tablice

tablice

środa, 25 listopada 2015

Zambia - część VIII: Pacjenci.

W czwartek wstaję skoro świt, na Mszę o 7.00 czasu afrykańskiego.
Czyli o 7.20 (względnie 7.30).
Umówiliśmy się z Bambo ("ojciec" w nyanja - jak mówią na o. Jacka lokalsi), że po Mszy pojedziemy na wioskę do chorych.
Ojciec Jacek i ja.
Lekarz duszy i lekarz ciała. Full service.

Po Mszy, przed kościołem, czeka grupka ludzi z prośbą o odwiedzenie chorych z ich rodzin.
Zarzucam na ramię torbę z medykamentami i siadam na przednim siedzeniu Toyoty Hilux. Po mojej prawicy, za kierownicą, zajmuje miejsce o. Jacek (wspominałam już, że w Zambii ruch jest lewostronny?). Na siedzeniach za nami - Czarne matrony, odziane w kolorowe chusty. Na pace - mały, chudy pan w za dużej marynarce oraz trzech ministrantów. 
Jedziemy.

Kluczymy wąskimi uliczkami Lindy, wzniecając tumany rudawego kurzu, raz po raz podskakując na wybojach.
Ja już dawno się zgubiłam. Bambo jednak nie traci głowy. Wygląda jakby wiedział dokąd zmierzamy.
W końcu podjeżdżamy pod budynek sklepu o szumnej nazwie "Super Evergreen shop".

Pan Evergreen (właściciel przybytku) jest najbardziej znanym miejscowym biznesmenem. Dla każdego mieszkańca Lindy jego nazwisko jest synonimem sukcesu - każdy tutaj marzy, by być Evergreenem.
Zaczynał jak wielu innych - od sprzedaży chibuku na ulicach wioski. Jednak, jak niewielu tutaj, miał otwarty umysł i smykałkę do interesu. Większość sprzedawców chibuku pozostaje sprzedawcami chibuku. Albo staje się koneserami chibuku, zasilając i tak już szerokie grono alkoholików.
Pan Evergreen, za zarobione na alkoholu pieniądze, otworzył sklep. Zwykły sklep spożywczy. A potem drugi. I trzeci. Dziś jest właścicielem sieci kilkunastu sklepów na terenie  Lindy i dowodem na to, że wystarczy mieć pomysł i głowę na karku, by wyrwać się z biedy i przeciętności.

- I mógłby osiągnąć wiele więcej - dopowiada Bambo - spokojnie odniósłby sukces też poza Lindą, ale chyba trochę go to przerasta. Boi się wejść na obcy rynek. Tu, w wiosce, wszyscy go znają i on zna wielu. Wie jakie są potrzeby tutejszej ludności i wychodzi naprzeciw nim. W swoim małym świecie czuje się bezpieczny. Tu jest naprawdę kimś. Poza tym nie zna angielskiego, mówi tylko w nyanja.

I chwała mu za to.

Tak więc wysiadamy pod "Evergreenem" i wędrujemy do pobliskiego domku.
Przekraczając jego próg wchodzimy w zupełnie inny świat. Ze słonecznego, gorącego podwórza wpadamy w chłodną, śliską ciemność.
Nic nie widzę, idę na oślep tuż za Bambo. Oczy stopniowo przyzwyczajają się do półmroku.
Dopiero teraz zauważam, że znajdujemy się w niewielkim pomieszczeniu (jakieś 2 na 2 metry) - ściany i podłoga są ciemnoszare, w rogu stoją puste wiadra i drewniany stołek. Wąskimi drzwiami przechodzimy do drugiej izdebki.
Prawie połowę miejsca zajmuje tu stary, brudny materac.
Na nim, odwrócona twarzą do ściany, leży jakaś postać. Spod koca w kratę widać tylko kępę siwych, splątanych włosów.

