tablice

tablice

środa, 16 grudnia 2015

Zambia - część X: Nosorożce i kryzys.

Wychodząc z porannej Mszy spotykam Anię. Jest umówiona na dziś z o.Jackiem. Powiedział wczoraj, że przyjedzie do nas jakaś laska.
Widzę ją po raz pierwszy w życiu. Jak udało mi się poznać, że to ona?
Jeśli wychodzisz z kościoła w Lindzie i widzisz nieznaną, białą kobietę - wiedz, że coś się dzieje.

Zgarniam Anię do nas, do mieszkania.
Z Pat i Jędrzejem organizujemy szybko niedzielną herbatę. Nie co dzień trafia nam się taki gość - nie dość, że biały, to jeszcze z Polski.
Na dodatek przywiozła z sobą pudełko ciastek. Z czekoladą - towarem deficytowym w Lindzie. To się chwali.

Ania opowiada nam o sobie. Pracuje w Lusace od 2 miesięcy, nad projektem dla jednej z firm farmaceutycznych. Zupełnie nie ma kontaktu z tutejszymi ludźmi. Nie umie nawet przywitać się w języku nyanja. 
Jej skóra jest nieskalana promieniem słonecznym. Dziewczyna praktycznie nie wychodzi na zewnątrz - z mieszkania w centrum wskakuje do samochodu z klimatyzacją, z którego wysiada tuż pod biurowcem firmy. I to tyle z jej poruszania się po Zambii. 
W ciągu dwóch miesięcy pobytu tutaj tylko raz wyszła na spacer, ale na ulicy zaczepiali ją czarni faceci, więc zrezygnowała z pieszych wędrówek.

Jak zwykle, zupełnie niespodziewanie wpada do nas w pełnym pędzie o.Jacek:
- Agnieszka, jedziesz ze mną do chorej?
Pytanie! Lecę po torbę z lekami i chwilę później Srebrna Strzała opuszcza teren parafii w Lindzie.
Ania musi jeszcze chwilę poczekać.

Jedziemy kilka kilometrów nieutwardzoną drogą, mijając rzędy płotów z trzciny.
Zatrzymujemy się przy niedużym domku, pośród pól.
Mieszka tam 8-osobowa rodzina - małżeństwo z czterema dziewczynkami i dwoma chłopcami (przekrój wiekowy: rok - 10 lat).
W środku budynku - biednie, ponuro. Na starej, zniszczonej sofie siedzi z nogami w górze matka wesołej gromadki - kobieta ok. 30-letnia.
Kilka dni temu uderzyła się w palec stopy. Od tego czasu noga jest opuchnięta i boli. Całe podudzie.
Wypytuję o szczegóły, o.Jacek tłumaczy na nyanja. Pyta mnie po polsku:
- Co to może być?
"A ch... wie" - myślę.
- To może być cokolwiek - odpowiadam grzecznie - zakrzepica, nadwyrężony mięsień, zwichnięcie - raczej nie. W Polsce po prostu zrobiłabym USG i wszystko byłoby jasne. A tutaj?

Gdyby była jakaś rana otwarta, to sprawa jest prosta - choroba na wierzchu, wszystko jak na dłoni.
A tak?
Była 2 dni temu w jakiejś klinice. Przepisali jej środki przeciwbólowe i wielkie, białe kapsuły.
- A to co za leki? - dopytuje o.Jacek.
"A ch... wie" - wpada mi znów do głowy, a resztki poczucia przyzwoitości konstruują kulturalną odpowiedź:
- Mogą być przeciwobrzękowe, albo przeciwzapalne. No, albo przeciwzakrzepowe. Nie ma żadnego zapisu z kliniki w zeszyciku chorej, więc nie mam jak tego sprawdzić.

Badam nogę - nie ma złamania, zwichnięcia, wyraźnego stanu zapalnego. 
Co mogę zrobić?
Okładam Altacetem. Pozostały w tubce żel daję kobiecie, do zmiany opatrunku. Przynajmniej obrzęk zejdzie.
Nie wygląda to na coś poważnego.
O.Jacek udziela chorej Komunii i wychodzimy. Z progu domu macha do nas mała, wesoła kompania.
- Nie przejmuj się - zagaduje Bambo - zajrzymy tu za kilka dni i będzie zdrowa. Ci ludzie tak mają. Są bardzo wytrzymali.
- Bo nie mają innego wyjścia.

Wracamy na parafię.
Rozmawiamy krótko z Anią, która powoli zwija się z powrotem do Lusaki. Obiecuje jeszcze nas odwiedzić.

Mamy niedzielę. A skoro niedziela - to i wycieczka niedzielna.
Kierujemy się Srebrną Strzałą do Parku Narodowego, godzinę drogi od Lindy.
Prujemy przez sawannę.
Na pace z Pat, oczywiście. Na stojąco. Wiatr szaleje nam we włosach.
Desperacko próbujemy utrzymać równowagę na wybojach.
Podskakujemy raz po raz, mocno trzymając się poręczy na dachu samochodu.
Wypatrujemy żyraf i antylop.

Docieramy w końcu do zagrody nosorożców. Ogrodzenie zbudowano z drewna. Oprowadza nas uzbrojony w karabin strażnik.
Po schodkach wspinamy się na na górę zagrody. W dole - parka. Ona i on. On podchodzi (jak tresowany) do ogrodzenia, prosto do nas. Na odległość ręki. Głaszczemy go po grzbiecie.
I co mu z takiego głaskania? Skórę ma tak grubą, że i głaskania grabiami by nie poczuł.

Chodzą leniwie po wybiegu - ona i on. 
Drepczą wokół małej sadzawki, czasem odwiedzają kącik WC.
W życiu mają tylko jedno bojowe zadanie - utrzymać gatunek. Odbudować populację nosorożców zambijskich.
Coś im się chyba nie układa. 
Ona - markotna, wieczny foch, nawet na niego nie spojrzy.
On - niemrawy, leniwy, jakby znudzony prozą życia codziennego.
Na tyłach wybiegu znajduje się brama. Dla niej i dla niego na noc otwierana.
I huzia! Na podbój sawanny. Może tam nabiorą chęci do życia i działania ku chwale gatunku.

Ruszamy dalej. Za suchymi krzaczkami czają się nieśmiało antylopy. Spoglądamy na nie. One na nas. Oddalamy się cicho, powoli, żeby ich nie zestresować.
Jedziemy na pace, szczerząc się głupio, łapiąc w zęby komary. Mam nadzieję, że nie te, które roznoszą malarię.
Docieramy do punktu widokowego. Wdrapujemy się na chybotliwą, metalową wieżyczkę. Staję na szczycie - przy każdym ruchu chwieje się to w lewo, to w prawo.
Jak okiem sięgnąć, ze wszech stron otacza nas rozległa sawanna. 
Pojedyncze antylopy spacerują między drzewami. Wszystkie żyrafy, jak na złość, gdzieś się pochowały.

                                           *                     *                   *

Mijają już 4 tygodnie naszego pobytu w Lindzie.
Ja cały wieczór leżę plackiem na łóżku.
Pat snuje się po kątach.
- Pat - zagajam - mam kryzys.
- Bardzo dobrze - stwierdza - To nie jestem sama.
- Nic mi się nie chce.
- A mi się chce czekoladę - patrzy rozmarzonym wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
- O! To mi też! - podchwytuję - Albo lody czekoladowe.
- Tak... lody czekoladowe z bananami.
Rozglądamy się z nadzieją po kuchni. Lodów tu nie znajdziemy. Ani czekolady. Ani nawet bananów.
Wzrok mój pada na paczuszkę orzeszków ziemnych ze straganu. Na surowo smakują jak połączenie zielonego groszku ze słonecznikiem.
- Uprażę orzeszki! - postanawiam.
- Oooo - Pat desperacko poszukuje dla siebie inspiracji do jakiegoś działania. Znajduje w końcu dziwny owoc z zamszową skorupą - to ja ugotuję mubuyu!

