tablice

tablice

poniedziałek, 26 października 2015

Zambia - część V: dzieci, wszędzie pełno dzieci!

Jakiś czas temu zamieściłam na swoim profilu na fb pytanie: "z czym kojarzy Ci się Afryka?". Wielu znajomych pisało: dzikie zwierzęta, brak wody, bieda, gorąco, pustynia, malaria, HIV. Jednak najczęstszą odpowiedzią było: dzieci.

Zawsze na plakatach informujących o jakiejś zbiórce pieniędzy "na Afrykę" musi znaleźć się zdjęcie wychudzonego dziecka, z dużym brzuszkiem, w podartych ciuchach, z wielkimi oczami i uśmiechniętą buzią. Taki obraz Czarnego Lądu najbardziej chwyta za serce i, co za tym idzie, otwiera portfele.
W Zambii przekonałam się, że nie jest to tylko chwyt marketingowy. Mówi się o Afryce, że jest "najmłodszym kontynentem świata" - ok. 44% populacji stanowią dzieci do 14. roku życia. 

W Lindzie wszędzie było pełno dzieciorów. Chodziły grupkami brzegiem drogi, w mundurkach szkolnych lub toczyły przez środek wioski ogromne beczki z wodą. Starsze na przydomowych straganach sprzedawały pomidory i papaje, młodsze - bawiły się samochodami zrobionymi z kartoników po mleku lub kawałka drutu. Siadały w zaśmieconych rowach, żując suche strąki lub ganiały się po podwórzach, wzbudzając tumany rdzawego kurzu.

Gdziekolwiek nie poszłam, zawsze natrafiałam na całe watahy dzieciaków - od niepewnie jeszcze stąpających po ziemi 2-latków, po nastolatki o dużych oczach ciekawych świata, z uśmiechem tak szerokim, że mogłyby szparagi w poprzek jeść.

Każdego dnia idąc rano do pracy mijałam tabuny dzieci. Niektóre przechodziły obok, niosąc kosze z owocami na głowach, przypatrując mi się z zaciekawieniem - "kobieta Mzungu w wiosce? I w dodatku chodzi pieszo?". Inne opuszczały podwórka przy domach, stawały przy drodze i machały rączkami, krzycząc: "Mzungu, Mzungu, how are you?". Rzucam standardowe "Fine, thanks", macham ręką i idę dalej. Wołają ponownie (te same), więc odwracam się po raz drugi i pozdrawiam je. Idę dalej. Znowu wołają. Znowu się odwracam. Za czwartym razem już nie reaguję. No, bez przesady. Ile można?
Nie będę się odwracać co 5 metrów, bo do roboty zajdę na wieczór.

Po południu wychodzimy z Pat na wioskę zrobić zakupy.
Jak zwykle wzbudzamy ogólne zainteresowanie wśród mieszkańców Lindy.

Ze sklepu po przeciwnej stronie ulicy wychodzi tęga Murzynka. W jednej chuście na plecach dźwiga jedno dziecko, w drugiej, na brzuchu - drugie. Oba tak samo duże, wyglądają niemal identycznie. Matka krzyczy do nas z daleka:
- Mzungu, jak się macie?
- Dobrze, co u Ciebie? - odpowiadam.
- A, dziękuję, bardzo dobrze! Pozdrawiam Was. Ja i moje bliźniaki! - śmieje się w głos i wtacza nieśpiesznie z powrotem do sklepu.

W kulturach afrykańskich* urodzenie bliźniąt postrzegane było jako zjawisko nadnaturalne, wręcz mistyczne. W zależności od tego, z jakiego plemienia pochodziła matka, urodzenie bliźniaków było albo darem od bogów, albo ich przekleństwem.
Na przykład, dla Ibów z Nigerii wiązało się z naruszeniem kodeksu moralnego i poniżeniem ludzi "naśladujących zwierzęta" (u których przecież normą jest liczne potomstwo w jednym miocie). Taką matkę w wiosce izolowano, a jej dzieci - zabijano. 
Z kolei u Jorubów narodziny bliźniąt były wielkim wydarzeniem - wierzono, że są one nierozłączne, obdarzone tylko jedną, wspólną duszą i stanowią ucieleśnienie boga Ibeji. Jeżeli jedno z dzieci umarło, rzeźbiono figurkę postaci tegoż boga, dzięki czemu uczestniczyło w dalszej egzystencji swojego lustrzanego odbicia. Matka zawsze nosiła figurkę z sobą, myła ją, ubierała i nacierała oliwą, jak żywe dziecko. 