- Mamo, mamo! Bambo przyjechał. I biały lekarz! - mówi kobieta, która wraz z nami weszła do domu.
Staruszka powoli, z wysiłkiem, odwraca głowę w naszą stronę. Na oko ma jakieś 70, może i 80 lat. Jest cała wysuszona i pomarszczona.
Dostajemy 2 niskie stołeczki do siedzenia, naprzeciw materaca. Na resztce podłogi córka rozkłada sobie matę z trzciny. Pomaga matce usiąść na materacu i oprzeć się o ścianę.
Staruszka jest zupełnie naga. Jej jedynym odzieniem jest brudnawy koc.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jak się Pani dzisiaj czuje? - zaczyna o. Jacek.
- Kto tu jest? - pyta kobiecina, mrużąc oczy i rozglądając się dookoła, powoli, z wielkim trudem wypowiadając każde słowo.
- Prawie już nie widzi, ma problemy ze słuchem. - tłumaczy jej córka - Mamo! Mówię Ci, że Bambo przyszedł!
O. Jacek chwyta jej rękę na powitanie. Staruszka uśmiecha się szeroko. Zakumała.
- Przyjeżdżam do babci od jakichś 3 lat. - ojciec zwraca się do mnie po polsku - Jej stan właściwie się nie zmienia. Nie może chodzić, ledwo się porusza. Czasem coś podje. Nie wstaje z tego materaca, nie wychodzi na podwórze. Właściwie to czeka już chyba tylko na śmierć. Wiem, że nic tu nie zdziałasz, ale uznałem, że warto, żebyś zobaczyła w jakich warunkach żyją w Lindzie zwykli ludzie. I w jakim stanie są chorzy.

Cudotwórcą nie jestem. Z medycznego punktu widzenia - nic tu po mnie.
Ale Bambo jest wręcz niezbędny.
Wyciąga Pismo Święte w nyanja. Czyta fragment Ewangelii. Staruszka nabożnie składa dłonie do modlitwy. Odmawiamy "Atate athu..." ("Ojcze nasz"). Chora przyjmuje Komunię. 

Rozmawiają jeszcze chwilę w nyanja. Ojciec tłumaczy kim jestem.
Staruszka spogląda w moją stronę, skłania głowę i klaszcze cicho w dłonie. 3 razy. Powoli.
- Dziękuje Ci w ten sposób za wizytę i poświęcony jej czas - wyjaśnia Bambo.
Żegnamy się i wychodzimy.

Ruszamy labiryntem uliczek do następnego domu. Czeka na nas starszy mężczyzna z żoną. I kupa ich znajomych. O. Jacek rozmawia z nimi, ja w tym czasie przeglądam zeszycik z kliniki (taki rodzaj książeczki zdrowia, gdzie wpisuje się dolegliwości, postawione diagnozy i przepisane leki - cała tutejsza dokumentacja medyczna).
Nadciśnienie. Cukrzyca. Bóle kręgosłupa.
Leki przyjmuje. Znowu jestem zbędna.
Mężczyzna prosi o spowiedź. O. Jacek wymownie patrzy na zgromadzonych.
Wychodzę. Za mną - wszyscy znajomi pana domu.
Kręcę się przed wejściem do chaty.
Z sąsiednich podwórek ściągają grupki dzieciaków. Chowają się za ścianami domów i płotami, szepcząc między sobą.
"Mzungu... Mzungu..." - powtarzają z przejęciem.
Co Mzungu robi na wiosce? Na co czeka przed tym domem?
Macham do nich ręką. "O, nie! Zauważyła nas!" - uciekają w popłochu, by po chwili wrócić na poprzednie stanowiska.

Po odwiedzinach u dwóch innych rodzin Bambo odwozi mnie do Neri Clinic. 

Do gabinetu przychodzi dziewczyna z ropniem skóry w okolicy lędźwi. 
"Nareszcie" - myślę - "konkretna robota na dziś" - i chciwie zacieram chirurgiczne łapki.

Dezynfekuję skórę. 
- Są jałowe rękawiczki? - pytam siostrę Barbrę.
- Nie ma.
- A obłożenie?
- Jakie obłożenie?
Kurde.
- A jakie mamy narzędzia? - pytam z nadzieją.
Siostra przynosi mi z szafy obok zwykłą, szarą kopertę. W kopercie leżą luzem pojedyncze pincety, jakieś imadło, jakiś kocherek. Sterylne? A, gdzie tam!
- Poproszę ostrze i lignokainę - rzucam zrezygnowana.
Siostra idzie do pomieszczenia obok. Otwiera szafę. Szpera, szpera... wygrzebuje pojedyncze ostrze do skalpela (na trzonek nie mam co liczyć), pokazuje mi ampułkę:
- Czy to jest lignokaina? 
- Tak. - biorę. I cieszę się z tego, co mam. Przynajmniej nie muszę ciąć na żywca, bez znieczulenia.

