tablice

tablice

poniedziałek, 26 października 2015

Zambia - część V: dzieci, wszędzie pełno dzieci!

Jakiś czas temu zamieściłam na swoim profilu na fb pytanie: "z czym kojarzy Ci się Afryka?". Wielu znajomych pisało: dzikie zwierzęta, brak wody, bieda, gorąco, pustynia, malaria, HIV. Jednak najczęstszą odpowiedzią było: dzieci.

Zawsze na plakatach informujących o jakiejś zbiórce pieniędzy "na Afrykę" musi znaleźć się zdjęcie wychudzonego dziecka, z dużym brzuszkiem, w podartych ciuchach, z wielkimi oczami i uśmiechniętą buzią. Taki obraz Czarnego Lądu najbardziej chwyta za serce i, co za tym idzie, otwiera portfele.
W Zambii przekonałam się, że nie jest to tylko chwyt marketingowy. Mówi się o Afryce, że jest "najmłodszym kontynentem świata" - ok. 44% populacji stanowią dzieci do 14. roku życia. 

W Lindzie wszędzie było pełno dzieciorów. Chodziły grupkami brzegiem drogi, w mundurkach szkolnych lub toczyły przez środek wioski ogromne beczki z wodą. Starsze na przydomowych straganach sprzedawały pomidory i papaje, młodsze - bawiły się samochodami zrobionymi z kartoników po mleku lub kawałka drutu. Siadały w zaśmieconych rowach, żując suche strąki lub ganiały się po podwórzach, wzbudzając tumany rdzawego kurzu.

Gdziekolwiek nie poszłam, zawsze natrafiałam na całe watahy dzieciaków - od niepewnie jeszcze stąpających po ziemi 2-latków, po nastolatki o dużych oczach ciekawych świata, z uśmiechem tak szerokim, że mogłyby szparagi w poprzek jeść.

Każdego dnia idąc rano do pracy mijałam tabuny dzieci. Niektóre przechodziły obok, niosąc kosze z owocami na głowach, przypatrując mi się z zaciekawieniem - "kobieta Mzungu w wiosce? I w dodatku chodzi pieszo?". Inne opuszczały podwórka przy domach, stawały przy drodze i machały rączkami, krzycząc: "Mzungu, Mzungu, how are you?". Rzucam standardowe "Fine, thanks", macham ręką i idę dalej. Wołają ponownie (te same), więc odwracam się po raz drugi i pozdrawiam je. Idę dalej. Znowu wołają. Znowu się odwracam. Za czwartym razem już nie reaguję. No, bez przesady. Ile można?
Nie będę się odwracać co 5 metrów, bo do roboty zajdę na wieczór.

Po południu wychodzimy z Pat na wioskę zrobić zakupy.
Jak zwykle wzbudzamy ogólne zainteresowanie wśród mieszkańców Lindy.

Ze sklepu po przeciwnej stronie ulicy wychodzi tęga Murzynka. W jednej chuście na plecach dźwiga jedno dziecko, w drugiej, na brzuchu - drugie. Oba tak samo duże, wyglądają niemal identycznie. Matka krzyczy do nas z daleka:
- Mzungu, jak się macie?
- Dobrze, co u Ciebie? - odpowiadam.
- A, dziękuję, bardzo dobrze! Pozdrawiam Was. Ja i moje bliźniaki! - śmieje się w głos i wtacza nieśpiesznie z powrotem do sklepu.

W kulturach afrykańskich* urodzenie bliźniąt postrzegane było jako zjawisko nadnaturalne, wręcz mistyczne. W zależności od tego, z jakiego plemienia pochodziła matka, urodzenie bliźniaków było albo darem od bogów, albo ich przekleństwem.
Na przykład, dla Ibów z Nigerii wiązało się z naruszeniem kodeksu moralnego i poniżeniem ludzi "naśladujących zwierzęta" (u których przecież normą jest liczne potomstwo w jednym miocie). Taką matkę w wiosce izolowano, a jej dzieci - zabijano. 
Z kolei u Jorubów narodziny bliźniąt były wielkim wydarzeniem - wierzono, że są one nierozłączne, obdarzone tylko jedną, wspólną duszą i stanowią ucieleśnienie boga Ibeji. Jeżeli jedno z dzieci umarło, rzeźbiono figurkę postaci tegoż boga, dzięki czemu uczestniczyło w dalszej egzystencji swojego lustrzanego odbicia. Matka zawsze nosiła figurkę z sobą, myła ją, ubierała i nacierała oliwą, jak żywe dziecko. 