Podchodzimy z Pat do malutkiego stoiska z papajami.
Chociaż "stoisko" to za dużo powiedziane. Dużo za dużo. U wejścia na podwórze stoi mały stolik, a na nim leży 5 papai. Ogromnych, soczystych papai. Dwie z nich były już pożółkłe, co oznacza, że nadają się do jedzenia (w przeciwieństwie do zielonych, które są twarde i zupełnie bez smaku). 
Za stoiskiem, na słomianej macie, siedziała młoda Murzynka o wielkich, bystrych oczach. Na nasz widok od razu się uśmiechnęła, wstała i przywitała standardowym "mua uka buangi".
Oglądamy owoce i ważymy je w dłoniach. Pytamy o cenę. Zza pleców kobiety, z podwórka, wyskakują nagle dwie dziewczynki (na oko - siedmio- lub ośmioletnie).
"Mzungu! Mzungu!" - krzyczą i podbiegają do nas.

Jedna z nich (ta odważniejsza) od razu chwyta mnie za rękę. Dokładnie ogląda dłoń, bada wzrokiem każdy palec i każdy paznokieć, wodzi oczami po bruzdach, w końcu odwraca wierzchem do góry. Głaszcze nadgarstek i przedramię jakby chciała sprawdzić, czy są prawdziwe, czy przypadkiem nie rozpłyną się przy dotyku. Czy ta biała ręka tak bardzo różni się od dobrze jej znanej ręki czarnej?
Stoję jak wryta, poddaję się badaniu małej i czekam, co jeszcze wymyśli.

W końcu podnosi główkę do góry i spogląda mi prosto w oczy, wciąż gładząc moją rękę i uśmiechając się od ucha do ucha. Patrzy na mnie oczami jak dwa węgielki. W tych dziecięcych oczach odbija się zachwyt i swego rodzaju uwielbienie. Być może dziewczynka pierwszy raz dotyka białej skóry i spogląda w niebieskie oczy.
Czułam się trochę nieswojo. Patrzyła na mnie jak na jakieś bóstwo, które na chwilę zstąpiło na ziemię i przechadza się wśród zwykłych ludzi. Cały czas trzymała mnie za rękę, pilnując, bym przypadkiem nie zamieniła się w mgiełkę i nie zniknęła.

Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkim przeżyciem dla dzieciaków w wiosce jest dotknięcie białego człowieka.

Od tej pory, gdy mijałam tabuny dzieci w drodze do pracy, zaczęłam sama wyciągać do nich rękę. Gdy podbiegały do drogi, by mi pomachać, podchodziłam do nich, by się przywitać.
Z początku część z nich uciekała w popłochu. Zostawało jedno lub dwójka - te najodważniejsze lub te, które były w takim szoku, że nie mogły ruszyć się z miejsca. Z szeroko otwartą buzią podawały mi dłoń, patrząc z niedowierzaniem.
Reszta hałastry, widząc to, wracała biegiem na opuszczone przed chwilą stanowiska i pośpiesznie wyciągała łapki w moją stronę. Niektóre nawet po 2-3 razy. Ot, tak. Dla zabawy.
Czasem dzieciak wyciągał rękę, po czym szybko ją cofał, śmiejąc się przy tym, jakby niepewny, czy dotknąć tego Mzungu, czy nie. W końcu wygrywała ciekawość i następował biało-czarny (lub czarno-biały jak kto woli) uścisk dłoni.

Zawsze po drodze do kliniki czekało mnie kilka takich przystanków powitalnych, a każdy zajmował dobrą chwilę.
I takim to sposobem mój poranny spacer do pracy wydłużał się z 20 do 25, a nawet 30 minut.
Nieraz, gdy szłyśmy przez wioskę, Pat irytowała się:
- Po co Ty zaczepiasz te wszystkie dzieci? W takim tempie nigdzie nie dojdziemy.
- Nic nie poradzę na to, że im taką radochę sprawia dotknięcie białej skóry. - broniłam się, pomijając to, jak wielką radość mi sprawiało witanie tych małych, roześmianych gromadek.

Lump


*błędem byłoby pisanie o "kulturze afrykańskiej" jako charakterystycznej dla całego kontynentu, ale o tym trochę więcej - innym razem. 


Słodziaki.


Wędrujemy.


Portretowe. Widać od razu, że córka fryzjerki.


Na koniec - moje ulubione!
O, nie! Lampa błyskowa!

środa, 21 października 2015

Zambia - część IV: Community Nutrition Program

Jednym z przydzielonych mi w Neri Clinic zadań był udział w Community Nutrition Program.

Co to jest? Czym to się je?

Program opiera się na badaniu dzieci w Lindzie, w wieku 0,5 - 5 lat, poszukiwaniu wśród nich tych, które są niedożywione oraz włączaniu ich w specjalny program żywieniowy.

Jak to wygląda w praktyce?

Wraz z kilkoma wolontariuszkami chodzimy od domu do domu (a rejczel od podwórka do podwórka) - trochę jak jehowi.
Przed domostwami znajdujemy matki z małymi dziećmi - całe życie wioski toczy się na widoku publicznym: progu domu lub placyku między kilkoma domami, gdzie spędza się czas, siedząc na słomianych matach, karmiąc dzieciaki papką kukurydzianą, robiąc pranie i plotkując.
Opowiadamy matkom o programie - jakie przynosi korzyści i jak ważna jest sprawa, o którą walczymy.
Matki donośnym głosem przywołują do siebie roześmianą hałastrę, chociaż większość dzieciorów już dawno otoczyła nas wianuszkiem. Dużo tu nie trzeba - wystarczy, by na podwórzu pojawił się ktoś obcy, a w mgnieniu oka pojawia się wokół niego stadko niedorostków. Jeśli na dodatek tym obcym jest Mzungu przyciąga on (/ona) na placyk dzieci z sąsiednich ulic.
Bierzemy delikwentów jeden po drugim. Mierzymy obwód ramienia specjalną taśmą w trzech kolorach:  
- zielony - gdy obwód wynosi ponad 12,5 cm (dziecko prawidłowo odżywione)
- żółty - 11,5 - 12,5 cm (dziecko nieprawidłowo odżywione)
- czerwony - <11,5 cm (dziecko skrajnie niedożywione, z zagrożeniem zdrowia i/lub życia)

Gdy pierwszy raz dostałam do ręki taśmę, odmierzyłam na niej 11,5 cm i zwinęłam w pierścień, by zobaczyć jak wygląda obwód ramienia dziecka niedożywionego. Pomyślałam wtedy - "Ta skala jest jakaś głupia. Przecież w życiu nie znajdziemy dziecka z tak chudziutką rączką". Niestety nie pierwszy i nie ostatni raz Zambia mnie zadziwiła. Podczas Community Nutrition Program znalazłyśmy co najmniej kilkanaście dzieciaków ze strefy czerwonej.

Maluchy "żółte" i "czerwone" mają obowiązek pokazywać się w klinice w każdy wtorek. Otrzymują tam specjalne odżywki bogatobiałkowe - dodatek do posiłków na cały tydzień.
Wtedy też odbywa się kontrola obwodu ramienia, masy i długości ciała. Jeśli dziecko w ciągu tygodnia nie przybrało na wadze lub pojawiły się u niego inne niepokojące objawy (obrzęki, infekcje itp.) jest kierowane do felczera (i do mnie) na szczegółowe badanie, dalszą diagnostykę i/lub leczenie. Zdarza się, że dziecko pomimo, że otrzymuje właściwe pokarmy (ilościowo i jakościowo) nie rośnie - możemy podejrzewać u niego chorobę genetyczną, schorzenia układu pokarmowego lub zakażenie wirusem HIV.
To tak z grubsza o co kaman.

Rano powędrowałam do Neri Clinic.
Po drodze jak zwykle zaczepiały mnie tłumy dzieciaków - wypełzały z domków i rowów przydrożnych, wyskakiwały z krzaków i pędziły z podwórek w stronę drogi, krzycząc:
"Mzungu! Mzungu! How are you?"
Machały przy tym ochoczo rączkami i szczerzyły białe ząbki.
Odmachiwałam równie ochoczo i też szczerzyłam się do nich. Niektóre biegły kawałek za mną, trzymając się w bezpiecznej odległości, uważając, by nie podejść za blisko. Nigdy nie wiadomo co taki Mzungu odwali, gdy zanadto się do niego zbliżysz. Gdy dziecko jest niegrzeczne lub nie chce jeść, matka często je straszy: "jak nie będziesz mnie słuchał, to przyjdzie Mzungu i cię zabierze!". Taka historia.

Językiem oficjalnym w Zambii jest język angielski. Czyli teoretycznie każdy Zambijczyk powinien posługiwać się nim na co dzień. Teoria sobie, praktyka sobie. Na wiosce po angielsku trudno się dogadać (choć bywają oczywiście wyjątki). Za to "how are you" zna każdy, nawet 2-latki. Nie oznacza to wcale, że rozumieją, co mówią. Większość dzieciaków wie po prostu, że gdy ulicą przechodzi białas, trzeba to krzyknąć. Tak się robi i koniec, kropka. 
Chwila, chwila... idzie Biały? Biali nie chodzą! Biali wożą się samochodami. Czasem tylko lukną przez szybkę na wesołe stadko przy drodze. Z tego też powodu każdy nasz (Pat i mój) spacer po wiosce i każda poranna wędrówka do pracy wzbudzały spore zamieszanie w Lindzie.

Macham tu, macham tam. Rzucam "mua uka buangi" na lewo i prawo. Drepczę dalej do pracy.

Przed kliniką stoi Harriet, otoczona kobietami z wioski.
- Agnes! Agnes, podejdź tutaj! - przywołuje mnie. - Dziś wybieracie się wszystkie na poszukiwanie niedożywionych dzieci. Dziewczyny wszystko Ci wytłumaczą. Idziecie razem.

I ruszyłyśmy w wioskę - Hellen, Eunice, Florence, Chrisitne, Martha i ja. Pierwsze podwórze - rozmawiamy z matkami, zbieramy gromadkę dzieci do badania.
U nas wyglądałoby to tak: rozchodzimy się po podwórzach pojedynczo (ewentualnie po dwie, bo ja przecież nie znam języka, poza tym kto pozwoli Białasowi bezkarnie łazić po domach) i w dwie godziny mamy przebadaną sporą część wioski.
Ale nie tutaj.
Jak to często zwykł powtarzać o.Jacek: "TIA - This is Africa!". Tu nic nie musi być przemyślane, sprawne, albo (broń Boże!) mieć sens.
Chodzimy zatem całym stadem - 6 osób. Jedna zakłada tasiemkę na ramię i odczytuje z niej obwód, druga zapisuje wynik i wiek dziecka w tabeli, a reszta? Reszta stoi, patrzy, plotkuje. Ewentualnie jeśli w pobliżu znajduje się jakiś stragan - robi się zakupy na obiad.

Coś mi się przypomniało. Sięgam do kieszeni. Wyciągam z niej plik naklejek "Dzielny Pacjent" - wpakowałam je tu rano. Zaczynam je rozdawać każdemu zbadanemu dziecku, tłumaczę czym są. Dzieciaki chwytają z namaszczeniem w łapki i paczą. Paczą i podziwiają rudego kotka, małpkę na zielonym tle i kwiatuszka z uśmiechem. Paczą i nie wiedzą, co z tym dalej zrobić.
Florence bierze naklejki do ręki i przykleja po kolei maluchom na przedramionach. Moje tłumaczenia, że powinny raczej być na piersi (jak medal) na nic się zdają. Naklejka musi być na rączce, ewentualnie na policzku! Nie ma dyskusji.
Przynajmniej dzieciakom się podoba. Biegają po okolicznych podwórkach i chwalą się wszystkim nowym nabytkiem.

Podczas obchodu po wiosce moje współtowarzyszki zdążyły pospotykać się ze znajomymi, wymienić plotki, zakupić kiełbaski na obiad i owoce na kolację. No... i przy okazji pobadać dzieci.
Znalazłyśmy kilkoro "żółtych" i, na szczęście, żadnego "czerwonego". Akcja na dzień dzisiejszy dobiegła końca.
Wracam do mieszkania przy parafii. Mijam poznane dziś podwórza. "Tu byłam"- myślę. "O, tu też".
Dzieciaki ozdobione naklejkami "Dzielnego Pacjenta" wybiegają na ulicę i machają łapkami. 

Każdego kolejnego dnia czuję się jakby trochę bardziej u siebie. 
Idę przez trochę bardziej swoją wioskę. 
Uśmiecham się do własnych myśli. 
Powoli wrastam w Lindę, w jej brudne podwórza i zatłoczone uliczki. Przywiązuję się do umorusanych rdzawym kurzem dzieci i matek noszących wiadra z wodą na głowach.
Nieuchronnie staję się częścią tego fascynującego świata.

Lump


Droga do pracy.


Dzieciory, wszędzie dzieciory!


Wtorkowe kontrole w Community Nutrition Program.


Jeszcze więcej dzieciorów na koniec!


niedziela, 11 października 2015

Zambia - część III: Neri Clinic.

Drugiego dnia naszego pobytu w Lindzie rozpoczynamy malowanie przedszkola.
Większość wolontariuszy o. Jacka zajmuje się właśnie tym - pracami remontowymi, prowadzeniem zajęć z dzieciakami w przedszkolu i spotkań modlitewnych w parafii Świętej Rodziny.
Przez pierwsze 3 dni malowałam i ja, czekając na rozpoczęcie pracy w Neri Clinic.

Pomalowałyśmy już z Pat bramki wejściowe na zielono i zabrałyśmy się za ściany budynku. Miały być w "kolorze Afryki" - tak go nazwałam, bo to kolor wszystkiego, co charakterystyczne dla tego miejsca.
Kolor rdzawego pyłu, który grubą warstwą pokrywa równie rdzawą ziemię, unosząc się wielkimi kłębami, gdy tylko przejedzie drogą samochód. Osiada na skórze, wnika w ubrania i włosy, bezczelnie pcha się do ust i nozdrzy. Jest na ziemi i w powietrzu. Na liściach roślin i blacie stołu. Wszędobylski i wścibski, jak wiejska baba, wciska się w każdy zakamarek otaczającego świata, nadając mu swój kolor.

Toyota Hilux zatrzymuje się w tumanach tego rdzawego kurzu, tuż przed przedszkolem. Wpada o. Jacek:
- Aga, nie przebieraj się, ani nic. Lecimy szybko do Harriet, do kliniki!
[kto to jest Harriet?]

Rzucam wszystko i biegnę do samochodu. Dopadam Srebrnej Strzały i już po chwili pędzimy przez wioskę.
- Zapamiętaj drogę - mówi ojciec - następnym razem pojedziesz tam sama. Rowerem.

Na pierwszym skrzyżowaniu - w lewo. Opuszczamy wygodną szosę asfaltową. Przy budynku z narysowanym świńskim ryjem - znowu w lewo. Wyboista droga prowadzi w dół. Wzdłuż niej ciągną się płytkie rowy. Zalegają w nich stare śmieci i sterty suchych liści. I dzieci. Całe stada dzieci. W brudnych, dziurawych ubrankach, na boso. Niektóre siedzą ospałe, miętoląc coś w łapkach, inne rozpalają małe ogniska ze śmieci. Jeszcze inne stoją po prostu przy drodze, wypatrując przechodniów, z otwartymi ustami podziwiając Srebrną Strzałę.

Po kilku minutach jazdy, na końcu drogi, pojawiają się dwa małe budynki z kamienia. Na jednej ze ścian namalowano duży napis "Neri Clinic" oraz dwie flagi - zambijską i irlandzką. "Klinika" to nazwa trochę na wyrost, a przynajmniej w polskim tego słowa znaczeniu. Jest to raczej coś jak ośrodek zdrowia, gdzie przyjmuje lekarz rodzinny.

Wchodzimy do środka. Drepczemy przez wąski korytarz. Stoją tam zielone, plastikowe taborety, zajmujące większość dostępnej (i tak już niewielkiej) przestrzeni. Na taboretach czeka w kolejce na wizytę cały przekrój społeczeństwa Lindy. Są tu matki z małymi dziećmi, zawiązanymi w chustach na plecach, wysuszone staruszki, o mętnym wzroku i bosych stopach, dziewczynki w szkolnych mundurkach, facet o wieku bliżej nieokreślonym, w zdecydowanie za dużej marynarce oraz jakiś młody chłopak.
Na zakręcie korytarza stoi stare, drewniane biurko - stanowisko pielęgniarki, mierzącej temperaturę, ciśnienie i masę ciała pacjentów. Na blacie zalegają stertami przeróżne kartki i zeszyty, będące tutejszym odpowiednikiem znanych nam "Książeczek Zdrowia". Leży też ciśnieniomierz i termometr. I kilka niebieskich długopisów.
Obok, na drewnianym krześle, matka bezceremonialnie karmi piersią niemowlę.
Ściany korytarza pokrywają gęsto różnego typu plakaty - "HIV can be prevented", "Well-balanced diet provides adequate nutrition", itp. 

Wpada Harriet. Kobieta po 40-ce, lekko "przy sobie". Chyba nie muszę dodawać, że jest czarna? Jedną kolorową chustę zawinęła elegancko na głowie, drugą - wokół bioder, jako spódnicę.

- Aaa, to jest ta lekarka, o której mówiłeś? - zagaduje o. Jacka i mierzy mnie wzrokiem.

Stoję przed nią umorusana dwiema różnymi farbami, przypruszona rdzawym kurzem, spocona, rozczochrana, w starych, niebieskich japonkach.
Lekarzyna z bożej łaski. "Pani doktor", psia jej mać.
Ot, podlotek, co to sam nie wie jak i dlaczego znalazł się akurat w tym miejscu i czasie.

A zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w ogromnej, drewnianej sali Filharmonii Bałtyckiej odbywało się uroczyste dyplomatorium Wydziału Lekarskiego. Odziana w granatową togę, wraz z tłumem młodych adeptów sztuki lekarskiej, przysięgałam uroczyście "strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić".
A tu godność stanu splamiłam nawet nie jedną, a dwiema różnymi farbami.

- Niech przyjdzie jutro na 8.30 - zawyrokowała w końcu Harriet.
Dziękuję jej, nadal brudna i niegodna stanu, który tutaj reprezentuję. 
Wracamy do Toyoty i ruszamy z powrotem do przedszkola. Sprawdzam, czy dobrze zapamiętałam drogę - budynek ze świńskim ryjem, skrzyżowanie (o, znowu jest asfalt!), brama parafii. Nie jest źle. Myślę, że nie zginę.


Z samego rana ruszam do kliniki. Przy stanowisku pielęgniarskim wita mnie siostra Barbra - starsza, otyła, z wiecznie roześmianą buzią i wielką szparą między górnymi siekaczami. 

Samo "powitanie" jest swego rodzaju rytuałem. Zaczyna się od tego, że osoby, które właśnie się spotykają wydają z siebie dźwięk - coś pomiędzy okrzykiem, a przesadzonym śmiechem. Dalej dźwięk ten przechodzi po prostu w głośny śmiech. Przy tym obie osoby zamachują się prawą ręką, odginając przy tym całe ciało lekko do tyłu. Następnie prawa dłoń, wykonując zamaszysty ruch po łuku trafia z impetem na prawą dłoń naszego "współwitacza". Po oficjalnym klaśnięciu obie ręce ściskają się serdecznie. Dołączają do nich też lewe dłonie, które biorą udział w przyjaznym uścisku dłoni prawych. W dalszym ciągu kontynuujemy głośny śmiech, wyrażając naszą radość ze spotkania. Na koniec rzucamy radośnie "Mua uka buangi". Ceremonię powitania uznaje się za zakończoną.

Siostra Barbra otwiera drzwi do pokoju badań. W środku felczer pastuje sobie buty. Facet jest po 50-ce, niewysoki, z lekkim zarostem. Chyba nie muszę dodawać, że jest czarny?
Felczer ukłonił lekko i wyciągnął do mnie dłoń (tu już mamy do czynienia z powitaniem w stylu europejskim). 
Co prawda przedstawił się, ale (zabijcie mnie!) nie jestem w stanie powtórzyć, ani tym bardziej zapamiętać jak właściwie się nazywa. A wstyd mi pytać go o to po raz drugi. I tak przez kolejne 5 tygodni spędzam po pół dnia z facetem, którego imienia nawet nie znam.

Schemat każdej wizyty lekarskiej jest zawsze taki sam. Wchodzi pacjent, felczer zbiera wywiad w chinyanja (języku lokalnym) i tłumaczy mi po angielsku jakie są dolegliwości i od kiedy. Potem wspólnie badamy i ustalamy jakie leczenie zastosujemy. Ewentualnie prowadzimy dyskusję co do dalszego postępowania.

Szybko się zorientowałam, że felczer jest w stanie osłuchać płuca i zajrzeć do gardła. Bada dotykiem bolące stawy i obserwuje zmiany skórne. Ale ni czorta nie potrafi zbadać brzucha. O zaopatrywaniu ran też niewiele wie.
W tej kwestii, jako zapalony chirurg, mam ogromne pole do popisu. Każdy pacjent z dolegliwościami brzusznymi lub ziejącą, zaropiałą raną jest mój.
Z jednej strony to wielka frajda móc samemu poprowadzić takiego pacjenta, przy czym uznaje się mnie za eksperta w swojej dziedzinie (mimo, że szkolenie specjalizacyjne jeszcze przede mną). Z drugiej strony nie ma nikogo, kto sprawdziłby i potwierdził postawioną przeze mnie diagnozę. Nie ma też nikogo, kogo w razie wątpliwości mogłabym się poradzić.
W tym miejscu satysfakcja z wykonanej pracy łączy się z ogromną odpowiedzialnością.
Ale ja niczego nie żałuję.

Tego dnia felczer powiedział mi jedno zdanie, które już na cały pobyt zapadło mi w pamięć: "Poznasz tu rzeczy, których w Europie nigdy nie miałabyś możliwości zobaczyć".
I każdego kolejnego dnia przekonywałam się, jak wiele prawdy było w tym, co mówił.     

Lump


Przed kliniką - z siostrami i czającym się z tyłu felczerem.

Stanowisko pielęgniarskie.

Moje ulubione miejsce - gabinet zabiegowy.

sobota, 3 października 2015

Zambia - część II: Mzungu!

O 8 rano wyłączają prąd. Do popołudnia. 
Rytm naszego dnia wyznacza firma ZESCO, która zajmuje się produkcją i dostarczaniem energii elektrycznej na terenie całej Zambii.

Pierwsze pytanie, jakie zadajesz po wstaniu z łóżka, to: "jest jeszcze prąd?", bo dobrze zacząć dzień od porannej kawy lub miętówki. Podstawowe pytanie po powrocie z pracy, to: "czy jest już prąd?", bo chcesz ugotować kaszę na obiad lub zalać zupkę z VIFONA.

Spora część mieszkańców Lindy i tak nie ma w domu elektryczności. Dla tych cała niedogodność przerw w jej dostawie polega na tym, że brak prądu równa się brakowi wody, bo po krótkim czasie ustaje praca pomp w wiosce. Nie mam na myśli, rzecz jasna, bieżącej wody, tylko wodę w kilku pompach, rozmieszczonych gdzieś między domami.

Gdy nie ma wody, nie ma kaszki kukurydzianej na śniadanie, którą dzieciaki łapkami wyjadają z aluminiowych garnuszków, siedząc na macie, na podwórku lub na progu domu. Nie ma też ugotowanej na obiad nshimy, która jest podstawą żywienia ludności zambijskiej. Nie ma umytej rano twarzy i rąk, oczyszczanych z rdzawego kurzu. W końcu - nie ma najnormalniej w świecie czym ugasić pragnienia, a to w Afryce rzecz podstawowa.