Odpalamy kuchenkę. Rozgrzewam patelnię, wrzucam paczkę orzeszków, Pat stawia garnuszek z wodą na płytce.
Mubuyu ma długość kilkunastu cm. Pod twardą skorupą, pokrytą drobnym meszkiem, znajdują się komory wypełnione czymś, co przypomina styropian. Stąd nasza (Pat i moja) nazwa dla niego - owoc styropianu. Jednak żeby dostać się do tego styropianu trzeba zmierzyć się ze skorupą - najlepiej przy pomocy piły tarczowej. W warunkach zambijskich musi nam wystarczyć nóż z piłką. Po ugotowaniu ze styropianu robi się żółtawy mus, w smaku - jakby połączenie przecieru jabłkowego z sokiem z cytryny. Kwas konkretny, ale po dodaniu cukru - pycha deser.

Siadamy zadowolone na krzesłach przy stole we wspólnej jadalni. Wpierniczamy ciepłe jeszcze orzeszki, popychamy je musem z mubuyu. Takie tu mamy substytuty czekolady.
Kryzys tymczasowo zażegnany.  

Lump





Adventure time!


   On w WC.




 Czy ktoś tu zamawiał głaskanie?



 Sawanna. Sawanna everywhere.



Hej, tam w dole! Wejście na wieżyczkę.



 Owoc styropianu w pełnej krasie. 

sobota, 5 grudnia 2015

Zambia - część IX: Pacjenci po raz drugi.

Wpadam z rana do kliniki.
Otwieram drzwi do gabinetu.
Siostra Barbra stoi na drewnianym stołku i całym ciałem pochyla się do przodu. Na łóżku przed nią (pod nią?) leży młoda kobieta z dużym brzuchem.
Z wielkim brzuchem. WIELKIM. Wręcz brzuchorem. Ciążowym, rzecz jasna.
Do tego brzuchora s.Barbra przykłada koniec drewnianej trąbki. Do drugiego końca przyciska swoje ucho.

I słucha. Słucha, słucha...
Przesuwa trąbkę po powierzchni brzuchora. I znowu słucha.
I znowu przesuwa. I słucha.

Stoję i paczę. Dziewczyna na łóżku uśmiecha się do mnie szeroko.
- Chodź, chodź - mówi siostra, schodząc ze stołka - posłuchasz tętna.
Podchodzę zatem i chwytam trąbkę. Wdrapuję się na stołek. Przykładam narzędzie do brzucha. Przepraszam - brzuchora.
Słucham tu. Słucham tam. I kurde, nic nie słyszę.
- Tutaj, tutaj przyłóż - podpowiada siostra, palcem wskazującym oznaczając obszar "tutaj".
Przykładam. I słyszę!
Tu-du-tu-du-tu-du-tu-du-tu-du.
Serce takiego dzieciaczka nie bije. Ono zapieprza jak szalone! 
Jakieś 120, do 160 uderzeń na minutę.
Cieszę się jak głupek.
W to samo miejsce przykładam słuchawkę mojego stetoskopu. Słyszę jeszcze wyraźniej.
Zacieszam jeszcze bardziej. Dziewczyna też zaciesza. I siostra Barbra. 
Panuje ogólny zaciesz.

W Polsce, do badania szeroko pojętego "dobrostanu" płodu, używa się KTG (zapis pracy serca) lub USG. Czyli specjalnych, do tego przeznaczonych, urządzeń. To maszyny sprawdzają i pokazują nam jak czuje się taki pędrak w łonie matki.
W Neri Clinic nie mamy takiego luksusu.
Mamy trąbkę. I własne doświadczenie. A zbadać musimy, bo kto jak nie my?
Tak więc nabyłam nową umiejętność. Prostą, bo prostą, ale zawsze coś.
Kupa satysfakcji w zestawie - gratis.


Siedzimy z felczerem, przyjmujemy pacjentów.
Wchodzi dziewczynka. Na oko 7-8 lat. Z mamą za rękę.
Siadają na zielonych, plastikowych zydelkach naprzeciw mnie. Matka zaczyna opowieść. W nyanja, rzecz jasna. Felczer słucha, potakuje.
Mała siedzi jak wryta. I paczy. Wielkimi, ciemnymi oczami, z rozdziawioną buzią.
Na mnie paczy. Znaczy się - na Mzungu.
Na podudziu ma spore otarcie. Obok niego - uniesiona, zaczerwieniona skóra.
Felczer rzuca okiem na ranę. Od niechcenia chwyta ręką kilka wacików, kładzie na biurku.
Widzę jego minę. Zabiera się do tej rany jak pies do jeża.
Wskazuję mu moją torbę z opatrunkami. Wymownie. Bardzo wymownie.
Uśmiecha się. Zabieram mu robotę.

Mam naprawdę sporo szacunku dla tego człowieka, ale jedną rzecz muszę stwierdzić - chłop nie ma pojęcia o zaopatrywaniu ran.
W gardło zajrzy, płuca osłucha, ale wszystko co wymaga oczyszczenia i zaopatrzenia to dla niego czarna magia.
W to mi graj.

Zabieram małą do pomieszczenia obok, sadzam na taboreciku.
Dezynfekuję ranę, naciskam na uniesioną skórę. Spod niej wylatuje ropa. Rwącym strumieniem.
Lukam na dziewczynkę. Cały czas patrzy na mnie, cicha, nieruchoma.
Po zbiorniku ropy zostaje w tkankach spore zagłębienie. Musiało ją strasznie boleć, ale nawet nie zapiszczała. Siedzi sztywno, zszokowana, wgapia się w Mzungu, klęczącą przy jej nóżce.
Zakładam opatrunek.
Matka dziękuje, chwyta małą za rękę i ciągnąc ją za sobą wychodzi.


Kobieta, ok. 50 lat, otyła. Do gabinetu wprowadzają ją dwie córki i sąsiadka.
Cała się trzęsie. Ma silne drgawki, mówi krótko, urywanie, szczękając zębami. Ledwo trzyma się na nogach. Jest półprzytomna. Kładziemy ją na kozetce.
Harriet mierzy temperaturę ciała - 39 stopni.

Przekopuję w myślach zasoby swojej wiedzy medycznej.
Objawy przypominają mi kilka różnych chorób, a jednocześnie nie układają się w kompletny obraz żadnej z tych, które znam.
Co to ma być?!

Felczer zbiera wywiad od córek.
Babka pracowała w ogródku, nagle się przewróciła. Miała ból głowy, brzucha i stawów. Strasznie jej zimno, mimo że temperatura powietrza wynosi jakieś 27 stopni.
Przykrywamy ją pledem. Leży i trzęsie się. Szczęka zębami.
Dajemy jej Diclofenac. I leki przeciwmalaryczne. 

- A teraz popatrz uważnie. To właśnie jest typowy, podręcznikowy przypadek malarii. - uświadamia mnie felczer.
I jedno wiem na pewno - ten obraz już do końca życia pozostanie w mojej głowie.
Poleżała 3 godziny w gabinecie, jej stan się polepszył. Dostała leki i córki zabrały ją do domu.