Dziewczyna siedzi na plastikowym zydelku. Klęczę za nią. Nabieram znieczulenia do strzykawki, nakładam igłę. Tuż obok Harriet przyjmuje matki z małymi dziećmi, siostra Barbra chodzi w te i na zad. Dzieci lukają co robię. 
Ustalmy - to nie są warunki na zabieg. To są jakieś antywarunki.
Tu panuje antyprywatność, antykomfort i antysterylność.
W Polsce za takie znachorstwo grozi kryminał. Właściwie to nie grozi - to po prostu jest kryminał.

Zbliżam igłę do skóry, by wprowadzić znieczulenie. 
Łaps! Dziewczyna wygina ręce do tyłu i majta mi nimi w polu zabiegu. Nie pozwala mi się nawet dotknąć.
- Słuchaj, to tylko znieczulenie. Dzięki temu nie będzie Cię bolało. - tłumaczę spokojnie.
Drugie podejście.
Łaps! Zasłania się jedną ręką, drugą chwyta mnie za przegub.
- Przecież w ten sposób Ci nie pomogę! Chcę tylko znieczulić!
Trzecie podejście.
Łaps! Zsuwa się z zydelka, wykręca mi nadgarstek. 
Istny Meksyk.
Harriet coś jej tłumaczy w nyanja. Dziewczyna nadal nie daje się dotknąć. W końcu Harriet podnosi głos i przytrzymuje jej ręce. Ta wierzga, krzyczy, piszczy.  Szarpią się przez chwilę.
Wszystko bez sensu. Tak się nie da pracować. Co ja tu robię?
Wchodzi s. Barbra:
- Idź do domu - mówi do dziewczyny - jak nie chcesz, nie będziemy Ci pomagać. Ropień się powiększy i wtedy dopiero będziesz miała problem. Szkoda naszej pracy.

A ja klęczę i paczę.
Chwila konsternacji. Wyjdzie czy nie wyjdzie?
W końcu pacjentka się poddaje. Składa ręce na piersi. Cicho łka pod nosem. Siada pewnie na zydelku i czeka.
Podaję znieczulenie. Dziewczyna chwilę piszczy. Na szczęście się nie rusza. Dotykam skóry ostrzem. Zero reakcji. Znieczulenie działa. Jest spokój. Nacinam bez problemu.
Opis całej reszty procedury jest tu zbędny. Niczego nowego nie wniesie do historii.
Kończę, kładę opatrunek. Umawiamy się na jutro.

Gdyby była możliwość nagrania całego tego cyrku, powstałby film instruktażowy: "W jakich warunkach nie nacinać ropnia". Jeździłabym z nim po uczelniach medycznych w całym kraju i wyświetlała studentom na zajęciach. Byłabym antybohaterem. Antywzorcem dla przyszłych pokoleń.
Trudno. Człowiek musi się dostosować do panujących warunków i mimo wszystko robić swoje - najlepiej jak potrafi.

Dziewczyna pojawiła się jeszcze tylko raz. Powinna przychodzić przez dłuższy czas na zmiany opatrunku i kontrolę, ale zniknęła gdzieś w wiosce. 
- Nie przejmuj się - mówiła Harriet - Ty zrobiłaś to, co należy. Skoro zrezygnowała z dalszego leczenia, zrobiła to na własne ryzyko. 
- Taa, ale będzie mi się teraz śniła po nocach, bo nie zakończyłam leczenia.
- Musisz wiedzieć - tłumaczy mi - że ludzie tutaj potrafią znieść wiele więcej, niż pacjenci, których leczysz w Polsce. Tu rany goją się szybko i rzadko ropieją, a jeśli już - wystarczy podać jakikolwiek antybiotyk. Spotkałam tę dziewczynę na wiosce. Mówiła, że nie przychodzi do nas, bo czuje się dobrze. Nie ma gorączki, rana nie boli, nie ropieje.

I niby wszystko ok, ale pozostaje we mnie jakiś wewnętrzny niepokój. I czekam, że któregoś dnia dziewczyna wróci do kliniki w ciężkim stanie, z wyżartą połową lędźwi, albo sepsą.
Ale nie wraca. I chwała Bogu.


Lump


Ruszamy w wioskę.