Podchodzimy z Pat do malutkiego stoiska z papajami.
Chociaż "stoisko" to za dużo powiedziane. Dużo za dużo. U wejścia na podwórze stoi mały stolik, a na nim leży 5 papai. Ogromnych, soczystych papai. Dwie z nich były już pożółkłe, co oznacza, że nadają się do jedzenia (w przeciwieństwie do zielonych, które są twarde i zupełnie bez smaku). 
Za stoiskiem, na słomianej macie, siedziała młoda Murzynka o wielkich, bystrych oczach. Na nasz widok od razu się uśmiechnęła, wstała i przywitała standardowym "mua uka buangi".
Oglądamy owoce i ważymy je w dłoniach. Pytamy o cenę. Zza pleców kobiety, z podwórka, wyskakują nagle dwie dziewczynki (na oko - siedmio- lub ośmioletnie).
"Mzungu! Mzungu!" - krzyczą i podbiegają do nas.

Jedna z nich (ta odważniejsza) od razu chwyta mnie za rękę. Dokładnie ogląda dłoń, bada wzrokiem każdy palec i każdy paznokieć, wodzi oczami po bruzdach, w końcu odwraca wierzchem do góry. Głaszcze nadgarstek i przedramię jakby chciała sprawdzić, czy są prawdziwe, czy przypadkiem nie rozpłyną się przy dotyku. Czy ta biała ręka tak bardzo różni się od dobrze jej znanej ręki czarnej?
Stoję jak wryta, poddaję się badaniu małej i czekam, co jeszcze wymyśli.

W końcu podnosi główkę do góry i spogląda mi prosto w oczy, wciąż gładząc moją rękę i uśmiechając się od ucha do ucha. Patrzy na mnie oczami jak dwa węgielki. W tych dziecięcych oczach odbija się zachwyt i swego rodzaju uwielbienie. Być może dziewczynka pierwszy raz dotyka białej skóry i spogląda w niebieskie oczy.
Czułam się trochę nieswojo. Patrzyła na mnie jak na jakieś bóstwo, które na chwilę zstąpiło na ziemię i przechadza się wśród zwykłych ludzi. Cały czas trzymała mnie za rękę, pilnując, bym przypadkiem nie zamieniła się w mgiełkę i nie zniknęła.

Wtedy właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jak wielkim przeżyciem dla dzieciaków w wiosce jest dotknięcie białego człowieka.

Od tej pory, gdy mijałam tabuny dzieci w drodze do pracy, zaczęłam sama wyciągać do nich rękę. Gdy podbiegały do drogi, by mi pomachać, podchodziłam do nich, by się przywitać.
Z początku część z nich uciekała w popłochu. Zostawało jedno lub dwójka - te najodważniejsze lub te, które były w takim szoku, że nie mogły ruszyć się z miejsca. Z szeroko otwartą buzią podawały mi dłoń, patrząc z niedowierzaniem.
Reszta hałastry, widząc to, wracała biegiem na opuszczone przed chwilą stanowiska i pośpiesznie wyciągała łapki w moją stronę. Niektóre nawet po 2-3 razy. Ot, tak. Dla zabawy.
Czasem dzieciak wyciągał rękę, po czym szybko ją cofał, śmiejąc się przy tym, jakby niepewny, czy dotknąć tego Mzungu, czy nie. W końcu wygrywała ciekawość i następował biało-czarny (lub czarno-biały jak kto woli) uścisk dłoni.

Zawsze po drodze do kliniki czekało mnie kilka takich przystanków powitalnych, a każdy zajmował dobrą chwilę.
I takim to sposobem mój poranny spacer do pracy wydłużał się z 20 do 25, a nawet 30 minut.
Nieraz, gdy szłyśmy przez wioskę, Pat irytowała się:
- Po co Ty zaczepiasz te wszystkie dzieci? W takim tempie nigdzie nie dojdziemy.
- Nic nie poradzę na to, że im taką radochę sprawia dotknięcie białej skóry. - broniłam się, pomijając to, jak wielką radość mi sprawiało witanie tych małych, roześmianych gromadek.

Lump


*błędem byłoby pisanie o "kulturze afrykańskiej" jako charakterystycznej dla całego kontynentu, ale o tym trochę więcej - innym razem. 


Słodziaki.


Wędrujemy.


Portretowe. Widać od razu, że córka fryzjerki.


Na koniec - moje ulubione!
O, nie! Lampa błyskowa!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz