tablice

tablice

poniedziałek, 30 marca 2015

Camino del Norte - część VII, w której chodzimy całą watahą.

Pierwszy raz szliśmy całą ósemką, jako zwarta grupa.
"Ale jak to? Przecież non-stop piszesz, że jecie razem, pijecie razem, razem spędzacie wieczory i odprawiacie Mszę. Wszystko robicie razem!". A właśnie, że nie.
Camino to nie pielgrzymka do Częstochowy, gdzie stado 200 osób udeptuje asfalt przez całą długość Polski. Do Santiago zazwyczaj idzie się albo samemu, albo we dwójkę. Umyślnie nie użyłam słowa "samotnie", bo na Camino nie sposób czuć się samotnym. Co dzień na szlaku spotyka się otwartych, przyjaźnie nastawionych ludzi. Z niektórymi przejdziesz jeden etap (do postoju), z innymi cały dzień. Z jeszcze innymi spędzisz parę dni. Są też tacy, których będziesz mijał prawie codziennie w drodze, ale z którymi za wiele nie pogadasz. Tak jak z pewnym Włochem.


Z Włochem mijałyśmy się na trasie chyba z pięć dni. Miał ok. 40 lat, burzę loków na głowie i sportową sylwetkę. Ubrany był jak typowy chodziarz - bardzo krótkie, luźne gatki i obcisły podkoszulek z czyjąś podobizną (prawdopodobnie była to osoba, w której intencji wybrał się na Camino). Co dzień nosił to samo. Nie wiem, czy czasem na noc prał te ciuchy, czy nie. Wolę nie wiedzieć. W każdym razie spał w samych slipach (skąd ja taka poinformowana? - przyszło mi kiedyś spać obok niego na łączonym łóżku piętrowym), więc byłyśmy prawie pewne, że cały jego bagaż stanowi plecak wypchany wielkim śpiworem.  

Jak to mamy w zwyczaju, nadałyśmy mu pseudonim, żeby łatwiej nam było porozumieć się między sobą. Wyglądał trochę z włoska - stąd Włoch. Włoch nie chodził. Włoch zapierniczał, jak dziki. Wychodził zawsze niedługo po nas z albergue i zawsze (ale to zawsze!) wyprzedzał nas przed południem. Raz jeden zdarzyło się, że go dogoniłyśmy. Raz jedyny. Aż spojrzał na nas, uniósł kciuk w górę i powiedział "Rapido". Szacun na dzielni. Dla tego kciuka warto było wypluć sobie płuca. Wtedy to pierwszy i ostatni raz się do nas odezwał, a i tak w pewien sposób go polubiłyśmy. Ostatecznie Włoch okazał się rodowitym Hiszpanem, ale nie miało to większego znaczenia. Dla nas pozostał Włochem. Przez parę dni był stałym elementem naszej wędrówki. Tego feralnego popołudnia w Miraz, gdy czekałyśmy jeszcze na Consuelę (kimkolwiek była Consuela), on zdecydował się podreptać dalej, aż do Sobrado dos Monxes. Nigdy więcej go nie spotkałyśmy. 

Tak więc szliśmy całą ósemką przez wioseczki i chaszcze. Wzdłuż głośnej, ruchliwej ulicy i przez ciche, leśne zagajniki. No, może nie takie ciche, bo oczywiście śpiewaliśmy. Tzn. my z Dziewczynami śpiewałyśmy, a Czwórka miała z tego ubaw. Zwierzęta w popłochu uciekały - ptaki pospiesznie wzlatywały w powietrze, gryzonie kryły się do swoich norek, wydry spływały w dół rzeki, a niedźwiedź... niedźwiedź miał na to wylane.  

Wyszło przypadkiem w czasie rozmowy (gdzieś w przerwie między Dżemem, a Happysadem), że mamy na szlaku wspólną znajomą - pseudonim: Chica Loca. Jako pierwsza poznała ją p.Grażka. Na noclegu w Villalbie Chica podeszła do niej w łazience cała zaryczana, wypinając się i pokazując pośladki. Na swoje nieszczęście (a ku uciesze towarzyszącego jej wianuszka przedstawicieli płci przeciwnej) nosiła baaardzo krótkie szorty. Pocięły ją komary. Po dupsku. Kochana p.Grażka zlitowała się nad nią i użyczyła jakiejś maści kojącej. Od tego czasu zawsze, gdy spotykały się na szlaku Chica już z daleka machała ręką i krzyczała na powitanie.

Ustalmy coś. Chica Loca to nie osoba. To zjawisko. Gdziekolwiek się pojawiła wzbudzała wielkie zainteresowanie. Nie chodziło tylko o wygląd, chociaż w tej kwestii miała się czym popisać - śliczna, drobna, długowłosa, długonoga - permanentnie otaczał ją tłum młodych Hiszpanów. Ponadto była autentycznie serdeczna i troszczyła się o ludzi na szlaku, nawet tych nieznajomych (patrz: przygoda w Miraz). Zarażała optymizmem. Na sam jej widok człowiekowi wyskakiwał banan na twarzy, niezależnie od tego, jak podły miało się dzień. 

Najbardziej lubiłam jej rozmowy z Dziewczynami, gdy spotykały się na trasie:
- Hola chicas! - wołała z daleka.
- Hola chica! - odpowiadały.
- (i tu zawsze następował słowotok w języku hiszpańskim, z którego trudno było cokolwiek odszyfrować)
- Si, si - przerywały raz po raz, kiwając głowami, jakby wiedziały z czym się zgadzają.
Chica uśmiechała się rozbrajająco na odchodnego i ruszała w swoją stronę.

Dziewczyny nauczyły nas, że wszystkie wyrażenia w języku hiszpańskim, które są niezbędne do porozumiewania się i przeżycia na Camino, to:
"Hola"
"Si, si"
"Grande cafe con leche"
I pozamiatane.

Tego dnia nocowaliśmy w Santa Irene. Czwórka w podzięce za wczorajszy obiad zaprosiła nas na posiłek do baru przy albergue. Całą brygadą zasiedliśmy do okrągłego stołu, jak rycerze Króla Artura, po zwycięsko stoczonej bitwie. Częstowaliśmy się paellą, fideuą, rybami i owocami morza.
Cieszyliśmy się swoim towarzystwem, mając świadomość, że powoli zbliża się kres naszej wspólnej historii. Ale jeszcze nie dziś. Dziś jeszcze dziękujemy niebiosom, że wszyscy razem szczęśliwie przeżyliśmy kolejny dzień Camino.


Lump

 Idzie nasza karawana...

 Obżartuchy!

 Albergue. I mój wystający tyłek.

 Tradycyjne już pożegnanie dnia.