Dziewczynka, lat 8. Do gabinetu wnosi ją matka na rękach. Głowa sztywno odchylona w tył, kręgosłup wygięty w łuk. Oczy nieruchomo patrzą w górę. Wszystkie mięśnie w stanie skurczu. Nadgarstki i palce nienaturalnie pozginane. Silny szczękościsk. 
Widok trochę jak z horroru. Jak scena opętania, czy coś.
Podajemy diazepam, nie pomaga.
Zmęczone skurczem mięśnie zaczynają drgać. Z oczu lecą łzy.
Wysyłamy małą do szpitala w mieście, sami nic nie wskóramy.

Skierowanie do szpitala w Zambii to problem. Praktycznie nie ma karetek, a większość mieszkańców nie ma samochodu. Matka wynosi małą na rękach. Do szpitala pojedzie z nią busem, albo złapie stopa. Albo nie pojedzie w ogóle, bo leczenie jest drogie i nie każdego na nie stać. Jeśli jednak dotrą do lecznicy, będą musiały poczekać kilka godzin w kolejce do przyjęcia.
Może małą zdiagnozują. A może nie. Może wyleczą.
Już nigdy potem jej nie widzieliśmy. Nie dotarła do nas żadna informacja o jej dalszych losach.

Pracując w klinice musiałam nauczyć się wielu nowych rzeczy.
O wielu rzeczach, których nauczyłam się na studiach, musiałam zapomnieć.
Kiedy w Polsce przychodzi do mnie pacjent z bólem brzucha pytam go dokładnie o dolegliwości i historię choroby oraz badam - zebrane w ten sposób informacje pozwalają mi podejrzewać, co jest przyczyną bólu. Dla potwierdzenia robię badania laboratoryjne i obrazowe.

Tutaj wywiad i palpacja to jedyne dostępne narzędzia diagnozowania. 
Nie ma USG, EKG, badań krwi i moczu. Żeby je wykonać Pacjent musiałby jechać do miasta. I zapłacić. Nie każdego na to stać.

Uprawia się tu starą, dobrą medycynę, opartą głównie na własnej wiedzy i doświadczeniu, mniej na obrazkach i cyferkach wypluwanych przez maszyny.


Lump




  Ta... daaam! Trąbka położnicza.

















                                Zabiegowy.



Po południu mamy gości - przychodzą dzieciaki z sąsiedztwa.



A to bambus!

środa, 25 listopada 2015

Zambia - część VIII: Pacjenci.

W czwartek wstaję skoro świt, na Mszę o 7.00 czasu afrykańskiego.
Czyli o 7.20 (względnie 7.30).
Umówiliśmy się z Bambo ("ojciec" w nyanja - jak mówią na o. Jacka lokalsi), że po Mszy pojedziemy na wioskę do chorych.
Ojciec Jacek i ja.
Lekarz duszy i lekarz ciała. Full service.

Po Mszy, przed kościołem, czeka grupka ludzi z prośbą o odwiedzenie chorych z ich rodzin.
Zarzucam na ramię torbę z medykamentami i siadam na przednim siedzeniu Toyoty Hilux. Po mojej prawicy, za kierownicą, zajmuje miejsce o. Jacek (wspominałam już, że w Zambii ruch jest lewostronny?). Na siedzeniach za nami - Czarne matrony, odziane w kolorowe chusty. Na pace - mały, chudy pan w za dużej marynarce oraz trzech ministrantów. 
Jedziemy.

Kluczymy wąskimi uliczkami Lindy, wzniecając tumany rudawego kurzu, raz po raz podskakując na wybojach.
Ja już dawno się zgubiłam. Bambo jednak nie traci głowy. Wygląda jakby wiedział dokąd zmierzamy.
W końcu podjeżdżamy pod budynek sklepu o szumnej nazwie "Super Evergreen shop".

Pan Evergreen (właściciel przybytku) jest najbardziej znanym miejscowym biznesmenem. Dla każdego mieszkańca Lindy jego nazwisko jest synonimem sukcesu - każdy tutaj marzy, by być Evergreenem.
Zaczynał jak wielu innych - od sprzedaży chibuku na ulicach wioski. Jednak, jak niewielu tutaj, miał otwarty umysł i smykałkę do interesu. Większość sprzedawców chibuku pozostaje sprzedawcami chibuku. Albo staje się koneserami chibuku, zasilając i tak już szerokie grono alkoholików.
Pan Evergreen, za zarobione na alkoholu pieniądze, otworzył sklep. Zwykły sklep spożywczy. A potem drugi. I trzeci. Dziś jest właścicielem sieci kilkunastu sklepów na terenie  Lindy i dowodem na to, że wystarczy mieć pomysł i głowę na karku, by wyrwać się z biedy i przeciętności.

- I mógłby osiągnąć wiele więcej - dopowiada Bambo - spokojnie odniósłby sukces też poza Lindą, ale chyba trochę go to przerasta. Boi się wejść na obcy rynek. Tu, w wiosce, wszyscy go znają i on zna wielu. Wie jakie są potrzeby tutejszej ludności i wychodzi naprzeciw nim. W swoim małym świecie czuje się bezpieczny. Tu jest naprawdę kimś. Poza tym nie zna angielskiego, mówi tylko w nyanja.

I chwała mu za to.

Tak więc wysiadamy pod "Evergreenem" i wędrujemy do pobliskiego domku.
Przekraczając jego próg wchodzimy w zupełnie inny świat. Ze słonecznego, gorącego podwórza wpadamy w chłodną, śliską ciemność.
Nic nie widzę, idę na oślep tuż za Bambo. Oczy stopniowo przyzwyczajają się do półmroku.
Dopiero teraz zauważam, że znajdujemy się w niewielkim pomieszczeniu (jakieś 2 na 2 metry) - ściany i podłoga są ciemnoszare, w rogu stoją puste wiadra i drewniany stołek. Wąskimi drzwiami przechodzimy do drugiej izdebki.
Prawie połowę miejsca zajmuje tu stary, brudny materac.
Na nim, odwrócona twarzą do ściany, leży jakaś postać. Spod koca w kratę widać tylko kępę siwych, splątanych włosów.

- Mamo, mamo! Bambo przyjechał. I biały lekarz! - mówi kobieta, która wraz z nami weszła do domu.
Staruszka powoli, z wysiłkiem, odwraca głowę w naszą stronę. Na oko ma jakieś 70, może i 80 lat. Jest cała wysuszona i pomarszczona.
Dostajemy 2 niskie stołeczki do siedzenia, naprzeciw materaca. Na resztce podłogi córka rozkłada sobie matę z trzciny. Pomaga matce usiąść na materacu i oprzeć się o ścianę.
Staruszka jest zupełnie naga. Jej jedynym odzieniem jest brudnawy koc.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jak się Pani dzisiaj czuje? - zaczyna o. Jacek.
- Kto tu jest? - pyta kobiecina, mrużąc oczy i rozglądając się dookoła, powoli, z wielkim trudem wypowiadając każde słowo.
- Prawie już nie widzi, ma problemy ze słuchem. - tłumaczy jej córka - Mamo! Mówię Ci, że Bambo przyszedł!
O. Jacek chwyta jej rękę na powitanie. Staruszka uśmiecha się szeroko. Zakumała.
- Przyjeżdżam do babci od jakichś 3 lat. - ojciec zwraca się do mnie po polsku - Jej stan właściwie się nie zmienia. Nie może chodzić, ledwo się porusza. Czasem coś podje. Nie wstaje z tego materaca, nie wychodzi na podwórze. Właściwie to czeka już chyba tylko na śmierć. Wiem, że nic tu nie zdziałasz, ale uznałem, że warto, żebyś zobaczyła w jakich warunkach żyją w Lindzie zwykli ludzie. I w jakim stanie są chorzy.

