manatki i wyruszył w podróż do Santiago. Po powrocie do ojczyzny, zafascynowany Drogą opisał swoją przygodę w książce. Powieść stała się bestsellerem i inspiracją dla tysięcy żółtoskórych zapaleńców, którzy każdego roku w okresie letnim tabunami przybywają, by pokonać Camino. 

Pierwsza wioska na trasie - Foncebadon. Jeszcze kilka lat temu praktycznie nie istniała - mieszkańcy wyprowadzili się do miasta w poszukiwaniu pracy. Na miejscu pozostała jedna, samotna alberga, która przyjmowała pielgrzymów. Dzięki położeniu miejscowości na Camino, zaczęła ona powoli odżywać. Dziś jest tam kilka noclegowni, sklep i bar. W kilku kamiennych domkach znów zamieszkali ludzie.
Bar jest bardzo specyficznym miejscem - to właściwie drewniana chata, z ogromnym gankiem i stolikami przed wejściem. Wszędzie na słupkach wiszą liczne flagi państw z całego świata. U samego wejścia na podwórze ustawiono tablicę, skleconą z desek. Na nich znajdują się kolorowe teksty, informujące o odległości od różnych miast na Ziemi.
I tak dowiedzieliśmy się, że do Santiago mamy jeszcze 222 km, a na Finisterrę - 295 km. Gdybyśmy wybierali się do Jerozolimy, mielibyśmy do pokonania jakieś 5000 km, na Machu-Pichu 9453 km, a do Quito jedyne 9700 km. Buła z masłem.






Wspinamy się na górę. Kamienista droga prowadzi coraz wyżej i wyżej. Wśród suchych krzaczków i kępek mchu. Mijamy Francuzów. Mijamy Hamerykanów. I Hiszpanów. I ich czarne labradory. Docieramy na szczyt.
Ale... o co chodzi?
U szczytu góry jest niewielki placyk. Na placyku stoi przyczepa kempingowa. A w przyczepie... bar przenośny. Kawa, herbata, batoniki, owoce i nawet domowe ciasto.
Genialne. Ustaw mały bar w miejscu, gdzie kończy się trudne podejście i każdy chce odpocząć. Złoty interes. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, którzy zobaczyli przyczepę, olali ją i poszli dalej. Nawet my skusiliśmy się na kawę, ale tylko dlatego, że przy zakupie czegokolwiek dostawało się pieczątkę w credencialu. Tacy z nas interesowni ludzie.

Idziemy przez dzikie, porośnięte gęstym lasem góry. Wąskie ścieżki prowadzą nad przepaścią. Słychać dzwonki krów, pasących się w dolinie. Myślimy sobie: "ale głusza, ludzka stopa tu od wieków nie postała". Idziemy dalej, aż tu nagle z krzaczorów wyłania się drewniany stragan. Przy straganie - pani w średnim wieku wyciska sok se świeżych pomarańczy. Na stoliku, w drewnianych misach leżą banany i batoniki. I woda. Wszystko za donativo.

Idziemy dalej. Idziemy sobie spokojnie, aż tu z leśnej gęstwiny wyłania się dwóch gości. Siedzą jakby nigdy nic na pieńkach. Siedzą i grają. Jeden na gitarze, drugi na skrzypcach. Muzyka roznosi się po górach, niesiona wiatrem. Przed grajkami leży otwarty futerał, na wdzięczność w wiadomej postaci.
Chyba napiszę książkę: "1000 i jeden pomysłów biznesowych na Camino".

Najważniejszym wydarzeniem dnia jest podejście na Cruz de Ferro - Żelazny Krzyż, najwyżej położony punkt na szlaku (1531 m n.p.m.). U stóp krzyża tradycyjnie składa się kamień przyniesiony z własnego domu. Ma to symbolizować wyzbycie się ciężaru, z jakim rozpoczęło się Camino. Swego rodzaju ciężaru duchowego - egzystencjalnego krzyża, który dźwiga każdy z nas. Po złożeniu go na stercie kamieni, pod krzyżem, pielgrzym zdejmuje z siebie brzemię codziennych spraw, gotowy do podjęcia trudu dalszej drogi.
Przy krzyżu peregrinos zostawiają nie tylko kamienie. Wiszą tam flagi państw, bandany, muszle pielgrzymie i kartki z intencjami. Wisiorki, różańce i wstążki. I zdjęcia bliskich. Najczęściej tych, których stratę boleśnie odczuliśmy.
My przywiązaliśmy do krzyża biało-czerwoną wstążkę. Miałam na niej zawieszoną swoją muszlę, ale niestety już drugiego dnia wyprawy się odczepiła, więc bez większego żalu zostawiliśmy ją na Cruz de Ferro.  





  

Jak dotychczas, to nasz najlepszy dzień na szlaku. Pokonaliśmy ponad 40 km w krótkim czasie i nawet się zbytnio nie zmachaliśmy. Dosłownie: przeskoczyliśmy te góry.
W albergue również miłe zaskoczenie - na powitanie zimna woda z plastrami pomarańczy i cytryny (wierzcie lub nie, ale po dniu wędrówki w słońcu jedyne o czym się marzy, to cień i woda - duuużo wody). Noclegownia przeogromna, na około 200 peregrinos. Wszyscy hostaleros są wolontariuszami - pielgrzymami, którzy postanowili zatrzymać się w alberdze na jakiś czas i pomóc w jej prowdzeniu. Pokoje - niemal luksusowe, 4-osobowe. Śpimy z dwoma Holendrami. Są przeogromni. Jak dwa wielkie morsy. Jak pierwszy raz ich zobaczyłam, pomyślałam, że to jacyś strongmani. Nie są zbyt rozmowni, ale też jakoś specjalnie im się nie narzucamy ze swoim towarzystwem.

Wisienką na torcie okazała się Ponferrada - miasto templariuszy, z jednym z największych zamków warownych tegoż zakonu w Europie. Wrzucam parę zdjęć z rozpoznania terenu.


Lump



Uwielbiam poranki na szlaku.



Jeden z grobów pielgrzymów, których pokonało Camino.



Letrina czai się w krzakach!



I biznes się kręci.



"A droga długa jest, nie wiadomo czy ma kres."



Porzucone obuwie.



Jeszcze tylko małe podejście...



... i schodzimy. 



Na początku myśleliśmy, że to jakiś menel, ale to nasz kumpel Lump-peregrino!



Templariusze!



I jeszcze raz.



Yyy... dzień dobry. W czym mogę pomóc?