   X. Piotr coś kombinuje. Spozieramy zaciekawione.

niedziela, 29 marca 2015

Camino del Norte - część VI, w której urządzamy ucztę, a Chinol chodzi na golasa

Weekendowy powrót do gniazda rodzinnego przyniósł niespodziewane korzyści. Podczas wiosennych porządków odnalezione zostały notatki z Camino. Leżały pośród reliktów przeszłości, w zapomnianym przez Boga kartonowym pudle, w najciemniejszym kącie mojego pokoju. Czekały cierpliwie, aż przyjdzie ich czas, wśród starych pamiętników, kartek pocztowych, zdjęć klasowych ze wszystkich etapów mojej edukacji oraz metalowego piórnika z Kubusiem Puchatkiem. Uwielbiałam ten piórnik. Nikt takiego nie miał. Wszyscy nosili w podstawówce wielkie piórniki materiałowe, gdzie piardyliard przegródek i schowków mógł pomieścić tysiąc i jedną kredkę. W moim puchatkowym piórniku było miejsce na długopis (lub dwa), parę ołówków, gumkę i linijkę. Idealnie. Minimalistycznie. Gdy szłam korytarzem sprzęty w Puchatku brzdękały, obijając się o metalowe ścianki. Raz zdarzyło mi się przydzwonić kolesiowi tym piórnikiem w... ale to nie miejsce na tę historię.

Dość, że mam teraz solidną, papierową podstawę do tworzenia dalszych wpisów. 
Czytając odnalezione notatki zauważyłam, że pominęłam po drodze kilka ciekawych zdarzeń. Nie znajdą już swojego miejsca w tej historii. Trudno. Karawana pójdzie dalej.



*     *     *


Próbując przywołać wspomnienia z kolejnego dnia na Camino, nie mogłam przypomnieć sobie samej wędrówki, podchodzenia pod górę i zmęczenia związanego z dźwiganiem bagażu. 22 km pokonałyśmy nadzwyczaj szybko i lekko, jakbyśmy nie szły, a wręcz płynęły po asfalcie, niesione jakimś dziwnym prądem. Bez bólu mięśni, czy stóp. Bez uczucia głodu i pragnienia. Tylko my i rozbrzmiewające w powietrzu "Opadły mgły, wstaje nowy dzień", wydobywające się z naszych gardeł. 
I "Czwarta nad ranem". I "Bieszczadzkie anioły". I cały SDM, jaki tylko udało nam się wyciągnąć z pamięci.
I Myslovitz. I Dżem, i Happysad, i Budka Suflera. I nawet Maryla Rodowicz. Jezu, tak mi wstyd za Marylę.

Na postoju w barze spotkałyśmy starego Anglika. Z siwą, starannie przystrzyżoną brodą i twarzą ozdobioną zmarszczkami przypominał trochę Ernesta Hemingway'a. Miał w sobie coś ze starego wilka morskiego. Siedział przy stoliku obok i leniwie sączył piwo. Po standardowym zestawie pytań (skąd jesteśmy, jak długo idziemy) zaczął opowiadać o sobie.

Wyruszył w Wielkanoc (tj. w kwietniu) statkiem, z portu w Wielkiej Brytanii, do Rzymu. Stamtąd pieszo dotarł do Santiago de Compostela, przeżywając po drodze dziesiątki przygód. Planował wrócić do domu, o własnych nogach. Piąty dzień pokonywał "odwrócone Camino", czyli szedł w przeciwną stronę, niż reszta pielgrzymów, na przekór muszlom i żółtym strzałkom.
Mówił, że jest już ogromnie zmęczony, że nie ma sił na dalszą drogę (co z resztą było widać po nim na pierwszy rzut oka). Przeszedł dziś tylko kilka kilometrów i utknął w tym barze, z piwem, i nie wie, co dalej z sobą począć. Odbył podróż życia, którą planował od lat. W Santiago wydawało mu się, że ma jeszcze dość sił, by ruszyć dalej, ale podejrzewam, że jego lumpowanie zakończyło się w tamtym barze. Mogę tylko zgadywać, bo nigdy później go nie widziłyśmy.

Spotkanie Pana Hamingway'a pobudziło parę moich, jakże nielicznych, szarych komórek. Myślałam o tym, jak bardzo trzeba być zdeterminowanym, jak silną motywację trzeba w sobie odnaleźć, by podróżować tyle miesięcy samotnie. Byłam pewna, że ta postać (jak wiele innych, poznanych przez nas na szlaku) skrywała w sobie jakąś wielką tajemnicę. Tajemnicę, której nigdy nie będzie dane mi poznać. 

Dorwałyśmy na szlaku Karolę i Ewę, wspólnie wyprzedziłyśmy Czwórkę i dotarłyśmy do miasteczka Sobrado dos Monxes, około południa. Albergue funkcjonowało tam w budynkach klasztoru Ojców Cystersów. Dwa skrzydła krużganków przeznaczono na sypialnie dla pielgrzymów, toalety i kuchnię. Wielką, świetnie wyposażoną kuchnię z jadalnią. Grzechem byłoby z tej okazji nie skorzystać.
Stwierdziłyśmy, że dziś przygotujemy obiad dla całej naszej ósemki. Na bogato. Nie z paczki. I nie na cmentarzu.

Czwórka była zachwycona naszym pomysłem wspólnej biesiady. Ugotowałyśmy ogromny gar ryżu. Do tego kurczak w sosie słodko-kwaśnym. X. Piotr kupił siaty owoców na deser, a p.Genio wina. Czwórka od początku Camino przeprowadzała konkurs na najtańsze wino na szlaku. Tylko wino butelkowe - winiacze z kartoników były poza konkurencją. Dzisiejszy trunek zdeklasował rywali - 0,95 euro za butelkę.

Siedzieliśmy razem, delektując się tymi wszystkimi dobrami, ciesząc się własnym towarzystwem. Nasze losy szczęśliwie splotły się na chwilę na Camino. Każdy z nas stanowił odrębny, mały świat, żyjący własnym życiem, gdzieś w ogromnej czasoprzestrzeni. I w tym jednym miejscu na kuli ziemskiej nasze małe światy spotkały się i zdecydowały wspólnie powędrować do Santiago.

Do jadalni wszedł Chinol, poznany przez nas dnia poprzedniego. Na głowie miał ogromny, słomkowy kapelusz z szerokim rondem (dokładnie taki, jak typowi Chińczycy przedstawiani na obrazkach, w książkach dla dzieci). W ramionach niósł stertę brudnych rzeczy do prania (pomiędzy kuchnią, a jadalnią stały rzędem stare pralki na żetony, do użytku pielgrzymów). I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że na dworze świeciło słońce, a on zarzucił na siebie granatowy płaszcz przeciwdeszczowy, z cienkiego plastiku. Sam płaszcz. Tzn. bez spodni i koszulki. Zastanawialiśmy się na głos, przez chwilę lub dwie, czy ma chociaż majtki. Żadne z nas nie było na tyle odważne (ani bezczelne), żeby podejść po prostu i spytać. Albo podejrzeć. Niewzruszony Chinol umieścił w pralce wszystko, co miał. Wrzucił żetonik i przysiadł na ławce, naprzeciw urządzenia, przyglądając się wirującym w bębnie ubraniom. Sprawa bielizny (lub jej braku) pozostała nierozstrzygnięta. I bardzo dobrze. Lepiej za dużo nie wiedzieć. 

Zastanawiałyśmy się z Ev, co zrobimy z pozostałym po obiedzie ryżem. Przecież to grzech wyrzucać jedzenie, tym bardziej na szlaku, gdzie każdy marzy o porządnym, ciepłym posiłku. Skroiłyśmy więc jabłka, dodałyśmy trochę cukru, cynamonu i całość zapiekłyśmy. Po całej jadalni rozniósł się zapach jabłek z cynamonem. Żarełka było tyle, że poczęstowałyśmy nie tylko naszych kompanów, ale wszystkich zgromadzonych akurat w jadalni pielgrzymów, którzy zaciekawieni zaglądali do kuchni. Tyle strudzonych gęb nakarmionych. Ego tak bardzo podbudowane.

Podeszła do nas przemiła Brazylijka, która też postanowiła spróbować naszego deseru. Razem z mężem podróżowali od ponad pół roku na rowerach, po Europie, zbierając różne przepisy kulinarne, opisując wszystko na blogu. (polecam profil BikesAndSpices na fb)
Była zafascynowana zrobionym przez nas jedzonkiem i wypytała dokładnie jak się je robi (he, he - z resztek po obiedzie). Pyta o nazwę "dania".
- Arroz con manzanas. (ryż z jabłkami) - odpowiadamy.
- Ok, to widzę, że są jabłka i jest ryż, ale jak to się nazywa? - nie daje za wygraną.
- Arroz con manzanas. Rice with apples - patrzymy na nią jak para głuptaków.
- Ok, ale czy w Waszym języku jest na to jakaś nazwa?
- No, jest. Ryż z jabłkami.
- A jakie jest tłumaczenie na angielski?
- Rice with apples.

Zrezygnowała. Założyła, że ma do czynienia z debilami, i że nie rozumiemy o co nas pyta. W sumie można było wymyślić na poczekaniu jakąś egzotyczną nazwę na deser z resztek po obiedzie. Nie pomyślały my. Jak zawsze. Pustostan w tej głowie.
Jakiś czas potem podesłała nam na fb linka do bloga, na którym zamieściła naszą fotkę z kuchni, z przepisem tego (jakże wykwintnego) dania. 
Luksus, sława i blichtr. Owinięte w koce siedziałyśmy z Dziewczynami na zboczu wzgórza, na którym stał klasztor, sącząc wino i podziwiając słońce, zachodzące leniwie nad Sobrado dos Monxes.

Lump

Dobroczyńcy z Miraz, po śniadaniu. Między nami Santa Claus.
Zdjęcie zrobione żelazkiem.

Postój na przystanku. I żółta szczała.

Obiadujemy na bogato. A stół taki upier... 

Klasztor Sobrado dos Monxes w całej okazałości.

Wnętrze kościoła.

Kolejne wnętrze.

I jeszcze jedno.

Dobra, to już ostatnie!

Żartowałam - jeszcze wirydarz.

 Pożegnanie dnia.


poniedziałek, 23 marca 2015

Camino del Norte - część V, w której pojawia się Chica Loca, a Santa Claus użycza nam plandeki

Bywają też takie dni, gdy na szlaku jest naprawdę ciężko. 
Szłyśmy szybkim tempem, żeby do Miraz dotrzeć wczesnym popołudniem. Do pokonania miałyśmy około 42 km. W przewodniku napisano, że w albergue są tylko 22 miejsca dla pielgrzymów. Kolejna noclegownia za 22 km.

Coś wisiało w powietrzu. Posprzeczałyśmy się z Ev o drogę. więc dreptałyśmy w kompletnej ciszy. Między nami aż czuć było naelektryzowane powietrze. Każde wypowiedziane słowo groziło wybuchem.

Dotarłyśmy w końcu do Miraz. Standardowa wioseczka na szlaku: parę kamiennych domków, kościółek z cmentarzem, bar i albergue. Akurat tyle, ile do życia potrzeba.
Stanęłyśmy w kolejce do wejścia noclegowni. Na małej werandzie stały pozostawione przez pielgrzymów buty. Z reguły zostawia się je na zewnątrz budynku, żeby wywietrzały. Nie wyobrażam sobie kilkudziesięciu par butów, zdjętych po całym dniu wędrówki, ukiszonych gdzieś w  zamkniętym pomieszczeniu - ostre zatrucie oparami murowane.
Czekając na naszą kolej, liczyłam buty.
- Ev...
- Wiem, widzę. 21 par.
Przypominam - 22 łózka. A przed nami jeszcze dwójka ludzi.

Z albergue wyszedł do nas hostalero - starszy pan z wielkim brzuchem, długą, białą brodą, w okularach, jak denka od butelek. Ubrałabym go w czerwone wdzianko i czapkę z pomponem. Idealny Santa Claus.
- Przepraszam bardzo - zaczął - dziś już nie mamy wolnych łóżek, ale obiecuję, ze zrobię wszystko, by żaden pielgrzym nie został bez miejsca do spania. Jeśli ktoś z Was ma namiot - może go rozbić na podwórzu.

Przed nami w kolejce stał młody Koreańczyk (i tak nazywaliśmy go wszyscy Chinol). Skubany był przygotowany na taką ewentualność. Poszedł się rozgościć w ogródku na tyłach budynku.
Podjęłyśmy heroiczną próbę walki o nocleg.
- A nie możemy rozłożyć się na podłodze, na karimatach? Nam naprawdę niewiele potrzeba, a przeszłyśmy dziś ponad 40 km. Jesteśmy wyczerpane i nie damy rady iść już dalej.
- Przykro mi - z twarzy Santy w widać było, że serio jest mu nas żal - ale mamy kontrole z policji. Jak zobaczą, że śpi tu więcej ludzi, niż powinno, mogą zamknąć albergue. Ale jeśli macie namiot, to nie ma problemu.
- Nie mamy.
- To problem jest. Idźcie do baru. Właścicielka powie Wam, skąd możecie dostać klucz do kościoła. Tam będziecie mogły zostać na noc.

Powędrowałyśmy do baru, a wraz z nami grupka Hiszpanów, którym też nie dane było zaznać luksusów albergue. Właścicielka (przemiła, pulchna kobieta około pięćdziesiątki) słowa nie umiała wydukać po angielsku. Z pomocą przyszli nam Hiszpanie:
- Klucz znajduje się u Consueli. Już wiemy, gdzie mieszka.
I pognali czym prędzej do domku Consueli. Gdziekolwiek on był. Kimkolwiek była Consuela. Nawet nie wiem, czy było to imię, czy nazwa stanowiska - coś jak kościelna? Albo klucznica?

Poszłyśmy z Ev pod kościółek. Byłyśmy już tak zmęczone i przybite, że zapomniałyśmy o dzisiejszych sprzeczkach. Nasz wzrok błądził po nagrobkach cmentarnych i padł w końcu na obszerny grób rodzinny, blisko bramy wejściowej:
- O, spójrz - zaczęłam - to jest nasza dzisiejsza miejscówka.
- Noo... - podchwyciła - grób jest na tyle szeroki, że obie możemy się na nim wyspać. Rozłożymy karimaty i będzie gites.
- Jak jakieś łoże małżeńskie. Za kościołem jest kranik z wodą, to się nawet umyjemy.
- Full service.

Wróciłyśmy do baru. Wrócili i Hiszpanie. Consueli nie było w domu. Miała wrócić ok. 19.
Patrzę na zegar ścienny. 14.20. Skiśniemy. W wiosce nie ma sklepu. Bar nie serwuje posiłków, tylko zakąski do piwa. Ale nic to, próbujemy:
- Czy można tu coś zjeść? - łamanym hiszpańskim zagadujemy do barmanki.
- Nie, nic na ciepło - odpowiada, a widząc kompletną załamkę na naszych twarzach dodaje - ale mam to!
I spod lady wyciąga chleb tostowy, wielki wachlarz szynek i serów przeróżnych, w plastikowych opakowaniach. Aż nam się oczy zaświeciły. Nie umrzemy z głodu!
Chwyciłyśmy chleb i ser, dołożyłyśmy do tego zumo de naranja i uczta gotowa.

Rozgościłyśmy się przy stoliku w barze i zrobiłyśmy kanapki. W tym czasie wokół budynku rozrósł się tłumek oczekujących na Consuelę do ok. 20 osób. Szczęśliwe jak prosię w maju, wsuwałyśmy suche kromki z serem, zapijając soczkiem.
- Jak dotychczas, jest to nasz najpodlejszy obiad na Camino.
- Tak, ale jeszcze żaden inny nie smakował mi tak bardzo, jak ten. - podsumowała Ev - Po dzisiejszym pędzeniu przez góry to najlepsze, co mogło nas spotkać.
- W sumie, jak już tak chwilę posiedziałyśmy i odpoczęłyśmy... może da radę ujść te 22 km na nocleg? Chyba wolę iść dalej, niż kisnąć tu do 19 czekając, aż ta cała Consuela nam łaskawie otworzy. Lub nie. Poza tym, zobacz ilu ludzi się nazbierało. Kto wie, czy my się w ogóle w tym kościele zmieścimy.

Nagle do baru wpadła młodziutka Hiszpanka - caminowiczka. (Jak się potem okazało nasi znajomi poznali ją wcześniej na szlaku, nadając przydomek "Chica Loca".) Zdyszana podbiegła do naszego stolika.
- Dziewczyny, chodźcie szybko! Jest szansa na nocleg dla Was!
O nic nie pytałyśmy. Zawinęłyśmy resztę chleba, plecaki w dłoń i sru... lecimy za Locą pełne nadziei.
Przed albergue czekały dwie Niemki. To samo w sobie nie wróżyło najlepiej. Pojawił się Santa Claus:
- Te dwie panie zadzwoniły po taksówkę. Zabierze je 8 km stąd, do hotelu na nocleg. Jeśli chcecie - możecie jechać z nimi.
- Ok... - zaczęłam niepewnie - ale czy ten hotel leży na szlaku?
- Nie, nie. Taksówka o 8 km wyjeżdża poza trasę. Jutro rano wrócicie nią na Camino.

Nie podoba nam się ta opcja.
- Ok... a ile kosztuje ten hotel?
- 40 euro.
Siema, nara. Za 40 euraczy to my mamy 8 noclegów, albo jedzenia na 5 dni. Bilet lotniczy do Madrytu kosztował nas niewiele więcej. Niemca stać, to niech jedzie.

Ostatni nikły przebłysk geniuszu. Złota myśl.
- A może ktoś w albergue ma namiot i mógłby nam go pożyczyć na tę noc?- dopytuję.
Santa znika gdzieś we wnętrzu budynku. Po chwili wraca.
- Niestety nikt nie ma, ale widzę, że jesteście naprawdę wyczerpane (no, co Ty!). Szkoda mi Was, dlatego zrobię wyjątek (iskra nadziei płonie w naszych oczach) i pozwolę spac w ogrodzie pod czymś, co będzie, no... tak prawie namiotem. Znalazłem płachtę na zapleczu, zarzucimy ją na sznur między drzewami. Ochroni Was przynajmniej od deszczu.

Hurrrra! Mamy dach (tj. plandekę) nad głową! Swoją drogą musiałyśmy serio marnie się prezentować, skoro wzbudziłyśmy aż taką litość. Ja jak jestem naprawdę zmęczona potrafię wyglądać, jakbym miała zaraz z marszu umrzeć. Jak dodamy do tego anemiczną Ev z jej anorektycznie chudymi rąsiami, to mamy duet nędzy i rozpaczy. Podły to widok, co chwyta za serce. Aż żal nie żałować.

Nie czekałyśmy ani chwili dłużej. Złapałyśmy plecaki i pobiegłyśmy do ogrodu. Z pomocą Chinola (który był już tam zadomowiony) ustawiłyśmy nasz prowizoryczny namiot i rozłożyłyśmy pod nim nasze rzeczy. W kij z tym, gdzie śpimy, skoro mamy do dyspozycji łazienkę i kuchnię.

Zadowolone i wykąpane ruszyłyśmy w stronę baru. Po drodze dorwałyśmy samochód dostawczy z piekarni, który raz dziennie objeżdżał okoliczne wioseczki. Kierowca otwierał tylne drzwi i bezpośrednio z wozu sprzedawał przybyłym mieszkańcom bułki, nagromadzone w wiklinowych koszach.

Pogryzając ciepłe jeszcze chlebki dotarłyśmy do baru, gdzie spora grupa pielgrzymów czekała na Consuelę, jak na zbawienie. W tym Wielka Czwórka i Dziewczyny.
- Byłyśmy pewne, że przyszliście przed nami i śpicie w albergue. Rano wyszliście wcześniej, a nie mijałyśmy Was na szlaku.
- Ach, wiecie jak to jest - odparł p. Genio - zamajaczyliśmy trochę po drodze. Tu przerwa, tam postój na kawkę. No i tak wyszło, że przyszliśmy trochę za późno.

Cała nasza ósemka udała się razem na cmentarz przy kościółku. Rozsiedliśmy się na podeście wokół kamiennego krzyża. Dzieliliśmy się opowieściami z tego ciężkiego dnia.

- Kurczę, szkoda, że nie możemy wejść do albergue - zaczęła p. Anka - mamy makaron do ugotowania, sos z paczki i klopsiki z puszki, ale hostalero odmówił nam dostępu do kuchni. Ej, chwila - w tym momencie doznała oświecenia - ale przecież Wy, dziewczyny, możecie korzystać z kuchni - wszyscy popatrzyli na nas.

W zasadzie... czemu nie? Chwyciłyśmy produkty i popędziłyśmy do albergue. Spytałyśmy Santę, czy możemy na chwilę wynieść z budynku parę garnków.
- Ale... po co chcecie wynosić stąd garnki? - szczerze się zaniepokoił
- Chcemy ugotować obiad dla przyjaciół, którzy śpią w kościele.
- Acha... - chwila napięcia. Przecież tych garnków nie wyrzucimy za wioskę, ani nie ukradniemy! - ... to poczekajcie - podszedł do szafki - to weźcie też talerzyki plastikowe, żeby mieli na czym jeść.

Kochany Santa Claus. Pomyślał o wszystkim.

15 minut później wyruszyła z albergue procesja w kierunku cmentarza. Przez całą długość wioski. Na przedzie dziarsko kroczyła Ev, niosąc w łapkach dwa garnki - z sosem serowym i klopsikami z puszki. Pochód zamykałam ja, z 10-litrowym garem, pełnym makaronu - muszelek. Tubylcy i ludzie spod baru ciekawie przyglądali się tej paradzie.