Cudotwórcą nie jestem. Z medycznego punktu widzenia - nic tu po mnie.
Ale Bambo jest wręcz niezbędny.
Wyciąga Pismo Święte w nyanja. Czyta fragment Ewangelii. Staruszka nabożnie składa dłonie do modlitwy. Odmawiamy "Atate athu..." ("Ojcze nasz"). Chora przyjmuje Komunię. 

Rozmawiają jeszcze chwilę w nyanja. Ojciec tłumaczy kim jestem.
Staruszka spogląda w moją stronę, skłania głowę i klaszcze cicho w dłonie. 3 razy. Powoli.
- Dziękuje Ci w ten sposób za wizytę i poświęcony jej czas - wyjaśnia Bambo.
Żegnamy się i wychodzimy.

Ruszamy labiryntem uliczek do następnego domu. Czeka na nas starszy mężczyzna z żoną. I kupa ich znajomych. O. Jacek rozmawia z nimi, ja w tym czasie przeglądam zeszycik z kliniki (taki rodzaj książeczki zdrowia, gdzie wpisuje się dolegliwości, postawione diagnozy i przepisane leki - cała tutejsza dokumentacja medyczna).
Nadciśnienie. Cukrzyca. Bóle kręgosłupa.
Leki przyjmuje. Znowu jestem zbędna.
Mężczyzna prosi o spowiedź. O. Jacek wymownie patrzy na zgromadzonych.
Wychodzę. Za mną - wszyscy znajomi pana domu.
Kręcę się przed wejściem do chaty.
Z sąsiednich podwórek ściągają grupki dzieciaków. Chowają się za ścianami domów i płotami, szepcząc między sobą.
"Mzungu... Mzungu..." - powtarzają z przejęciem.
Co Mzungu robi na wiosce? Na co czeka przed tym domem?
Macham do nich ręką. "O, nie! Zauważyła nas!" - uciekają w popłochu, by po chwili wrócić na poprzednie stanowiska.

Po odwiedzinach u dwóch innych rodzin Bambo odwozi mnie do Neri Clinic. 

Do gabinetu przychodzi dziewczyna z ropniem skóry w okolicy lędźwi. 
"Nareszcie" - myślę - "konkretna robota na dziś" - i chciwie zacieram chirurgiczne łapki.

Dezynfekuję skórę. 
- Są jałowe rękawiczki? - pytam siostrę Barbrę.
- Nie ma.
- A obłożenie?
- Jakie obłożenie?
Kurde.
- A jakie mamy narzędzia? - pytam z nadzieją.
Siostra przynosi mi z szafy obok zwykłą, szarą kopertę. W kopercie leżą luzem pojedyncze pincety, jakieś imadło, jakiś kocherek. Sterylne? A, gdzie tam!
- Poproszę ostrze i lignokainę - rzucam zrezygnowana.
Siostra idzie do pomieszczenia obok. Otwiera szafę. Szpera, szpera... wygrzebuje pojedyncze ostrze do skalpela (na trzonek nie mam co liczyć), pokazuje mi ampułkę:
- Czy to jest lignokaina? 
- Tak. - biorę. I cieszę się z tego, co mam. Przynajmniej nie muszę ciąć na żywca, bez znieczulenia.

Dziewczyna siedzi na plastikowym zydelku. Klęczę za nią. Nabieram znieczulenia do strzykawki, nakładam igłę. Tuż obok Harriet przyjmuje matki z małymi dziećmi, siostra Barbra chodzi w te i na zad. Dzieci lukają co robię. 
Ustalmy - to nie są warunki na zabieg. To są jakieś antywarunki.
Tu panuje antyprywatność, antykomfort i antysterylność.
W Polsce za takie znachorstwo grozi kryminał. Właściwie to nie grozi - to po prostu jest kryminał.

Zbliżam igłę do skóry, by wprowadzić znieczulenie. 
Łaps! Dziewczyna wygina ręce do tyłu i majta mi nimi w polu zabiegu. Nie pozwala mi się nawet dotknąć.
- Słuchaj, to tylko znieczulenie. Dzięki temu nie będzie Cię bolało. - tłumaczę spokojnie.
Drugie podejście.
Łaps! Zasłania się jedną ręką, drugą chwyta mnie za przegub.
- Przecież w ten sposób Ci nie pomogę! Chcę tylko znieczulić!
Trzecie podejście.
Łaps! Zsuwa się z zydelka, wykręca mi nadgarstek. 
Istny Meksyk.
Harriet coś jej tłumaczy w nyanja. Dziewczyna nadal nie daje się dotknąć. W końcu Harriet podnosi głos i przytrzymuje jej ręce. Ta wierzga, krzyczy, piszczy.  Szarpią się przez chwilę.
Wszystko bez sensu. Tak się nie da pracować. Co ja tu robię?
Wchodzi s. Barbra:
- Idź do domu - mówi do dziewczyny - jak nie chcesz, nie będziemy Ci pomagać. Ropień się powiększy i wtedy dopiero będziesz miała problem. Szkoda naszej pracy.

A ja klęczę i paczę.
Chwila konsternacji. Wyjdzie czy nie wyjdzie?
W końcu pacjentka się poddaje. Składa ręce na piersi. Cicho łka pod nosem. Siada pewnie na zydelku i czeka.
Podaję znieczulenie. Dziewczyna chwilę piszczy. Na szczęście się nie rusza. Dotykam skóry ostrzem. Zero reakcji. Znieczulenie działa. Jest spokój. Nacinam bez problemu.
Opis całej reszty procedury jest tu zbędny. Niczego nowego nie wniesie do historii.
Kończę, kładę opatrunek. Umawiamy się na jutro.

Gdyby była możliwość nagrania całego tego cyrku, powstałby film instruktażowy: "W jakich warunkach nie nacinać ropnia". Jeździłabym z nim po uczelniach medycznych w całym kraju i wyświetlała studentom na zajęciach. Byłabym antybohaterem. Antywzorcem dla przyszłych pokoleń.
Trudno. Człowiek musi się dostosować do panujących warunków i mimo wszystko robić swoje - najlepiej jak potrafi.

Dziewczyna pojawiła się jeszcze tylko raz. Powinna przychodzić przez dłuższy czas na zmiany opatrunku i kontrolę, ale zniknęła gdzieś w wiosce. 
- Nie przejmuj się - mówiła Harriet - Ty zrobiłaś to, co należy. Skoro zrezygnowała z dalszego leczenia, zrobiła to na własne ryzyko. 
- Taa, ale będzie mi się teraz śniła po nocach, bo nie zakończyłam leczenia.
- Musisz wiedzieć - tłumaczy mi - że ludzie tutaj potrafią znieść wiele więcej, niż pacjenci, których leczysz w Polsce. Tu rany goją się szybko i rzadko ropieją, a jeśli już - wystarczy podać jakikolwiek antybiotyk. Spotkałam tę dziewczynę na wiosce. Mówiła, że nie przychodzi do nas, bo czuje się dobrze. Nie ma gorączki, rana nie boli, nie ropieje.

I niby wszystko ok, ale pozostaje we mnie jakiś wewnętrzny niepokój. I czekam, że któregoś dnia dziewczyna wróci do kliniki w ciężkim stanie, z wyżartą połową lędźwi, albo sepsą.
Ale nie wraca. I chwała Bogu.


