tablice

tablice

poniedziałek, 4 stycznia 2016

Zambia - część XI: Na straganie, w dzień targowy...

Srebrna Strzała w tumanach kurzu zajeżdża na podwórze. Ładujemy się z Pat (oczywiście) na pakę i ruszamy z o.Jackiem do Lusaki. Czeka na nas targ niedzielny.

Na dużym placu w centrum miasta miejscowi kupcy porozstawiali dziesiątki kolorowych stoisk. Nie są to sprzedawcy tego typu, jaki znany nam jest z ulic Lindy. W Lindzie układa się towar na trzcinowych matach lub zbitych z desek stolikach, u wejścia do domostwa. Asortyment jest niewielki - głównie to, co aktualnie uprawia się w ogródku.
Czyli, na przykład, pomidory.
Albo papaje. 
Albo okra.
Albo samorobne ciastka.
Albo samosa.
Albo takie małe, śmieszne, suszone rybki w woreczku. Ususzone w całości - z wnętrznościami i oczkami. Są jak małe, srebrne chipsy. Tylko podobno parszywie smakują.
Ewentualnie mają pomidory i okrę.
Albo okrę i rybki.
Albo pomidory, okrę i rybki.
Albo różne inne kombinacje.

Tutejsi, lusaccy kupcy to biznesmeni pełną gębą. Każdy ma wyznaczone dla siebie miejsce.
Na matach trzcinowych, dywanach i wielkich foliach wyłożone są najrozmaitsze suweniry. Handmade, oczywiście.
Co bardziej przedsiębiorczy mają nad straganami rozwieszone płachty, jako daszek, lub nawet spore namioty.

Kupić tu można wszystko, co tylko nada się na pamiątkę z Zambii - afrykańskie, różnobarwne chusty, obrazy i kamienie półszlachetne. Figurki dzikich zwierząt - rzeźbione w kamieniu i drewnie, skręcane z kawałka drutu i szyte ręcznie z materiału, wypchanego pluszem.
Miski i miseczki. Pudełka i puzderka. Z ciężkiego marmuru i lekkiego drewna, szlifowane i malowane.
Tysiące kolczyków i bransoletek, wisiorków i korali.
We wszystkich kolorach tęczy.

- Siostro, jak się masz? - zaczepia sprzedawca plecionych koszyków - siostro, może spojrzysz tutaj? Przecież patrzenie nie kosztuje...

Dopóki idziesz pewnie przed siebie - tylko zagadują, zachęcają, reklamują, zapraszają.
Zwolnisz nieco kroku lub (nie daj Boże!) zatrzymasz się na ułamek sekundy - już po Tobie!
Otaczają Cię ze wszystkich stron, odcinając drogę ucieczki. Wciskają coś w ręce, przymilają się, czarują.
Robisz krok do przodu - oni razem z Tobą. Krok do boku - i nagle stwierdzasz, że w jednej dłoni trzymasz drewnianego słonia, a w drugiej malowaną miseczkę. Tylko skąd? 
Trzeba mieć naprawdę silną wolę, by wyrwać się z ich macek.

Podchodzimy z Pat do stoiska starszej Murzynki, ubranej w tradycyjną, wzorzystą suknię.
Żyrafy. Szukamy żyraf, które Pat od dłuższego czasu kolekcjonuje.
Ma już żyrafy z Etiopii i Zanzibaru. I Kenii. I nawet w Peru jakąś wyhaczyła (czy w Peru w ogóle są żyrafy?). I z kilku innych miejsc na świecie.

- Witam, piękne Panie! U mnie znajdziecie wszystko, czego zapragniecie - pokazuje zdobione misy, wyplatane z trzciny kosze, figurki słoni, nosorożców, lwów i żyraf.

Biorę w rękę drewniane pudełko z pokrywą i rzeźbionymi słoniami.
- Droga Pani! Jedyne 25 kwacha! [1 kwacha to ok. 0,5 zł] Ale proszę, spójrz tutaj! Na pewno wybierzesz sobie coś jeszcze. - i  zostawia mnie z całym bogactwem towaru, odwracając się półgębkiem i czarując Pat, jednym okiem łypiąc ciągle w moją stronę.

Ostatecznie trzymam w łapkach pudełko i koszyk - po 25 kwacha każde. Pat ma kolczyki i naszyjnik.
- Tak więc... tu 50 kwacha - patrzy na mnie, następnie na Pat - a tu 65.

Oczywiście nie mamy zamiaru płacić tej kwoty.
Przed przyjazdem o.Jacek polecił nam:
- Tylko nie róbcie białym wstydu! Na targu każda cena jest dużo zawyżona. Oni chcą się targować. To jest dla nich jak sport. Jeśli zapłacicie tyle kwacha, ile podali na początku - staniecie się pośmiewiskiem! Idźcie i godnie reprezentujcie naszą rasę!

- Ok - zaczynam - skoro za to 50, a za to 65, to razem będzie... 100.
- Jak to 100? - patrzy zdziwiona przekupka - 115 chyba.
- Nie? - patrzę chytrze i czuję jak rośnie we mnie polska cebula - to 90.
- Ooo, droga pani - uśmiecha się lekko, podchwytując mój tok rozumowania - nie mogę aż tak... może chce pani jeszcze bransoletkę do tego? - zagaduje Pat, ale ta odmawia.
Chwilę się sprzeczamy. Ostatecznie umawiamy się na 90 kwacha za wszystko. Daję stówę.
Oczywiście, że nie ma jak wydać reszty.
- Już zaraz rozmienię, ale nie mam żadnej siatki, może tu, od sąsiada kupicie koszyk na te pamiątki - i wpycha nas w łapy starszego pana.
- Droga pani - zagaja ten - proszę zobaczyć jakie to kosze, jaka misterna robota! Zaraz paniom zapakuję rzeczy. O, ten - wprost idealnie pomieści wszystkie Wasze suweniry! - i już mi je z łap wyrywa.

Ale ja nie chcę koszyka! I już chcę zatłuc dziada, odwracam się do naszej przekupki, a ta w najlepsze rozsiadła się na swojej macie i ani myśli rozmienić mojej stówy. Plotkuje sobie z funfelą, jakby nigdy nic. Co to za zmowa? Ooo... co to, to nie! Żywej mnie nie weźmiecie!
Wyrywam się (i swoje pamiątki) ze szponów staruszka i staję przed kobieciną. Stoję i paczę. Paczę znacząco.
- Aaaa... tak, już, już - zrywa się niezadowolona, bo była pewna wygranej w tej potyczce. Szuka drobnych u kolegi z sąsiedniego straganu - Proszę. - wciska mi dychę i siateczkę foliową, którą nagle, nie wiadomo skąd wytrzasnęła.
Biorę i odchodzę czym prędzej, omijając szerokim łukiem umizgującego się dziadka.

Po chwili na mojej drodze staje koleś w ciemnych okularach. No i się zaczyna.
- Witaj, siostro! Co u Ciebie? Jestem Moses - ściska moją rękę - jak Ci na imię?
- Agnes. [tak, dla Zambijczyków byłam Agnes, bo i tak żaden z nich nie powtórzyłby nawet imienia Agnieszka, że już o zapamiętaniu go nie wspomnę]
- Agnes, piękne imię! - nadal trzyma moją rękę i lekko nią potrząsa - mam dla Ciebie coś extra!
W wolnej dłoni trzyma miseczkę z ciemnego drewna, a w niej 4 breloczki - każdy z innym, rzeźbionym zwierzakiem. Wciska mi to wszystko w łapę. Wolną łapę, bo jedna nadal pozostaje w jego uścisku.
- Ten wspaniały zestaw normalnie sprzedałbym za 350 kwacha - paczę na niego jak na głupka [dziękuję, do widzenia] - ale, ale, siostro!  - nadal trzyma moją dłoń i nie chce puścić  - przypatrz się dokładnie każdej z tych rzeczy... są piękne! Każdemu innemu sprzedałbym za 350, ale dla Ciebie, siostro... dla Ciebie zrobię wyjątek! Tak, oferuję Ci to wszystko za jedyne 250!

Teraz wyraźnie wyczuwam od niego woń alkoholu.
- Dzięki, miłego dnia. - bezskutecznie próbuję mu oddać suweniry.
- Siostro, rozumiem! 150!  Dla Ciebie jedyne 150! 150 i wszystko jest Twoje.
- Do widzenia - znów próbuję mu to wcisnąć. Odchodzę 2 kroki, a ten nadal nie odbiera. - Nie chcesz tego?
- Siostro, weź to za darmo!
Oszalał chyba. Ciskam w niego tą głupią miseczką i spieprzam jak najdalej, bo już trzech innych się tu na mnie zasadza.

I kolejny:
- Good afternoon! How are you my sister from another mother!
Czyżby ojciec kiedyś narozrabiał?
- Popatrz tutaj. Patrzenie nie kosztuje! Dotykanie nie kosztuje! To? 120 kwacha, ale dla Ciebie, siostro, dla mojej siostry - tylko 100!
Ta, a warte z 10, jak nie mniej.
I rzuca tymi figurkami, breloczkami, szachami, miskami, drewnianymi łyżkami, kolorowymi materiałami i całą misternie rzeźbioną Arką Noego.
Oczywiście nikt nie ma wydać reszty - wybierz coś jeszcze za to. Albo najlepiej wybierz i dopłać.
Po dwóch godzinach mam dość. Już mi się nawet targować nie chce.

Zwijamy się do Lindy zmęczeni, jakbyśmy nie wiadomo co robili. 
Czujemy się wygrani. Tyle utargować! Pamiątki dla rodziny i przyjaciół dyndają w siateczkach.
Walczyliśmy dzielnie. Nie daliśmy się ograbić.
O.Jacek, weteran zambijski, całą tę bitwę przesiedział gdzieś na kawie. 
Chwalimy się wynikami swoich potyczek, dumni z ich wyników. 
Na jego twarzy gości uśmieszek. Mały, szyderczy uśmieszek. On chyba wie, jak bardzo nas oskubali.


Lump







  Hajs się zgadza.



Pat zakupuje.



Z targu na pace powroty.