- My i z jednego gara łychami zjeść możemy! My nie parchate! - zakrzyknął p. Genio, ale talerzyk grzecznie przyjął.
Rozsiedli się w szóstkę wokół krzyża i zajęli się pałaszowaniem. Przysiadłyśmy i my dla towarzystwa, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Głodnych nakarmić, ot co.

Wieczorem na kamiennym ołtarzu cmentarnym x.Piotr odprawił Mszę. Na 8 osób. 
Była już 20, a Consueli nadal nikt na oczy nie widział. Kobieta-ninja.
- No nic, dziewczyny - powiedziała p. Anka - my tu jeszcze pewnie poczekamy. Wy idźcie zaraz spać, skoro macie gdzie. Jutro też czeka nas droga.
Zawinęłyśmy się pod naszą plandekę, żałując szczerze, że nie pomieści ona ośmiu osób.
Zaczęło robić się chłodno. Wrześniowe noce, to już nie to samo, co latem. Gdy zbierałyśmy się do spania podeszła do nas Chica Loca. W rękach niosła 4 wełniane koce.

- Pomyślałam sobie, ze będzie Wam tu zimno w nocy. Kilka osób zrezygnowało z dostępnych w albergue koców, bo w środku i tak jest ciepło, a każdy ma swój śpiwór. Chcieli się z Wami podzielić.

Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Podziękowałyśmy grzecznie i przyjęłyśmy pomoc. Na 1 kocu położyłyśmy się w śpiworkach, dwa stanowiły nasze przykrycie. Czwarty nie miał funkcji.
U wejścia do naszego (ekhm...) namiotu przykucnęła Brytyjka, z którą już wcześniej zamieniłyśmy parę słów.

- Jeej, dziewczyny, jesteście takie dzielne (oj tam, oj tam...). Ja bym się bała tak spać, jak Wy. Wiecie, te wszystkie owady i robaki, co tu chodzą... Całą noc bym nie spała ze strachu, że mi wejdą do buzi, albo uszu...

(Fuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuck! Jakie owady? Jakie robaki?!)

- ... to do jutra, miłej nocy! - i poszła sobie w pierjot.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy, tępo patrząc na siebie.
W mojej głowie pojawił się obraz wpełzających mi do uszu, wyżerających wnętrze czaszki robali. Nie to, żeby miały się jakoś mega przejeść moim mózgiem, bo wiele to go tam nie ma, ale... to w końcu mój mózg! Własny i jedyny, jaki posiadam!

Czwarty koc znalazł zastosowanie. Odizolował szczelnie nasze głowy od świata zewnętrznego. 
- Nie udusimy się w nocy? - spytała Ev.
- W d..pie z tym. Już wolę się udusić, niż zrobić z głowy terrarium.
- Hej, hej - nadbiegła, nie wiadomo skąd,  Karola - w końcu dopadliśmy Consuelę. Śpimy wszyscy na chórze w kościele. Jest całkiem spoko. Może chcecie do nas dołączyć?
- Dzięki wielkie za pamięć - odparła Ev - ale już tyle zachodu z tym naszym spaniem tutaj... zostajemy. Widzimy się rano na szlaku.
- Ok, to do jutra - zniknęła w ciemności.

Bardzo dobrze. Mają gdzie spać. Nie zginą i nie zmokną w razie deszczu. Czas zakończyć ten szalony dzień. Dobranoc. Pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawki... Boże, tylko nie do mojego ucha!


Lump

  W drodze.

Już na zawsze w naszych sercach.

Taką miałyśmy miejscówkę...

... a zamieniłyśmy ją na to.

Danie dnia - p.Genio poleca.

Cmentarna jadłodajnia. Posiłek dla ciała...

...i dla duszy.

    

niedziela, 22 marca 2015

Camino del Norte - część IV, w której dołączają Dziewczyny

Bywają takie dni, gdy na szlaku nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Wstajesz rano i opuszczasz albergue, lawirując po ciemku  między porozrzucanymi po podłodze bagażami współcaminowiczów. Wychodzisz na trasę. Wspinasz się na górę, mijasz innych pielgrzymów, rzucasz "Buen Camino!". Idziesz dalej. Przy leśnej ścieżce, w środku dzikiej puszczy, znajdujesz starego, opuszczonego vana, w stylu Mystery Machine ze Scooby Doo. Myślisz sobie - "skąd to się tu wzięło?". Wspinasz się dalej. Jesteś już na takiej wysokości, że drzewa nie chcą tu rosnąć - sama kosodrzewinka. Jeszcze wyżej - tu już tylko łąki i stada krów. Cały czas podchodzisz. Znikają i łąki - pozostają samotne kamloty, pokryte porostami. Idziesz dalej, w górę, w gęstą mgłę - a może to już chmury? Myślisz - "nie, no jak podejdę jeszcze trochę to przekroczę granicę stratosfery". 
Nagle w tej gęstej mgle (chmurach?) słyszysz warkot. Coraz głośniej, coraz bliżej. Samolot?! Z mgły wyłania się... koparka. Niedaleko niej wyrasta ogromny wiadukt. Hiszpanie uwielbiają wysokopołożone wiadukty. Najlepiej w samych chmurach. Poleci tędy autostrada. W betonową konstrukcję wbudowana została wielka płyta, z wyrytą na niej muszlą, która wskazuje kierunek szlaku. Nawet przy budowie autostrady pomyślano o Camino. Jak miło.

Idziesz dalej - "Boże, jak nudno!". Nie ma wiosek, kościółków, barów. "Nie będzie niczego!" (cytat: K.K.). Smaugova pustatina.

- Hmm... to co śpiewamy?
Panowie z SDM (Stare Dobre Małżeństwo) słysząc swoje piosenki w naszej aranżacji zapewne usiedliby na najbliższym kamieniu i schowali zbolałą twarz w dłoniach. Ale jak tu iść o wschodzie słońca i nie zaśpiewać "Wstaje nowy dzień"? Kto kiedykolwiek wędrował o świcie, wie o czym piszę. Po prostu nie da rady. Samo się ciśnie na usta.

Na trasie doganiamy w końcu Wielką Czwórkę. Jak zwykle wyruszyli przed nami. Razem docieramy do Villalby. Czeka tam na nas prawie nowy, dwupiętrowy budynek albergue i wielkie zaskoczenie - osobne pokoje dla kobiet i mężczyzn. Co ciekawe w roli hostalero występuje tu strażak z pobliskiej remizy. Często na Camino nad albergue municipal (noclegownie publiczne dla pielgrzymów, zbudowane za pieniądze fundacji działającej przy szlaku) pieczę sprawują przedstawiciele służb publicznych. Tutaj byli to strażacy, a np. w Mondoñedo trzeba było przejść się na komisariat policji, by zapłacić za nocleg i dostać pieczątkę w credencialu.


Jemy z Ev obiad w kuchnio-jadalni, co go sobie same na chybcika sporządziłyśmy. Siedzimy przy stole obok brodatego, starszego pana, w kamizelce khaki i kapeluszu z rondem. W tym stroju wygląda trochę jak Krokodyl Dundee. Zagaja standardową rozmowę po angielsku - skąd jesteśmy, jak długo idziemy, czym się zajmujemy. Ma niesamowity akcent. Różni się znacznie od angielskiego "ogólnego użytku" - jest na pewno native speakerem, ale nie brzmi z brytyjska. Gdy powiedziałyśmy, ze studiujemy medycynę, aż klasnął w dłonie.

- Cha! To się świetnie składa, bo widzicie, ja przez ponad 30 lat byłem wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Medycznym w Wellington.
Nowozelandczyk. Po latach użerania się ze studentami postanowił wyruszyć na podbój Europy. Obecnie mieszka w Londynie, skąd robi wypady we wszystkie zakątki Starego Kontynentu. Tym razem przyszedł czas na Camino. 

Dawał nam dobre rady starego Wilka Lekarskiego - jak powinno się praktycznie uczyć medycyny, podał kilka ciekawych pozycji książkowych - głównie podręczniki anglojęzyczne - i poczęstował adresem e-mail, w razie ewentualnych pytań. 


My już dawno po obiedzie. Siedzimy sobie, a on opisuje wielkie miasta Europy, które zwiedził. My już dawno po deserze, a on opowiada o życiu w Nowej Zelandii. My już prawie z twarzą na stole podsypiamy, a on się dopiero rozkręca. Zaczynamy powoli szukać wymówki, żeby grzecznie opuścić kuchnię, po prawie trzech godzinach rozmowy. Przy stole obok siedzi Wielka Czwórka. Pan Genio nachyla się w naszą stronę:

- Widzę, że facet znalazł sobie w końcu wolne słuchaczki.
No, znalazł. Nie mamy serca go tak po prostu zostawić. Jest przemiły i widać, że brakuje mu towarzystwa, ale po całym dniu łażenia mamy ochotę, choćby na chwilę, zalec na pryczach. Zniosłyśmy nasze brudne naczynia do zlewu, żeby je umyć, więc przywędrował za nami i snuł swoje opowieści. Po kolejnej pół godzinie udało nam się go wreszcie ładnie przeprosić i zmyć się do pokoju.

Czekała nas miła niespodzianka - kolejni Polacy! A w zasadzie Polki - Ewa i Karola. Nasze (prawie) rówieśniczki. Zaprosiłyśmy je na Mszę x. Piotra, która odbyła się tuż obok albergue. Chciałam napisać "w ogródku przy albergue", ale kilkanaście metrów kwadratowych trawy, między ścianą, a płotem, to jeszcze nie ogródek.

Wzbudzaliśmy ogólne zainteresowanie Mszą ogródkową wśród przebywających w kuchni caminowiczów - co rusz wychylali się przez okna i podglądali - co ci Polacy tam odwalają? Mówiliśmy wcześniej, że kto chce może do nas dołączyć, ale tym razem nikt się nie skusił.

Msza była kameralna - ośmioosobowa: Czwórka, Ewa i Karola ("Dziewczyny"), no i my, z Ev. W takiej ekipie trzymaliśmy się już do samego Santiago. 

Dziewczyny, tak jak i my, odnalazły w Czwórce swoich guru caminowych i dalszą część wyprawy dostosowały do ich miejsc noclegowych. Spotykani później na trasie ludzie pytali, czy wyruszyliśmy wszyscy razem (najczęściej na szlaku idzie się w 2 osoby lub samotnie). Dziwili się, gdy mówiliśmy, ze poznaliśmy się w drodze. Stanowiliśmy silną, zgraną ekipę.  


Lump

W drodze.

Wodopój!

Nadal w drodze.

Podpatrujo nas, konfidenty!

sobota, 21 marca 2015

Camino del Norte - część III, w której gubimy drogę i dorabiamy się własnego psa-przewodnika

Chwilę po 6 opuściłyśmy albergue. Było zupełnie ciemno. Środek nocy. Latarki w dłoń i naprzód!
Po ok. 2 km dotarłyśmy do pierwszego skrzyżowania, a tam - żadnej strzały, żadnej muszli. Kręciłyśmy się w miejscu, rzucając światło na każdy znak, słupek i wystający kamlot. Na wszystko, co w jakikolwiek sposób mogłoby wskazać nam, którą drogę wybrać. Wszystko na nic. Jakby tego było mało zaczął padać deszcz. Po niedługim czasie dołączyło do nas dwóch Hiszpanów, których w dalszej podróży nazywałyśmy Buddysta i Ten Hiszpan.

W Tym Hiszpanie nie było nic na tyle charakterystycznego, żeby można go było nazwać inaczej. Był po prostu Hiszpanem. Bardzo miłym i otwartym. Zawsze widząc nas na Camino machał ręką z daleka. Spotkałyśmy go na szlaku jeszcze kilkakrotnie, ale o tym napiszę  kiedy indziej.
Buddysta (lub też Mnich Buddyjski) wyróżniał się nieco spośród innych. Pierwszy raz zobaczyłyśmy go w Villale, gdy siedział na karimacie przed albergue, w pozycji "kwiat lotosu" (w ten sposób medytują buddyści, stąd przydomek naszego znajomka). Był bardzo chudy, prawie łysy i nosił brodę. Raczej mało się odzywał. Zazwyczaj albo coś czytał, albo robił zapiski w skórzanym notatniku. Prawdopodobnie, jak większość pątników na Camino, prowadził dziennik. 
Patrząc na niego wpadłam na pomysł, by co dzień sporządzać krótkie notatki z trasy. Pod koniec podróży wiele radości sprawiło mi czytanie o tym, jak wyglądały nasze początki na szlaku. Niestety po powrocie do domu w niewyjaśnionych okolicznościach moje wypociny zniknęły. Zapadły się pod ziemię, licho je gdzieś porwało. Dlatego wszystko, co obecnie piszę to wspomnienia wydobyte gdzieś z zakamarków mojej pamięci. Mam tylko nadzieję, że nie konfabuluję. Oby.

Mnich i Hiszpan wyciągnęli swoje przewodniki po Camino i orzekli, że powinniśmy iść prosto. Nie śmiałyśmy nawet dyskutować, więc poszłyśmy, gdzie kazali. Szłyśmy przodem przez wielki, ciemny las (nadal było jeszcze przed świtem), oni trzymali się kilkanaście metrów za nami. Nagle uderzyła mnie pewna myśl. 
- Ev, nie myślisz, że to trochę dziwne - zagaiłam - wyobraź sobie. Idziemy przez las, daleko od cywilizacji, od czegokolwiek. W obcym kraju. Jest ciemno jak w d..pie. Po piętach depcze nam dwóch nieznajomych facetów.
- Też właśnie o tym pomyślałam... - podchwyciła.
- ... a mimo to jestem zupełnie spokojna. Gdyby okoliczności były inne - srałybyśmy ze strachu i co chwilę przyspieszały kroku.
- To jest właśnie Camino - skwitowała.

Tu wszystko jest trochę inne. Cały świat zdaje Ci się być przychylny. Mijani ludzie chcą Ci pomóc w drodze. Camino to taki tunel w czasoprzestrzeni, między Santiago, a dowolnym miejscem na globie, który chroni przed zagrożeniami świata zewnętrznego. Wierzysz, że tutaj nie może Ci się stać nic złego.