Lump


Ruszamy w wioskę.


 Zabiegowy.


 Rzucam tę robotę. Od dziś wszystkich pacjentów wysyłam do Centrum Cudów.







   

niedziela, 15 listopada 2015

Zambia - część VII: Kitchen party.

Od czasu do czasu jeździmy z o.Jackiem do oddalonego o kilka km od Lindy baru, przy Amigo's Hotel. Ot, tak. Pogadać egzystencjalnie, popijając lokalne piwo lub cydr.
Nigdy chibuku.
Chibuku to mocny alkohol produkowany z kukurydzy, na terenie Lusaki. Tani jak barszcz - 2 kwacha (1zł) za litr, w butelce po mleku.
W barze, w Lindzie, miejscowi menele kupują go w kartonach, jak sok. Jednak największą furorę robi trunek, gdy do wioski zajeżdża cysterna i można kupić chibuku na litry - podchodzi się z wiadrem i nalewa do pełna.
Tak więc całe wiadro mocnego alkoholu kosztuje równowartość kilku złotych.
Pijackie eldorado. Wylęgarnia alkoholików.

Pewnego dnia Pat przyniosła z wioski 2-litrową butlę tej ambrozji. W smaku jak zagęszczone mocno piwo, z pływającym osadem z kukurydzy. Okrutnie cierpkie.
Załyczyłam raz. I obiecuję - nigdy więcej.
Większość wylądowała gdzieś w ściekach.

Podjeżdżamy Srebrną Strzałą pod bar. Zazwyczaj jest w nim prawie pusto, tylko w salce obok Chińczycy, mieszkający w hotelu, pykają sobie w bilard.

Tym razem jest inaczej - pod Amigo's Hotel stoi rząd samochodów. Przez ogródek i altanę przewalają się tabuny gości. Jakaś feta. Wiedz, że coś się dzieje.

Przedzieramy się przez dziki tłum do baru. Zamawiamy Huntersy (lokalny cydr) i uderzamy na ogródek. W rogu, oddalony od całego zamieszania, stoi okrągły stolik z czterema krzesełkami. Zajmujemy.
Powoli sączymy cydr.
Z imprezowej zgrai wyrywa się jakaś laska i chwiejnym krokiem podchodzi do nas.
Włosy krótkie, rude (farbowane). Ostro umalowana. Czarna mini i kurteczka w panterkę. Na uszach dyndają ogromne, złote koła.
Nieźle wstawiona.
(muszę dodawać, że Czarna?)

Wita się z każdym po kolei, podając rękę.
Przedstawia się, ale zabijcie mnie, pojęcia bladego nie mam, jak jej na imię. Jakaś Andżela pewnie. Albo Karyna. Mniejsza o to.

W końcu pyta, bez ogródek, kto postawi jej Mosi.*
Chwila konsternacji. Nikt się nie kwapi.
O.Jacek podpuszcza Jędrzeja:
- No, bądź dżentelmenem.

Dżentelmen wędruje do baru i po chwili wraca z butelką, która ląduje w obwieszonych złotymi bransoletkami łapkach naszej nowej towarzyszki.
- Jestem bardzo otwartą osobą - zaczyna prawie poprawnym afroangielskim - uwielbiam nawiązywać nowe przyjaźnie. Taak... uwielbiam. I lubię Białych, taak... jesteście wszyscy bardzo inteligentni.
[Ach, żeby ona wiedziała...]
- Wszyscy? - dopytuje o.Jacek.
- Taak... wszyscy inteligentni.
- A ilu Białych w życiu spotkałaś?
[tu nastąpiła chwila pijackiej zadumy]
- Wielu. O, taak... wielu. Ehe... wszyscy jesteśmy ludźmi. Taak... tymi samymi ludźmi. Jesteśmy jednością. Taak... i Czarni i Biali. Nie ma między nami różnicy. Taak... wszystkich nas stworzył przecież jeden Bóg!
- Niektórzy z tu obecnych mogliby się z Tobą nie zgodzić - pije o.Jacek do Jędrzeja, który jest ateistą - Co to za impreza? - dodaje.
- To? To jest Kitchen Party! Taak... Kitchen Party. Robimy taką zabawę dla Panny Młodej. To moja przyjaciółka... ehe... dziś właśnie wyszła za mąż! Taak... ale to impreza tylko dla kobiet... tak... żaden mężczyzna nie ma tu wstępu.
Więc... spotykamy się wszystkie - jej siostry, przyjaciółki, matka, ciotki i kuzynki. Taak... zabieramy ją po ślubie i uczymy jak być dobrą żoną. Ehe... tu dużo można się nauczyć. O, taak... bardzo wiele.
- Czego, na przykład? - dopytujemy z Pat. Może i my nauczymy się czegoś praktycznego, dla potencjalnych, przyszłych żon.
- Bardzo... bardzo dużo ważnych rzeczy... taak... tańczymy sobie... popijamy piwo... ehe... Trochę siedzimy w kuchni, gotujemy nshimę i mięso. Taak... tańczymy i pijemy. I uczymy ją, jak być dobrą żoną. Taak... jak dogodzić swojemu mężczyźnie.
Puszcza do nas porozumiewawcze oczko.
- A co w tym czasie robią mężczyźni?
- Mężczyźni? - dziwi się szczerze - Nic. Taak... mężczyźni nie robią nic. Dla faceta nie ma takiej imprezy, ehe... dla niego jest ślub. Taak... jego rodzina płaci i organizuje ślub, dla obojga, a jej rodzina - Kitchen Party. Ehe... taki jest podział. Po ślubie faceci nie robią nic ciekawego.
- To taki wieczór panieński po fakcie - komentuje o.Jacek - Z resztą, czego nowego mogą jej nauczyć, skoro mleko dawno już rozlane...

Impreza zbliża się ku końcowi. Kobiety powoli rozchodzą się do domów, a nasza nowa znajoma ciągle nawija, popijając Mosi. A to o żarciu, które gotowały. A to o swoich złotych bransoletkach, które kupuje w Kongo i sprzedaje na rynku lokalnym. A to, że lubi ekonomię (cokolwiek miałoby to znaczyć). A to, że z zamiłowania jest wizażystką i malowała Pannę Młodą na imprezę. A to, że jak z Pat chcemy, to też może zrobić nas na bóstwo. Nie wiem po co i dla kogo tutaj, w Lindzie. No, ale może. Żeby nie było.

W końcu z tłumu odchodzących kitchenpartowczyń wynurza się zdenerwowana matrona po 40-ce, przepasana ogromną, kolorową chustą. Podchodzi do stolika, bez słowa chwyta Andżelę za ramię i odciąga od nas.
- Ooo, to moja mama - tłumaczy młoda, wyrwana przez matkę. Wolną ręka macha nam na pożegnanie - Do zobaczenia! Tutaj, jutro!
Obie znikają w noc.

O.Jacek opowiada o małżeństwach zambijskich.
Mimo, że większość ludności jest zdeklarowana jako chrześcijanie, tutejsze śluby nadal odbywają się w tradycyjnym obrządku.

Podczas 5-letniej pracy w Lindzie o.Jacek udzielił tylko 3 "białych ślubów" - kiedy ślub kościelny nie był poprzedzony tradycyjnym.

Według tradycji Pan Młody płaci rodzinie Panny Młodej jednorazowo ok. 1000 kwacha (jakieś 500zł), by zabrać ją z domu. Odbywa się uroczystość, podczas której Młodzi sami udzielają sobie nawzajem ślubu. Już tylko Kitchen Party i żyją sobie jako mąż i żona.
Dopiero po latach (często 20 lub nawet 30) przychodzą do księdza po ślub kościelny.
A właściwie - to ona przychodzi.