 Zabiegowy.


 Rzucam tę robotę. Od dziś wszystkich pacjentów wysyłam do Centrum Cudów.







   

niedziela, 15 listopada 2015

Zambia - część VII: Kitchen party.

Od czasu do czasu jeździmy z o.Jackiem do oddalonego o kilka km od Lindy baru, przy Amigo's Hotel. Ot, tak. Pogadać egzystencjalnie, popijając lokalne piwo lub cydr.
Nigdy chibuku.
Chibuku to mocny alkohol produkowany z kukurydzy, na terenie Lusaki. Tani jak barszcz - 2 kwacha (1zł) za litr, w butelce po mleku.
W barze, w Lindzie, miejscowi menele kupują go w kartonach, jak sok. Jednak największą furorę robi trunek, gdy do wioski zajeżdża cysterna i można kupić chibuku na litry - podchodzi się z wiadrem i nalewa do pełna.
Tak więc całe wiadro mocnego alkoholu kosztuje równowartość kilku złotych.
Pijackie eldorado. Wylęgarnia alkoholików.

Pewnego dnia Pat przyniosła z wioski 2-litrową butlę tej ambrozji. W smaku jak zagęszczone mocno piwo, z pływającym osadem z kukurydzy. Okrutnie cierpkie.
Załyczyłam raz. I obiecuję - nigdy więcej.
Większość wylądowała gdzieś w ściekach.

Podjeżdżamy Srebrną Strzałą pod bar. Zazwyczaj jest w nim prawie pusto, tylko w salce obok Chińczycy, mieszkający w hotelu, pykają sobie w bilard.

Tym razem jest inaczej - pod Amigo's Hotel stoi rząd samochodów. Przez ogródek i altanę przewalają się tabuny gości. Jakaś feta. Wiedz, że coś się dzieje.

Przedzieramy się przez dziki tłum do baru. Zamawiamy Huntersy (lokalny cydr) i uderzamy na ogródek. W rogu, oddalony od całego zamieszania, stoi okrągły stolik z czterema krzesełkami. Zajmujemy.
Powoli sączymy cydr.
Z imprezowej zgrai wyrywa się jakaś laska i chwiejnym krokiem podchodzi do nas.
Włosy krótkie, rude (farbowane). Ostro umalowana. Czarna mini i kurteczka w panterkę. Na uszach dyndają ogromne, złote koła.
Nieźle wstawiona.
(muszę dodawać, że Czarna?)

Wita się z każdym po kolei, podając rękę.
Przedstawia się, ale zabijcie mnie, pojęcia bladego nie mam, jak jej na imię. Jakaś Andżela pewnie. Albo Karyna. Mniejsza o to.

W końcu pyta, bez ogródek, kto postawi jej Mosi.*
Chwila konsternacji. Nikt się nie kwapi.
O.Jacek podpuszcza Jędrzeja:
- No, bądź dżentelmenem.