Powoli zaczęło się przejaśniać. O tej porze roku w Hiszpanii słońce wstaje około 8 - 9. Po jakichś 3 kilometrach dotarliśmy w końcu na skraj lasu. Naszym oczom ukazało się niewielkie gospodarstwo. Po podwórzu chodził w błocie stary rolnik w ogromnych, gumowych kaloszach. Popatrzył na nas i z szerokim uśmiechem na ustach zaczął coś wołać. Dobra, parę zwrotów to może i znamy w jego języku, ale ni w ząb nie rozumiałyśmy o co mu chodzi. W końcu dołączyli do nas Mnich i Hiszpan. Pogadali, jak swój ze swoim, odwrócili się do nas i mówią po angielsku:
- Dziewczyny, nie jesteśmy na Camino. Na skrzyżowaniu trzeba było skręcić w prawo. Musimy teraz wrócić tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. 

Ruszyliśmy w czwórkę zurück 3 km przez las. Stary Hiszpan pomachał nam radośnie ręką na pożegnanie, krzycząc "Buen Camino!" - czyli "dobrej drogi" lub też "dobrego Camino" (czyli Tej, konkretnej drogi).
Jest to zwrot bardzo popularny na szlaku. W ten sposób pozdrawiają się nawzajem pielgrzymi. Także tymi słowami mijani po drodze tubylcy błogosławią nas na czas podróży.

Z gospodarstwa wybiegł za nami wielki pies. Sięgał mi powyżej pasa. Na nasze szczęście był bardzo przyjazny. Podkładał łeb pod rękę, żeby go pogłaskać. Musiał już nie raz podążać razem z zagubionymi w te strony pielgrzymami, bo doskonale znał trasę. Szedł kilka metrów przed nami, spoglądając co jakiś czas ukradkiem, czy na pewno idziemy jego śladem. Zawsze wiedział, kiedy należy skręcić. Był naszym przewodnikiem na Camino.

- Hej, spójrzcie, dorobiliśmy się własnego psa. - zagadnęłam naszych Hiszpanów - Teraz jest piątym członkiem naszej drużyny. Powinniśmy nadać mu jakieś imię.
- Nazwijmy go Concha - po chwili zastanowienia rzucił Buddysta.
"Concha", to po hiszpańsku "muszla". Nomen omen - pies wskazywał nam drogę, tak samo, jak znaki muszli na kamiennych słupkach i płotach.
Św. Jakub, patron pielgrzymów, na obrazach zawsze ma kij podróżny w ręku i muszlę zawieszoną na szyi. Często towarzyszy mu pies. W naszych dłoniach trzymałyśmy właśnie tego typu drewniane, nieostrugane kije, a do plecaków przyczepiłyśmy duże, białe muszle. Teraz jeszcze miałyśmy własnego psa-stróża Camino. Pielgrzymi tak bardzo!

Po jakichś dwóch godzinach zaczęliśmy się martwić, że Concha nie znajdzie drogi powrotnej do domu. Poza tym z mijanych przez nas gospodarstw wybiegały psy i próbowały ją atakować. Gdy zatrzymaliśmy się w końcu na odpoczynek, zniecierpliwiona Concha (która najwyraźniej nie lubiła zbyt długo siedzieć w jednym miejscu) opuściła nas, dołączając do dwóch wędrujących nieopodal Niemców. Już nigdy potem jej nie widziałyśmy. Mam nadzieję, że wróciła szczęśliwie do gospodarstwa za lasem.

Jakieś 8 km przed Mondoñedo (miejscem naszego noclegu) udało nam się dogonić "Wielką Czwórkę". Rano wyszli pół godziny szybciej, niż my i cały czas trzymali dobre tempo. Byli już przecież zaprawieni w bojach. Mimo to, prawie 40 km po górzystym terenie dało o sobie znać. Ze zmęczenia nawet nie chciało nam się gadać. Ostatnią część wyznaczonej na ten dzień trasy przeszliśmy w prawie całkowitym milczeniu, przedzierając się przez chaszcze.

W końcu dotarliśmy do miasta. Z zielonego tunelu, utworzonego przez krzaczory, wypadliśmy prosto na jedną z głównych ulic Mondoñedo. Tam - standardowo - kwaterunek w albergue, wypad na miasto, zwiedzanie, jedzenie, zakupy. Wieczorem - Msza, pogawędki w kuchni, przy stole, słuchanie historii nazbieranych z Camino. I spać. Wyspać się! Jeszcze długa droga przed nami.


Lump


Od lewej: Mnich, Ev, Niemiec - Mark i Hiszpan.

 Krzaczory!

Za winklem w Mondoñedo.

czwartek, 19 marca 2015

Camino del Norte - część II, w której wszystkie mamy na imię Maria i spotykamy Wielką Czwórkę

Błądziłyśmy po mieście ponad godzinę. We wszystkich przewodnikach piszą: podążaj za żółtymi strzałkami lub znakiem muszli. A tu ani szczały, ani muszli. Bądź tu człowieku mądry. Pytasz tubylców o drogę - wskazują kierunek, chwilę potem inni Cię z niego zawracają. I tak w kółko Macieju. Rozkminianie mapek na przystankach autobusowych też niewiele pomogło.
Miało być pięknie. Miało być magicznie. Miałyśmy wędrować wśród pól, łapać wiatr we włosy i smakować przygody, a ślimaczymy się na przedmieściach Oviedo.

Nie pamiętam jak udało nam się wyleźć z tego kręgu zła. Nie wiem nawet, czy szłyśmy po prawdziwym Camino. Najważniejsze, że w wioseczce za miastem natrafiłyśmy na dwóch joggingujących Hiszpanów, którzy zaprowadzili nas na właściwy szlak.
To jest nieprawdopodobne na Camino - Hiszpanie słabo mówią w jakimkolwiek obcym języku, a wszędzie gdzie poszłyśmy ludzie starali się nam pomóc, zagadać, podpytać skąd jesteśmy i ile już idziemy. Jeśli widzieli, że nie rozumiemy o czym mówią - powtarzali dokładnie to samo, tylko dwa razy głośniej i dwa razy szybciej. Ewentualnie robili wstawki w języku pseudomigowym.
Hiszpanie mieszkający przy Camino wiedzą dobrze jak ważne jest, by pielgrzym nie zgubił szlaku. Zejście z niego oznacza pokonywanie dodatkowych kilometrów z wielkim plecakiem na garbie. Dlatego też częstym widokiem są domy i płoty, na których właściciel sam umieścił kafelek z muszlą lub żółtą strzałkę, wskazującą drogę do Santiago.

Widok pierwszego znaku z muszlą był dla nas jak wygrana w totka. Z tej wielkiej radości cyknęłyśmy sobie z nim fotkę. W końcu wszystko zaczęło się układać. Idąc mijałyśmy kolejne żółte drogowskazy. Otaczały nas pola obsiane zbożem, majestatyczne góry, przytulone do ich podnóży chatki, samotne osiołki machały wesoło ogonami pasąc się na łące.
Wszystko to daleko od zgiełku miasta i pędzących nie wiadomo skąd i dokąd ludzi. Baja.

Do Aviles dotarłyśmy po południu. Hostalero z naszej albergue był specyficznym starszym panem, który każdą przybyłą kobietę nazywał imieniem Maria.
- Dlaczego akurat Maria? - pytam.
- Jak to imię powiesz po polsku? - pyta zadowolony z siebie.
- Maria.
- A po hiszpańsku?
- Maria...
- Taak, a po niemiecku?
- Maria?
- Właśnie! A po angielsku?
- Ma... aria, albo Mary.
- Teraz rozumiesz? To jedyne imię, które w każdym języku brzmi dokładnie tak samo, więc nieważne skąd jest kobieta. Nazywając ją "Maria" używam imienia w jej własnym języku.

Coś w tym jest. W sumie niezły patent - nie musi bawić się w zapamiętywanie imion, ani łamać sobie języka przy "Grażynach", "Nadieżdach", czy "Agnieszkach" (tak, dla obcokrajowca poprawne powiedzenie mojego imienia i nazwiska graniczy z cudem). Problem pojawiał się, gdy chciał przywołać do siebie jakąś konkretną Marię, a odwracały się wszystkie kobiety w pobliżu. Chociaż... może była to sprytnie pomyślana zagrywka, by przykuć uwagę zgromadzonych w pobliżu babeczek. Stary spryciarz.

Z Aviles złapałyśmy autobus do Ribadeo (wiem, nieładnie jest podjeżdżać, ale czas nas gonił, a miałyśmy za mało wolnego, żeby przejść całość trasy). Początkowo planowałyśmy zamelinować się w Ribadeo na noc, ale około południa okazało się, że zobaczyłyśmy już wszystko, co warte było zobaczenia w tej mieścinie. Zlazłyśmy ją wzdłuż i wszerz, a nawet w poprzek i nadal czułyśmy niedosyt.
"Przejdźmy chociaż kilka kilometrów szlaku, bo aż szkoda dnia" - i tak trafiłyśmy do Villale.  

Chciałam napisać "do wioski Villale", ale to określenie na wyrost. Przy mało uczęszczanej drodze asfaltowej stały może ze trzy domki, plus bar, plus albergue. Cała noclegownia ograniczała się do jednej sali z 10 łóżkami piętrowymi. W tym samym pomieszczeniu znajdowały się dwie kabiny prysznicowe i dwa kibelki. Warunki bardzo skromne, ale dla pielgrzyma - co najmniej wystarczające. No, może nie dla każdego. W tym miejscu naszej podróży przyszło nam poznać sposób pielgrzymowania Niemców. 

Na łóżku obok nas rozgościła się niemiecka rodzinka - matka i dwie córki (mniej-więcej w naszym wieku). Szprechają coś do siebie, ubierając się i czesząc świeżo umyte włosy. W końcu jedna z nich podchodzi do nas i zagaduje po angielsku:
- Hej, dziewczyny, zamawiamy właśnie taksówkę do Ribadeo. Chcecie może zabrać się z nami?
- Dzięki - odpowiadam - ale my właśnie stamtąd przyszłyśmy.
- Tak, my też - uśmiecha się rozbrajająco - ale jedziemy do restauracji na obiad.
Popatrzyłam na Ev. Na nasze marne kanapki. Na Niemkę (ech, ten mój wzrok tępego cielaka). Skisłam na chwilę. 
- Dzięki, to miło z Waszej strony - wydusiłam w końcu - ale zjemy coś w pobliskim barze.

Pielgrzym z Polski je, co akurat ma pod ręką, byle zjeść, a z głodu nie paść. 
Pielgrzym z Niemiec nie szczędzi sobie na wygody, o czym miałyśmy przekonać się jeszcze nie raz. Trudno go nazwać "pątnikiem" - ten kojarzy się z drogą pełną wyrzeczeń i niedogodności. Bliżej mu raczej do turysty - z aparacikiem, i kartą MasterCard gotową do użycia w każdej chwili, zaspokajając każdą zachciankę. Nie... to nie tak, że ja komuś bronię. Niech pielgrzymują sobie, jak chcą. Mają do tego prawo. Tylko trochę mnie to zszokowało. Tak troszeczkę.

Tego dnia, w Villale, poznałyśmy "Wielką Czwórkę", co wywarło ogromny wpływ na nasze dalsze losy. "Wielka Czwórka" w składzie: p. Genio, p. Grażka, p.Anka i x. Piotr trzeci raz wspólnie pokonywała Camino. Na swoim koncie mieli już Szlak Francuski i Portugalski. W naszych żółtodziobowych oczach byli bohaterami na miarę Kapitana Ameryki.
Do dziś dnia nie mam pojęcia, w jaki sposób skumali się i zaczęli wspólnie pielgrzymować. P. Genio był 60-letnim właścicielem firmy developerskiej, p. Grażka - młodą katechetką z Przemyśla, p. Anka (celnik na granicy niemieckiej) i x. Piotr mieszkali w Szczecinie i mieli po ok. 40 lat. Mieszanka lekko wybuchowa, a mimo to przetrwali razem już 2 wyprawy i nie pozabijali się po drodze. Cud. Cud na Camino.

Przy obiedzie w barze, z zapartym tchem słuchałyśmy ich opowieści z podróży oraz tak cennych dla nas (początkujących) wskazówek. Jak się okazało - mieli lepiej rozplanowaną trasę, niż my. Postanowiłyśmy zmodyfikować nasze dotychczasowe zamierzenia i szukać noclegów w tych samych miejscach. Poza tym chciałyśmy trzymać się blisko nich, bo dzięki obecności x. Piotra miałyśmy okazję do uczestnictwa we Mszy po polsku. Co prawda modliłyśmy się trochę po drodze, ale dopiero uczestnictwo w homilii na szlaku sprawiło, że nasza wyprawa zaczęła przypominać prawdziwą pielgrzymkę.

Na łące obok albergue ustawiliśmy prowizoryczny ołtarz na kupie kamieni. Przed nim rozłożyliśmy karimaty do siedzenia. Zaprosiliśmy Niemców i Hiszpanów. Kilkoro z nich chętnie przyłączyło się do nas. Wspólnie uczestniczyliśmy we Mszy, obserwowani przez otaczające nas góry. Bóg opuścił na chwilę kamienne mury i pozłacane ołtarze. Przysiadł cicho, obok nas na karimacie, wśród wyschniętych traw. 

Długo nie mogłam zasnąć. Leżałam na plecach z rękoma pod głową wpatrując się w drewniany, spadzisty sufit. Trawiłam wydarzenia minionego dnia. Około 20 ludzi pochrapywało lub poświstywało przez sen. Jedni wysoko i lekko, inni nisko i głęboko. W pewnym momencie wszystkie te dźwięki zaczęły się zlewać i utworzyły razem melodię nocy. Trochę dziwną, nierówną, ale przyjemną dla ucha. Wyobraziłam sobie, że dziś wszyscy jesteśmy członkami wielkiej orkiestry i właśnie trwa nasz występ. "Dobra, koniec tych schizów - pomyślałam - śpij już, dziewczyno, bo wstajemy o 6.00".


Lump



No, w końcu jakiś znak!

Ulice Aviles.

Ribadeo.

Więcej muszli!

Msza polowa - Villale.