Typowa rozmowa przedślubna.
- Ojcze, chcemy z moim mężem wziąć ślub. - mówi ok. 40-letnia matrona, z odchowanym już stadkiem dzieci.
- Dlaczego chcecie ślub? - pyta o.Jacek.
- Bo chcę móc przyjmować Komunię Świętą.
- A myślałem, że dlatego, że kochasz męża - śmieje się ojciec.
- Taak, to też - odpowiada lekko zmieszana - ale przede wszystkim chcę żyć po Bożemu.

W rzeczywistości nie chodzi tu zazwyczaj ani o miłość, ani o Komunię samą w sobie.
Chodzi o prestiż. I szacun na dzielni.
Kobieta żyjąca w grzechu (w małżeństwie, bez ślubu kościelnego) nie może należeć do żadnej organizacji parafialnej.
Kobiety "kościelne" spotykają się, śpiewają, wspólnie się modlą, wykonują ręczne robótki. Ogólnie - spędzają razem czas.
Mają już na koncie wychowanie szóstki, czy ósemki dzieci, w związku z czym nie ma dla nich zbyt wiele do roboty w samotności. Bo co ciekawego mogą robić w Lindzie?
Przynależność do organizacji kościelnych pozwala im na spędzanie czasu we wspólnocie, a to o wiele lepsze od siedzenia w domu i gapienia się w cztery ściany. Ponadto członkinie stowarzyszeń noszą specjalne, charakterystyczne chusty z logo zgromadzenia. Noszą je z dumą, paradując przez wioskę.
To ważne być częścią jakiejś wspólnoty. Człowiek w pojedynkę nic nie znaczy, niczego sam nie osiągnie.

Takie śluby po X latach to uroczystości skromne - Pan "Młody", Pani "Młoda", ich dzieci (tudzież wnuki) i świadkowie.
Bez wielkiej fety, bez szaleństwa.

Po ślubie, w wieku 40 lub 50 lat, dla niego właściwie nie zmienia się nic. Żyje jak żył. Z tą samą kobietą od lat. Ona natomiast może w końcu dołączyć do koleżanek w Catholic Women Organisation, przepasać się chustą z logo stowarzyszenia, chodzić na spotkania, wspólnie śpiewać i modlić się. 
Taki level up w życiu.

Lump 


*Mosi - piwo "truly zambian", na jego nalepce umieszczono zdjęcie Wodospadów Wiktorii - największej atrakcji turystycznej kraju, w języku rdzennym nazywanych "Mosi Oa Tunya"



 Chór nadobnych matron.



Msza Święta dla Zgromadzenia św. Faustyny. Na chustach kobiet widać podobiznę Jezusa z napisem "Jezu ufam Tobie", zgodnie z wizją świętej patronki zgromadzenia.


W tej twarzy jest coś pięknego.
Na głowie kobiety - oczywiście chusta zgromadzenia kościelnego.

 

środa, 4 listopada 2015

Zambia - część VI: Niedziela.

Niedziela. A skoro niedziela, to i Msza Święta.
W Parafii Św. Rodziny w Lindzie o. Jacek zawsze odprawiał 2 Msze.
Na 7.00 - w języku angielskim. Dla tych wszystkich, którzy po angielsku mówili lub też dla tych, którzy chcieli być "do przodu".
Na 9.00 - w języku lokalnym: chinyanja [cziniańdzia].

Na terenie Zambii używa się 72 języków.
72 powtarzam. Słownie: siedemdziesięciu dwóch, jak kto woli.
14 milionów ludzi mówi 72 różnymi językami.
Przypominam, że w Polsce jakieś 38 mln sztuk mówi jednym i tym samym językiem.

Językiem urzędowym jest angielski, z racji tego, że są to tereny byłych kolonii brytyjskich. Posługują się nim głównie mieszkańcy dużych miast i cudzoziemcy - Europejczycy, Arabowie, Hindusi i Chińczycy. Mnóstwo Chińczyków w całej Zambii.

Taka sytuacja.
Siedzimy z felczerem w klinice, przyjmujemy pacjentów. Jeśli nie mówią po angielsku (dotyczy to jakichś 95%), felczer zbiera wywiad w chinyanja i tłumaczy mi na angielski. Potem razem badamy, dyskutujemy, przepisujemy leki.
Wchodzi gutek.
Wysoki, chudy, że pożal się Boże. Cienka koszula wisi, jak na wieszaku. (chyba nie muszę dodawać, ze jest czarny?)
Zaczynają z felczerem gadkę. Siedzę sobie obok, na zielonym zydelku, z przewieszonym przez szyję stetoskopem i udaję inteligenta.
Co prawda nie rozumiem, o czym tam oni, ale czuję, że rozmowa się nie klei.
Nagle felczer wstaje i wychodzi. Po chwili wraca. Prowadzi siostrę Barbrę.

O co biega?
Nasz pacjent pochodzi z prowincji południowej. Nie mówi w chinyanja. Mówi w chitonga.
Na szczęście mamy w drużynie siostrę Barbrę - ona pochodzi z tej samej części kraju co nasz pacjent. Ma ten bonus, że mówi i w chitonga, i w chinyanja.

Siedzimy zatem w czwórkę: nasz pacjent, siostra Barbra, felczer i ja.
Siedzimy sobie razem w naszym małym, obskurnym gabinecie, na zielonych, plastikowych zydelkach.
Pacjent mówi do siostry w chitonga, siostra przekłada to felczerowi na chinyanja, a felczer tłumaczy mi na angielski.
I tak rozmawiamy sobie w najlepsze, w naszym magicznym kręgu lingwistycznym.
Pacjent przyjęty, zbadany, zaleczony.
Następny, proszę!

Tak więc na 7.00 do kościoła przychodzą ci, którzy ogarnęli w miarę naukę języka angielskiego (powiedzmy... ludzie trochę lepiej wykształceni, a przynajmniej świadomi). Wśród nich sporo jest takich, którzy nie chcą (czasem wręcz wstydzą się) używać chinyanja.
Często chcą, by ich dzieci wychowały się w świecie języka angielskiego, a o rodzinnej "niańdzi" słuch zaginął.
Świat anglojęzyczny to dla nich świat przyszłości.
W tym języku mówią wykształceni mieszkańcy centrów miast. Mówią Hindusi (właściciele większości prywatnych firm na terenie Zambii), urzędnicy, profesorowie uczelniani, pracownicy wielkich korporacji, a także (a raczej: przede wszystkim!) posługują się nim Biali.

"Biały" to synonim bogactwa i sukcesu. Biały to wykształcony i obyty w świecie przedstawiciel rasy szlachetnej.
Jeśli nie umiesz posługiwać się językiem Białych, nie masz szans na wyrwanie się z biednej Lindy. Nie zdobędziesz odpowiedniego wykształcenia, ani nie znajdziesz dobrej (czyt. "dobrze płatnej") pracy.

Ci, którzy nie mówią po angielsku, przychodzą na Mszę w chinyanja na godzinę 9.
Przychodzi też Pat, która jest językoznawcą i jara się strasznie wszelkimi dialektami. "Narzeczami", jak to mówi często i gęsto. Przychodzi ot, tak, żeby sobie posłuchać.