Dżentelmen wędruje do baru i po chwili wraca z butelką, która ląduje w obwieszonych złotymi bransoletkami łapkach naszej nowej towarzyszki.
- Jestem bardzo otwartą osobą - zaczyna prawie poprawnym afroangielskim - uwielbiam nawiązywać nowe przyjaźnie. Taak... uwielbiam. I lubię Białych, taak... jesteście wszyscy bardzo inteligentni.
[Ach, żeby ona wiedziała...]
- Wszyscy? - dopytuje o.Jacek.
- Taak... wszyscy inteligentni.
- A ilu Białych w życiu spotkałaś?
[tu nastąpiła chwila pijackiej zadumy]
- Wielu. O, taak... wielu. Ehe... wszyscy jesteśmy ludźmi. Taak... tymi samymi ludźmi. Jesteśmy jednością. Taak... i Czarni i Biali. Nie ma między nami różnicy. Taak... wszystkich nas stworzył przecież jeden Bóg!
- Niektórzy z tu obecnych mogliby się z Tobą nie zgodzić - pije o.Jacek do Jędrzeja, który jest ateistą - Co to za impreza? - dodaje.
- To? To jest Kitchen Party! Taak... Kitchen Party. Robimy taką zabawę dla Panny Młodej. To moja przyjaciółka... ehe... dziś właśnie wyszła za mąż! Taak... ale to impreza tylko dla kobiet... tak... żaden mężczyzna nie ma tu wstępu.
Więc... spotykamy się wszystkie - jej siostry, przyjaciółki, matka, ciotki i kuzynki. Taak... zabieramy ją po ślubie i uczymy jak być dobrą żoną. Ehe... tu dużo można się nauczyć. O, taak... bardzo wiele.
- Czego, na przykład? - dopytujemy z Pat. Może i my nauczymy się czegoś praktycznego, dla potencjalnych, przyszłych żon.
- Bardzo... bardzo dużo ważnych rzeczy... taak... tańczymy sobie... popijamy piwo... ehe... Trochę siedzimy w kuchni, gotujemy nshimę i mięso. Taak... tańczymy i pijemy. I uczymy ją, jak być dobrą żoną. Taak... jak dogodzić swojemu mężczyźnie.
Puszcza do nas porozumiewawcze oczko.
- A co w tym czasie robią mężczyźni?
- Mężczyźni? - dziwi się szczerze - Nic. Taak... mężczyźni nie robią nic. Dla faceta nie ma takiej imprezy, ehe... dla niego jest ślub. Taak... jego rodzina płaci i organizuje ślub, dla obojga, a jej rodzina - Kitchen Party. Ehe... taki jest podział. Po ślubie faceci nie robią nic ciekawego.
- To taki wieczór panieński po fakcie - komentuje o.Jacek - Z resztą, czego nowego mogą jej nauczyć, skoro mleko dawno już rozlane...

Impreza zbliża się ku końcowi. Kobiety powoli rozchodzą się do domów, a nasza nowa znajoma ciągle nawija, popijając Mosi. A to o żarciu, które gotowały. A to o swoich złotych bransoletkach, które kupuje w Kongo i sprzedaje na rynku lokalnym. A to, że lubi ekonomię (cokolwiek miałoby to znaczyć). A to, że z zamiłowania jest wizażystką i malowała Pannę Młodą na imprezę. A to, że jak z Pat chcemy, to też może zrobić nas na bóstwo. Nie wiem po co i dla kogo tutaj, w Lindzie. No, ale może. Żeby nie było.

W końcu z tłumu odchodzących kitchenpartowczyń wynurza się zdenerwowana matrona po 40-ce, przepasana ogromną, kolorową chustą. Podchodzi do stolika, bez słowa chwyta Andżelę za ramię i odciąga od nas.
- Ooo, to moja mama - tłumaczy młoda, wyrwana przez matkę. Wolną ręka macha nam na pożegnanie - Do zobaczenia! Tutaj, jutro!
Obie znikają w noc.

O.Jacek opowiada o małżeństwach zambijskich.
Mimo, że większość ludności jest zdeklarowana jako chrześcijanie, tutejsze śluby nadal odbywają się w tradycyjnym obrządku.

Podczas 5-letniej pracy w Lindzie o.Jacek udzielił tylko 3 "białych ślubów" - kiedy ślub kościelny nie był poprzedzony tradycyjnym.

Według tradycji Pan Młody płaci rodzinie Panny Młodej jednorazowo ok. 1000 kwacha (jakieś 500zł), by zabrać ją z domu. Odbywa się uroczystość, podczas której Młodzi sami udzielają sobie nawzajem ślubu. Już tylko Kitchen Party i żyją sobie jako mąż i żona.
Dopiero po latach (często 20 lub nawet 30) przychodzą do księdza po ślub kościelny.
A właściwie - to ona przychodzi.

Typowa rozmowa przedślubna.
- Ojcze, chcemy z moim mężem wziąć ślub. - mówi ok. 40-letnia matrona, z odchowanym już stadkiem dzieci.
- Dlaczego chcecie ślub? - pyta o.Jacek.
- Bo chcę móc przyjmować Komunię Świętą.
- A myślałem, że dlatego, że kochasz męża - śmieje się ojciec.
- Taak, to też - odpowiada lekko zmieszana - ale przede wszystkim chcę żyć po Bożemu.