Woda to cenny towar.
Każdego ranka, przy każdej pompie w wiosce ustawiają się tłumy miejscowych, by dokonać zakupu życiodajnej cieczy.
Czekają kobiety zawinięte w kolorową chustę na biodrach, z niemowlakiem niesionym na plecach. Czekają dzieciaki w wieku przeróżnym, na boso lub w lichych klapeczkach, trzymające w rękach puste kanistry, siadające na wielkich, zardzewiałych beczkach, biegające wesoło między dorosłymi i wspinające się na sterty pustaków. Czekają i mężczyźni, ale tych jest najmniej, bo z rzadka zajmują się sprawami tak przyziemnymi, jak przynoszenie wody.

Po napełnieniu zbiorników cały ten kolorowy, rozgadany tłum powoli rozchodzi się po domostwach. Kobiety niosą pełne wody wiadra na głowie, z gracją balansując ciałem, w sposób zupełnie dla mnie niepojęty utrzymując idealną równowagę. Młodsze dzieci taszczą za sobą ciężkie kanistry, starsze - toczą ogromne, metalowe beczki samym środkiem drogi, przez całą długość wioski, nie zważając na przejeżdżające przez nią samochody.

Jest to nasz pierwszy poranek w Zambii. Wychodzimy z Pat na wioskę.
Wędrujemy nierówną, zaśmieconą drogą, pokrytą rdzawym kurzem. Po chwili docieramy do asfaltowej ulicy, ciągnącej się wzdłuż całej Lindy. Po obu jej stronach wędrują gęsiego niezliczone masy dzieciaków w mundurkach. Idą do szkoły lub właśnie z niej wracają. 
Standardowo - dziewczynki ubrane są w plisowane spódniczki do kolan i długie skarpetki, a chłopcy - czarne lub szare spodnie do kostek. U wszystkich obowiązkowo - koszula z kołnierzykiem, z narzuconym na nią sweterkiem w serek lub kamizelką.

Dzieciaki patrzą na nas ciekawsko - w końcu jesteśmy jedynymi białymi kobietami w wiosce. Grupa dziewczynek, idących z naprzeciwka macha do nas rączkami i krzyczy: "Mzungu! Mzungu!" - czyli "biały człowiek" (lub po prostu "obcy"). Odmachujemy im z uśmiechem. Od tej pory średnio 100 razy dziennie usłyszymy skierowane w naszą stronę "Mzungu" - wykrzykiwane przez dzieciaki bawiące się na ulicy i matki karmiące piersią niemowlaki na matach przed domem, przez facetów pracujących w drobnych warsztatach przy drodze i kobiety sprzedające warzywa na straganach.
Każdy chce nas powitać, pomachać nam z daleka, przypatrzeć się dokładnie z bliska. 

Po godzinie wracamy do mieszkania przy przedszkolu. Nieco przestraszone i onieśmielone tak nieoczekiwaną popularnością wśród miejscowej ludności.
Kiedy w Europie idziesz ulicą nikt nie zwraca ma Ciebie najmniejszej uwagi. No, chyba, że idziesz w szlafroku, z papierową torbą na głowie lub nago. Poza ww. wypadkami jesteś tylko drobnym elementem tłumu, zbitej masy ludzkiej. Nikogo nie obchodzisz, nikt się Tobą nie interesuje.
Tutaj jesteś jak gwiazda rocka - nikt nie przejdzie obok Ciebie obojętnie. Afrykanie się nie krępują. Oni na Ciebie nie patrzą - oni zupełnie bez żenady gapią się jak tylko mogą. Z szeroko otwartymi oczami i równie szeroko otwartą buzią. Zlustrują Cię od czubka głowy po końce palców u stóp. Żaden szczegół Twojego ubioru i żaden pieprzyk na Twojej białej skórze nie ujdzie ich uwadze.

Przez pierwsze dni na Czarnym Lądzie bycie obiektem powszechnego zainteresowania wzbudza w Tobie pewien niepokój. Nikt z nas nie lubi być obserwowany.
Ale po jakimś czasie przyzwyczajasz się do takiego stanu rzeczy. Ludzie śledzący każdy Twój ruch nie robią już na Tobie takiego wrażenia. 
W prawo pomachasz ręką, w lewo się uśmiechniesz, rzucając "Mua uka buangi" ("Jak się masz?") i ruszasz dalej przez wioskę.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Lump 

Niekwestionowana mistrzyni transportu i logistyki.


Droga do pracy, w tle - beka się toczy.


Szlajamy się!