Moja pierwsza Msza w parafii.
6.55.
Wchodzę do kościoła.
Nie jest to budowla z gliny i słomy, jak to często wyobrażamy sobie na Starym Kontynencie. Jest to zwykły, murowany kościół. Dość niski, ładnie urządzony, bez przepychu. Na metalowej konstrukcji, pod blaszanym dachem, uwiły sobie gniazdka ptaki (lukam co jakiś czas w górę, czy nie spada na mnie jakaś bomba). 
Ściany pomalowane na jasną żółć, przy ołtarzu kolorowe motywy afrykańskie, ławki drewniane. U wejścia do budynku - pleciona z gałganków wycieraczka.

Staję w drzwiach. 
Paczę w lewo, paczę w prawo. Jest tu jakiś podział? Gdzieś siedzą mężczyźni, a gdzieś kobiety? Chyba nie. Z tyłu wszystkie miejsca zajęte.
Kroczę naprzód.
Kątem oka widzę, jak odwracają się za mną czarne głowy. Nie ma żadnego innego białasa w kościele. Idę dalej.
Czwarta ławka stoi pusta. Biere!

7.00.
Czekam.
7.10.
Nadal czekam, bo w sumie co innego mogę zrobić.
7.15.
Będzie ta Msza?
7.20.
Nie, chyba nie będzie.
7.25.
Pamiętaj: "TIA - this is Africa!", tu ludzie mają czas, tu nikt nigdzie nie goni, nikomu się nie spieszy.
Do kościoła wpada stado ludzi. Część ustawia się zupełnie z przodu, tuż przed ołtarzem, i chwyta instrumenty - gitary, bęben, keyboard.
Reszta pakuje się do pierwszych ławek, gadając głośno i śmiejąc się. Siedzę ściśnięta między nimi.
Nagle (jak na sygnał) wszyscy wstają. Śpiewają i klaszczą. I bujają się w rytm muzyki.
Wstaję z nimi. Nie śpiewam, bo nie znam tekstu.
Próbuję wtopić się w tłum, więc klaszczę.
Klaszczę i bujam się z innymi.
Z początku lekko zażenowana całą tą sytuacją. W końcu przestaję o tym myśleć. Ręce same klaszczą, cielsko samo się buja.
Wokół wszyscy śpiewają. Na całe gardło.
Uśmiecham się szeroko.
Fajna ta bujana!

7.30. Wchodzi o. Jacek, zaczyna się Msza.
Czytania, modlitwa, kazanie. Między nimi śpiewanie. Śpiewanie i klaskanie. Dużo śpiewania i klaskania. I bujania, rzecz jasna.
Właściwie każda część liturgii jaką tylko da się wyśpiewać/wyklaskać/wybujać jest w ten sposób odprawiana.
Na wesoło, na bogato, a co!

Nazywa się to "afrykanizacją chrześcijaństwa". Zjawisko to miało na celu zjednanie sobie miejscowej ludności (i tym samym pozyskanie nowych wiernych) na początku misji chrześcijańskich na Czarnym Kontynencie. W tym celu do zwykłego (nie czarujmy się - niezbyt zachęcającego) obrządku Mszy Świętej wprowadzono takie elementy, jak: klaskanie, taniec czy bębny afrykańskie. Jak widać, cel został osiągnięty, chrześcijaństwo zakorzeniło się głęboko w kulturze i codziennym życiu mieszkańców Afryki.

Wyśpiewana, wyklaskana i wygibana Msza trwała prawie 2 godziny. O dziwo, człowiek po jej zakończeniu nie czuł się jakoś wycieńczony, czy zmarnowany. Wręcz przeciwnie! Zdziwiłam się, że spędziłam w tym kościele tyle czasu.
  
Po Mszy podchodzi do mnie o. Jacek:
- I co? Jak się podobało? - zagaduje.
- A... bardzo fajnie, super klimat. Na początku trochę się wstydziłam tej całej imprezy, ale potem było spoko.
- Cha, bo Ty usiadłaś w samym środku chóru!

Jakiego chóru? To tam był chór?  
- Na każdej Mszy - kontynuuje, widząc moją zdziwioną minę - w pierwszych ławkach siada chór, który prowadzi wszystkie śpiewy. Cała reszta kościoła trochę pośpiewa, trochę posłucha, ale to chór robi tu furorę. Nie wiedziałaś? Może zapomniałem Ci powiedzieć. - uśmiecha się jeszcze szerzej.
No, ładnie się wpierniczyłam, w samo oko cyklonu.
- To... dlaczego nikt mi nie powiedział, że to ich miejsce? Że nie powinnam tam siedzieć? - dopytuję.
- Żartujesz?! - uśmiech przechodzi w krótki śmiech - A kto odważy się wyrzucić Mzungu? Poza tym sama Twoja obecność była dla nich wielką radochą! Już widzę, jak chwalą się przed znajomymi: "Słuchajcie! Obok mnie, na Mszy, stała Mzungu! Podała mi nawet rękę na znak pokoju!"
Faktycznie. Przypomniałam sobie, że w tym momencie Mszy wiele rąk wyciągnęło się w moją stronę.

Niedziela nie kończy się na Mszy. Po wyjściu z kościoła trzeba znaleźć czas (mnóstwo czasu) na powitania z rodziną, daleką rodziną, baaardzo daleką rodziną, znajomymi, znajomymi znajomych i całą resztą społeczności.

Następnie odbywają się spotkania w podgrupach. Każde stowarzyszenie, zgromadzenie, czy inne kółko różańcowe znajduje sobie kawałek miejsca na terenie przy kościele - na cegłówkach, ławeczkach, w cieniu drzew. Zaczynają się kilkugodzinne przemówienia, modlitwy, dyskusje, śpiewy, tańce, granie, plotki i czego jeszcze tylko dusza zapragnie! 

Przy domu dozorcy zebrało się Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, w sali przedszkola - Catholic Women Organisation, a przy bramie na teren parafii - dzieciaki pod wodzą młodego gitarzysty ćwiczą nowe pieśni.
W ten sposób spędza się większość dnia - w gronie rodziny, znajomych, współbraci. 
Nikomu się nie spieszy, nikt nigdzie nie goni.

W Europie mamy zegarki. W Afryce mają czas.

Lump




Kościół parafialny w Lindzie.


Przedstawiciele zgromadzeń na Mszy Świętej.


 Zgromadzenie św. Klemensa(?) w błękitnych uniformach - katecheza pod drzewem.


 Msza na świeżym powietrzu.



 

poniedziałek, 26 października 2015

Zambia - część V: dzieci, wszędzie pełno dzieci!

Jakiś czas temu zamieściłam na swoim profilu na fb pytanie: "z czym kojarzy Ci się Afryka?". Wielu znajomych pisało: dzikie zwierzęta, brak wody, bieda, gorąco, pustynia, malaria, HIV. Jednak najczęstszą odpowiedzią było: dzieci.

Zawsze na plakatach informujących o jakiejś zbiórce pieniędzy "na Afrykę" musi znaleźć się zdjęcie wychudzonego dziecka, z dużym brzuszkiem, w podartych ciuchach, z wielkimi oczami i uśmiechniętą buzią. Taki obraz Czarnego Lądu najbardziej chwyta za serce i, co za tym idzie, otwiera portfele.
W Zambii przekonałam się, że nie jest to tylko chwyt marketingowy. Mówi się o Afryce, że jest "najmłodszym kontynentem świata" - ok. 44% populacji stanowią dzieci do 14. roku życia. 

W Lindzie wszędzie było pełno dzieciorów. Chodziły grupkami brzegiem drogi, w mundurkach szkolnych lub toczyły przez środek wioski ogromne beczki z wodą. Starsze na przydomowych straganach sprzedawały pomidory i papaje, młodsze - bawiły się samochodami zrobionymi z kartoników po mleku lub kawałka drutu. Siadały w zaśmieconych rowach, żując suche strąki lub ganiały się po podwórzach, wzbudzając tumany rdzawego kurzu.