W rzeczywistości nie chodzi tu zazwyczaj ani o miłość, ani o Komunię samą w sobie.
Chodzi o prestiż. I szacun na dzielni.
Kobieta żyjąca w grzechu (w małżeństwie, bez ślubu kościelnego) nie może należeć do żadnej organizacji parafialnej.
Kobiety "kościelne" spotykają się, śpiewają, wspólnie się modlą, wykonują ręczne robótki. Ogólnie - spędzają razem czas.
Mają już na koncie wychowanie szóstki, czy ósemki dzieci, w związku z czym nie ma dla nich zbyt wiele do roboty w samotności. Bo co ciekawego mogą robić w Lindzie?
Przynależność do organizacji kościelnych pozwala im na spędzanie czasu we wspólnocie, a to o wiele lepsze od siedzenia w domu i gapienia się w cztery ściany. Ponadto członkinie stowarzyszeń noszą specjalne, charakterystyczne chusty z logo zgromadzenia. Noszą je z dumą, paradując przez wioskę.
To ważne być częścią jakiejś wspólnoty. Człowiek w pojedynkę nic nie znaczy, niczego sam nie osiągnie.

Takie śluby po X latach to uroczystości skromne - Pan "Młody", Pani "Młoda", ich dzieci (tudzież wnuki) i świadkowie.
Bez wielkiej fety, bez szaleństwa.

Po ślubie, w wieku 40 lub 50 lat, dla niego właściwie nie zmienia się nic. Żyje jak żył. Z tą samą kobietą od lat. Ona natomiast może w końcu dołączyć do koleżanek w Catholic Women Organisation, przepasać się chustą z logo stowarzyszenia, chodzić na spotkania, wspólnie śpiewać i modlić się. 
Taki level up w życiu.

Lump 


*Mosi - piwo "truly zambian", na jego nalepce umieszczono zdjęcie Wodospadów Wiktorii - największej atrakcji turystycznej kraju, w języku rdzennym nazywanych "Mosi Oa Tunya"



 Chór nadobnych matron.



Msza Święta dla Zgromadzenia św. Faustyny. Na chustach kobiet widać podobiznę Jezusa z napisem "Jezu ufam Tobie", zgodnie z wizją świętej patronki zgromadzenia.


W tej twarzy jest coś pięknego.
Na głowie kobiety - oczywiście chusta zgromadzenia kościelnego.

 

środa, 4 listopada 2015

Zambia - część VI: Niedziela.

Niedziela. A skoro niedziela, to i Msza Święta.
W Parafii Św. Rodziny w Lindzie o. Jacek zawsze odprawiał 2 Msze.
Na 7.00 - w języku angielskim. Dla tych wszystkich, którzy po angielsku mówili lub też dla tych, którzy chcieli być "do przodu".
Na 9.00 - w języku lokalnym: chinyanja [cziniańdzia].

Na terenie Zambii używa się 72 języków.
72 powtarzam. Słownie: siedemdziesięciu dwóch, jak kto woli.
14 milionów ludzi mówi 72 różnymi językami.
Przypominam, że w Polsce jakieś 38 mln sztuk mówi jednym i tym samym językiem.

Językiem urzędowym jest angielski, z racji tego, że są to tereny byłych kolonii brytyjskich. Posługują się nim głównie mieszkańcy dużych miast i cudzoziemcy - Europejczycy, Arabowie, Hindusi i Chińczycy. Mnóstwo Chińczyków w całej Zambii.

Taka sytuacja.
Siedzimy z felczerem w klinice, przyjmujemy pacjentów. Jeśli nie mówią po angielsku (dotyczy to jakichś 95%), felczer zbiera wywiad w chinyanja i tłumaczy mi na angielski. Potem razem badamy, dyskutujemy, przepisujemy leki.
Wchodzi gutek.
Wysoki, chudy, że pożal się Boże. Cienka koszula wisi, jak na wieszaku. (chyba nie muszę dodawać, ze jest czarny?)
Zaczynają z felczerem gadkę. Siedzę sobie obok, na zielonym zydelku, z przewieszonym przez szyję stetoskopem i udaję inteligenta.
Co prawda nie rozumiem, o czym tam oni, ale czuję, że rozmowa się nie klei.
Nagle felczer wstaje i wychodzi. Po chwili wraca. Prowadzi siostrę Barbrę.

O co biega?
Nasz pacjent pochodzi z prowincji południowej. Nie mówi w chinyanja. Mówi w chitonga.
Na szczęście mamy w drużynie siostrę Barbrę - ona pochodzi z tej samej części kraju co nasz pacjent. Ma ten bonus, że mówi i w chitonga, i w chinyanja.

Siedzimy zatem w czwórkę: nasz pacjent, siostra Barbra, felczer i ja.
Siedzimy sobie razem w naszym małym, obskurnym gabinecie, na zielonych, plastikowych zydelkach.
Pacjent mówi do siostry w chitonga, siostra przekłada to felczerowi na chinyanja, a felczer tłumaczy mi na angielski.
I tak rozmawiamy sobie w najlepsze, w naszym magicznym kręgu lingwistycznym.
Pacjent przyjęty, zbadany, zaleczony.
Następny, proszę!

Tak więc na 7.00 do kościoła przychodzą ci, którzy ogarnęli w miarę naukę języka angielskiego (powiedzmy... ludzie trochę lepiej wykształceni, a przynajmniej świadomi). Wśród nich sporo jest takich, którzy nie chcą (czasem wręcz wstydzą się) używać chinyanja.
Często chcą, by ich dzieci wychowały się w świecie języka angielskiego, a o rodzinnej "niańdzi" słuch zaginął.
Świat anglojęzyczny to dla nich świat przyszłości.
W tym języku mówią wykształceni mieszkańcy centrów miast. Mówią Hindusi (właściciele większości prywatnych firm na terenie Zambii), urzędnicy, profesorowie uczelniani, pracownicy wielkich korporacji, a także (a raczej: przede wszystkim!) posługują się nim Biali.

"Biały" to synonim bogactwa i sukcesu. Biały to wykształcony i obyty w świecie przedstawiciel rasy szlachetnej.
Jeśli nie umiesz posługiwać się językiem Białych, nie masz szans na wyrwanie się z biednej Lindy. Nie zdobędziesz odpowiedniego wykształcenia, ani nie znajdziesz dobrej (czyt. "dobrze płatnej") pracy.

Ci, którzy nie mówią po angielsku, przychodzą na Mszę w chinyanja na godzinę 9.
Przychodzi też Pat, która jest językoznawcą i jara się strasznie wszelkimi dialektami. "Narzeczami", jak to mówi często i gęsto. Przychodzi ot, tak, żeby sobie posłuchać.

Moja pierwsza Msza w parafii.
6.55.
Wchodzę do kościoła.
Nie jest to budowla z gliny i słomy, jak to często wyobrażamy sobie na Starym Kontynencie. Jest to zwykły, murowany kościół. Dość niski, ładnie urządzony, bez przepychu. Na metalowej konstrukcji, pod blaszanym dachem, uwiły sobie gniazdka ptaki (lukam co jakiś czas w górę, czy nie spada na mnie jakaś bomba). 
Ściany pomalowane na jasną żółć, przy ołtarzu kolorowe motywy afrykańskie, ławki drewniane. U wejścia do budynku - pleciona z gałganków wycieraczka.

Staję w drzwiach. 
Paczę w lewo, paczę w prawo. Jest tu jakiś podział? Gdzieś siedzą mężczyźni, a gdzieś kobiety? Chyba nie. Z tyłu wszystkie miejsca zajęte.
Kroczę naprzód.
Kątem oka widzę, jak odwracają się za mną czarne głowy. Nie ma żadnego innego białasa w kościele. Idę dalej.
Czwarta ławka stoi pusta. Biere!

7.00.
Czekam.
7.10.
Nadal czekam, bo w sumie co innego mogę zrobić.
7.15.
Będzie ta Msza?
7.20.
Nie, chyba nie będzie.
7.25.
Pamiętaj: "TIA - this is Africa!", tu ludzie mają czas, tu nikt nigdzie nie goni, nikomu się nie spieszy.
Do kościoła wpada stado ludzi. Część ustawia się zupełnie z przodu, tuż przed ołtarzem, i chwyta instrumenty - gitary, bęben, keyboard.
Reszta pakuje się do pierwszych ławek, gadając głośno i śmiejąc się. Siedzę ściśnięta między nimi.
Nagle (jak na sygnał) wszyscy wstają. Śpiewają i klaszczą. I bujają się w rytm muzyki.
Wstaję z nimi. Nie śpiewam, bo nie znam tekstu.
Próbuję wtopić się w tłum, więc klaszczę.
Klaszczę i bujam się z innymi.
Z początku lekko zażenowana całą tą sytuacją. W końcu przestaję o tym myśleć. Ręce same klaszczą, cielsko samo się buja.
Wokół wszyscy śpiewają. Na całe gardło.
Uśmiecham się szeroko.
Fajna ta bujana!

7.30. Wchodzi o. Jacek, zaczyna się Msza.
Czytania, modlitwa, kazanie. Między nimi śpiewanie. Śpiewanie i klaskanie. Dużo śpiewania i klaskania. I bujania, rzecz jasna.
Właściwie każda część liturgii jaką tylko da się wyśpiewać/wyklaskać/wybujać jest w ten sposób odprawiana.
Na wesoło, na bogato, a co!

Nazywa się to "afrykanizacją chrześcijaństwa". Zjawisko to miało na celu zjednanie sobie miejscowej ludności (i tym samym pozyskanie nowych wiernych) na początku misji chrześcijańskich na Czarnym Kontynencie. W tym celu do zwykłego (nie czarujmy się - niezbyt zachęcającego) obrządku Mszy Świętej wprowadzono takie elementy, jak: klaskanie, taniec czy bębny afrykańskie. Jak widać, cel został osiągnięty, chrześcijaństwo zakorzeniło się głęboko w kulturze i codziennym życiu mieszkańców Afryki.

Wyśpiewana, wyklaskana i wygibana Msza trwała prawie 2 godziny. O dziwo, człowiek po jej zakończeniu nie czuł się jakoś wycieńczony, czy zmarnowany. Wręcz przeciwnie! Zdziwiłam się, że spędziłam w tym kościele tyle czasu.
  
Po Mszy podchodzi do mnie o. Jacek:
- I co? Jak się podobało? - zagaduje.
- A... bardzo fajnie, super klimat. Na początku trochę się wstydziłam tej całej imprezy, ale potem było spoko.
- Cha, bo Ty usiadłaś w samym środku chóru!

Jakiego chóru? To tam był chór?  
- Na każdej Mszy - kontynuuje, widząc moją zdziwioną minę - w pierwszych ławkach siada chór, który prowadzi wszystkie śpiewy. Cała reszta kościoła trochę pośpiewa, trochę posłucha, ale to chór robi tu furorę. Nie wiedziałaś? Może zapomniałem Ci powiedzieć. - uśmiecha się jeszcze szerzej.
No, ładnie się wpierniczyłam, w samo oko cyklonu.
- To... dlaczego nikt mi nie powiedział, że to ich miejsce? Że nie powinnam tam siedzieć? - dopytuję.
- Żartujesz?! - uśmiech przechodzi w krótki śmiech - A kto odważy się wyrzucić Mzungu? Poza tym sama Twoja obecność była dla nich wielką radochą! Już widzę, jak chwalą się przed znajomymi: "Słuchajcie! Obok mnie, na Mszy, stała Mzungu! Podała mi nawet rękę na znak pokoju!"
Faktycznie. Przypomniałam sobie, że w tym momencie Mszy wiele rąk wyciągnęło się w moją stronę.

Niedziela nie kończy się na Mszy. Po wyjściu z kościoła trzeba znaleźć czas (mnóstwo czasu) na powitania z rodziną, daleką rodziną, baaardzo daleką rodziną, znajomymi, znajomymi znajomych i całą resztą społeczności.

Następnie odbywają się spotkania w podgrupach. Każde stowarzyszenie, zgromadzenie, czy inne kółko różańcowe znajduje sobie kawałek miejsca na terenie przy kościele - na cegłówkach, ławeczkach, w cieniu drzew. Zaczynają się kilkugodzinne przemówienia, modlitwy, dyskusje, śpiewy, tańce, granie, plotki i czego jeszcze tylko dusza zapragnie! 

Przy domu dozorcy zebrało się Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, w sali przedszkola - Catholic Women Organisation, a przy bramie na teren parafii - dzieciaki pod wodzą młodego gitarzysty ćwiczą nowe pieśni.
W ten sposób spędza się większość dnia - w gronie rodziny, znajomych, współbraci. 
Nikomu się nie spieszy, nikt nigdzie nie goni.

W Europie mamy zegarki. W Afryce mają czas.

Lump




Kościół parafialny w Lindzie.


Przedstawiciele zgromadzeń na Mszy Świętej.


 Zgromadzenie św. Klemensa(?) w błękitnych uniformach - katecheza pod drzewem.


 Msza na świeżym powietrzu.