Gdziekolwiek nie poszłam, zawsze natrafiałam na całe watahy dzieciaków - od niepewnie jeszcze stąpających po ziemi 2-latków, po nastolatki o dużych oczach ciekawych świata, z uśmiechem tak szerokim, że mogłyby szparagi w poprzek jeść.

Każdego dnia idąc rano do pracy mijałam tabuny dzieci. Niektóre przechodziły obok, niosąc kosze z owocami na głowach, przypatrując mi się z zaciekawieniem - "kobieta Mzungu w wiosce? I w dodatku chodzi pieszo?". Inne opuszczały podwórka przy domach, stawały przy drodze i machały rączkami, krzycząc: "Mzungu, Mzungu, how are you?". Rzucam standardowe "Fine, thanks", macham ręką i idę dalej. Wołają ponownie (te same), więc odwracam się po raz drugi i pozdrawiam je. Idę dalej. Znowu wołają. Znowu się odwracam. Za czwartym razem już nie reaguję. No, bez przesady. Ile można?
Nie będę się odwracać co 5 metrów, bo do roboty zajdę na wieczór.

Po południu wychodzimy z Pat na wioskę zrobić zakupy.
Jak zwykle wzbudzamy ogólne zainteresowanie wśród mieszkańców Lindy.

Ze sklepu po przeciwnej stronie ulicy wychodzi tęga Murzynka. W jednej chuście na plecach dźwiga jedno dziecko, w drugiej, na brzuchu - drugie. Oba tak samo duże, wyglądają niemal identycznie. Matka krzyczy do nas z daleka:
- Mzungu, jak się macie?
- Dobrze, co u Ciebie? - odpowiadam.
- A, dziękuję, bardzo dobrze! Pozdrawiam Was. Ja i moje bliźniaki! - śmieje się w głos i wtacza nieśpiesznie z powrotem do sklepu.

W kulturach afrykańskich* urodzenie bliźniąt postrzegane było jako zjawisko nadnaturalne, wręcz mistyczne. W zależności od tego, z jakiego plemienia pochodziła matka, urodzenie bliźniaków było albo darem od bogów, albo ich przekleństwem.
Na przykład, dla Ibów z Nigerii wiązało się z naruszeniem kodeksu moralnego i poniżeniem ludzi "naśladujących zwierzęta" (u których przecież normą jest liczne potomstwo w jednym miocie). Taką matkę w wiosce izolowano, a jej dzieci - zabijano. 
Z kolei u Jorubów narodziny bliźniąt były wielkim wydarzeniem - wierzono, że są one nierozłączne, obdarzone tylko jedną, wspólną duszą i stanowią ucieleśnienie boga Ibeji. Jeżeli jedno z dzieci umarło, rzeźbiono figurkę postaci tegoż boga, dzięki czemu uczestniczyło w dalszej egzystencji swojego lustrzanego odbicia. Matka zawsze nosiła figurkę z sobą, myła ją, ubierała i nacierała oliwą, jak żywe dziecko. 

Podchodzimy z Pat do malutkiego stoiska z papajami.
Chociaż "stoisko" to za dużo powiedziane. Dużo za dużo. U wejścia na podwórze stoi mały stolik, a na nim leży 5 papai. Ogromnych, soczystych papai. Dwie z nich były już pożółkłe, co oznacza, że nadają się do jedzenia (w przeciwieństwie do zielonych, które są twarde i zupełnie bez smaku). 
Za stoiskiem, na słomianej macie, siedziała młoda Murzynka o wielkich, bystrych oczach. Na nasz widok od razu się uśmiechnęła, wstała i przywitała standardowym "mua uka buangi".
Oglądamy owoce i ważymy je w dłoniach. Pytamy o cenę. Zza pleców kobiety, z podwórka, wyskakują nagle dwie dziewczynki (na oko - siedmio- lub ośmioletnie).
"Mzungu! Mzungu!" - krzyczą i podbiegają do nas.

Jedna z nich (ta odważniejsza) od razu chwyta mnie za rękę. Dokładnie ogląda dłoń, bada wzrokiem każdy palec i każdy paznokieć, wodzi oczami po bruzdach, w końcu odwraca wierzchem do góry. Głaszcze nadgarstek i przedramię jakby chciała sprawdzić, czy są prawdziwe, czy przypadkiem nie rozpłyną się przy dotyku. Czy ta biała ręka tak bardzo różni się od dobrze jej znanej ręki czarnej?
Stoję jak wryta, poddaję się badaniu małej i czekam, co jeszcze wymyśli.

W końcu podnosi główkę do góry i spogląda mi prosto w oczy, wciąż gładząc moją rękę i uśmiechając się od ucha do ucha. Patrzy na mnie oczami jak dwa węgielki. W tych dziecięcych oczach odbija się zachwyt i swego rodzaju uwielbienie. Być może dziewczynka pierwszy raz dotyka białej skóry i spogląda w niebieskie oczy.
Czułam się trochę nieswojo. Patrzyła na mnie jak na jakieś bóstwo, które na chwilę zstąpiło na ziemię i przechadza się wśród zwykłych ludzi. Cały czas trzymała mnie za rękę, pilnując, bym przypadkiem nie zamieniła się w mgiełkę i nie zniknęła.

Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkim przeżyciem dla dzieciaków w wiosce jest dotknięcie białego człowieka.

Od tej pory, gdy mijałam tabuny dzieci w drodze do pracy, zaczęłam sama wyciągać do nich rękę. Gdy podbiegały do drogi, by mi pomachać, podchodziłam do nich, by się przywitać.
Z początku część z nich uciekała w popłochu. Zostawało jedno lub dwójka - te najodważniejsze lub te, które były w takim szoku, że nie mogły ruszyć się z miejsca. Z szeroko otwartą buzią podawały mi dłoń, patrząc z niedowierzaniem.
Reszta hałastry, widząc to, wracała biegiem na opuszczone przed chwilą stanowiska i pośpiesznie wyciągała łapki w moją stronę. Niektóre nawet po 2-3 razy. Ot, tak. Dla zabawy.
Czasem dzieciak wyciągał rękę, po czym szybko ją cofał, śmiejąc się przy tym, jakby niepewny, czy dotknąć tego Mzungu, czy nie. W końcu wygrywała ciekawość i następował biało-czarny (lub czarno-biały jak kto woli) uścisk dłoni.

Zawsze po drodze do kliniki czekało mnie kilka takich przystanków powitalnych, a każdy zajmował dobrą chwilę.
I takim to sposobem mój poranny spacer do pracy wydłużał się z 20 do 25, a nawet 30 minut.
Nieraz, gdy szłyśmy przez wioskę, Pat irytowała się:
- Po co Ty zaczepiasz te wszystkie dzieci? W takim tempie nigdzie nie dojdziemy.
- Nic nie poradzę na to, że im taką radochę sprawia dotknięcie białej skóry. - broniłam się, pomijając to, jak wielką radość mi sprawiało witanie tych małych, roześmianych gromadek.

Lump


*błędem byłoby pisanie o "kulturze afrykańskiej" jako charakterystycznej dla całego kontynentu, ale o tym trochę więcej - innym razem. 


Słodziaki.


Wędrujemy.


Portretowe. Widać od razu, że córka fryzjerki.


Na koniec - moje ulubione!
O, nie! Lampa błyskowa!