tablice

tablice

czwartek, 19 marca 2015

Camino del Norte - część II, w której wszystkie mamy na imię Maria i spotykamy Wielką Czwórkę

Błądziłyśmy po mieście ponad godzinę. We wszystkich przewodnikach piszą: podążaj za żółtymi strzałkami lub znakiem muszli. A tu ani szczały, ani muszli. Bądź tu człowieku mądry. Pytasz tubylców o drogę - wskazują kierunek, chwilę potem inni Cię z niego zawracają. I tak w kółko Macieju. Rozkminianie mapek na przystankach autobusowych też niewiele pomogło.
Miało być pięknie. Miało być magicznie. Miałyśmy wędrować wśród pól, łapać wiatr we włosy i smakować przygody, a ślimaczymy się na przedmieściach Oviedo.

Nie pamiętam jak udało nam się wyleźć z tego kręgu zła. Nie wiem nawet, czy szłyśmy po prawdziwym Camino. Najważniejsze, że w wioseczce za miastem natrafiłyśmy na dwóch joggingujących Hiszpanów, którzy zaprowadzili nas na właściwy szlak.
To jest nieprawdopodobne na Camino - Hiszpanie słabo mówią w jakimkolwiek obcym języku, a wszędzie gdzie poszłyśmy ludzie starali się nam pomóc, zagadać, podpytać skąd jesteśmy i ile już idziemy. Jeśli widzieli, że nie rozumiemy o czym mówią - powtarzali dokładnie to samo, tylko dwa razy głośniej i dwa razy szybciej. Ewentualnie robili wstawki w języku pseudomigowym.
Hiszpanie mieszkający przy Camino wiedzą dobrze jak ważne jest, by pielgrzym nie zgubił szlaku. Zejście z niego oznacza pokonywanie dodatkowych kilometrów z wielkim plecakiem na garbie. Dlatego też częstym widokiem są domy i płoty, na których właściciel sam umieścił kafelek z muszlą lub żółtą strzałkę, wskazującą drogę do Santiago.

Widok pierwszego znaku z muszlą był dla nas jak wygrana w totka. Z tej wielkiej radości cyknęłyśmy sobie z nim fotkę. W końcu wszystko zaczęło się układać. Idąc mijałyśmy kolejne żółte drogowskazy. Otaczały nas pola obsiane zbożem, majestatyczne góry, przytulone do ich podnóży chatki, samotne osiołki machały wesoło ogonami pasąc się na łące.
Wszystko to daleko od zgiełku miasta i pędzących nie wiadomo skąd i dokąd ludzi. Baja.

Do Aviles dotarłyśmy po południu. Hostalero z naszej albergue był specyficznym starszym panem, który każdą przybyłą kobietę nazywał imieniem Maria.
- Dlaczego akurat Maria? - pytam.
- Jak to imię powiesz po polsku? - pyta zadowolony z siebie.
- Maria.
- A po hiszpańsku?
- Maria...
- Taak, a po niemiecku?
- Maria?
- Właśnie! A po angielsku?
- Ma... aria, albo Mary.
- Teraz rozumiesz? To jedyne imię, które w każdym języku brzmi dokładnie tak samo, więc nieważne skąd jest kobieta. Nazywając ją "Maria" używam imienia w jej własnym języku.

Coś w tym jest. W sumie niezły patent - nie musi bawić się w zapamiętywanie imion, ani łamać sobie języka przy "Grażynach", "Nadieżdach", czy "Agnieszkach" (tak, dla obcokrajowca poprawne powiedzenie mojego imienia i nazwiska graniczy z cudem). Problem pojawiał się, gdy chciał przywołać do siebie jakąś konkretną Marię, a odwracały się wszystkie kobiety w pobliżu. Chociaż... może była to sprytnie pomyślana zagrywka, by przykuć uwagę zgromadzonych w pobliżu babeczek. Stary spryciarz.

Z Aviles złapałyśmy autobus do Ribadeo (wiem, nieładnie jest podjeżdżać, ale czas nas gonił, a miałyśmy za mało wolnego, żeby przejść całość trasy). Początkowo planowałyśmy zamelinować się w Ribadeo na noc, ale około południa okazało się, że zobaczyłyśmy już wszystko, co warte było zobaczenia w tej mieścinie. Zlazłyśmy ją wzdłuż i wszerz, a nawet w poprzek i nadal czułyśmy niedosyt.
"Przejdźmy chociaż kilka kilometrów szlaku, bo aż szkoda dnia" - i tak trafiłyśmy do Villale.  

Chciałam napisać "do wioski Villale", ale to określenie na wyrost. Przy mało uczęszczanej drodze asfaltowej stały może ze trzy domki, plus bar, plus albergue. Cała noclegownia ograniczała się do jednej sali z 10 łóżkami piętrowymi. W tym samym pomieszczeniu znajdowały się dwie kabiny prysznicowe i dwa kibelki. Warunki bardzo skromne, ale dla pielgrzyma - co najmniej wystarczające. No, może nie dla każdego. W tym miejscu naszej podróży przyszło nam poznać sposób pielgrzymowania Niemców. 

Na łóżku obok nas rozgościła się niemiecka rodzinka - matka i dwie córki (mniej-więcej w naszym wieku). Szprechają coś do siebie, ubierając się i czesząc świeżo umyte włosy. W końcu jedna z nich podchodzi do nas i zagaduje po angielsku:
- Hej, dziewczyny, zamawiamy właśnie taksówkę do Ribadeo. Chcecie może zabrać się z nami?
- Dzięki - odpowiadam - ale my właśnie stamtąd przyszłyśmy.
- Tak, my też - uśmiecha się rozbrajająco - ale jedziemy do restauracji na obiad.
Popatrzyłam na Ev. Na nasze marne kanapki. Na Niemkę (ech, ten mój wzrok tępego cielaka). Skisłam na chwilę. 
- Dzięki, to miło z Waszej strony - wydusiłam w końcu - ale zjemy coś w pobliskim barze.

Pielgrzym z Polski je, co akurat ma pod ręką, byle zjeść, a z głodu nie paść. 
Pielgrzym z Niemiec nie szczędzi sobie na wygody, o czym miałyśmy przekonać się jeszcze nie raz. Trudno go nazwać "pątnikiem" - ten kojarzy się z drogą pełną wyrzeczeń i niedogodności. Bliżej mu raczej do turysty - z aparacikiem, i kartą MasterCard gotową do użycia w każdej chwili, zaspokajając każdą zachciankę. Nie... to nie tak, że ja komuś bronię. Niech pielgrzymują sobie, jak chcą. Mają do tego prawo. Tylko trochę mnie to zszokowało. Tak troszeczkę.

Tego dnia, w Villale, poznałyśmy "Wielką Czwórkę", co wywarło ogromny wpływ na nasze dalsze losy. "Wielka Czwórka" w składzie: p. Genio, p. Grażka, p.Anka i x. Piotr trzeci raz wspólnie pokonywała Camino. Na swoim koncie mieli już Szlak Francuski i Portugalski. W naszych żółtodziobowych oczach byli bohaterami na miarę Kapitana Ameryki.
Do dziś dnia nie mam pojęcia, w jaki sposób skumali się i zaczęli wspólnie pielgrzymować. P. Genio był 60-letnim właścicielem firmy developerskiej, p. Grażka - młodą katechetką z Przemyśla, p. Anka (celnik na granicy niemieckiej) i x. Piotr mieszkali w Szczecinie i mieli po ok. 40 lat. Mieszanka lekko wybuchowa, a mimo to przetrwali razem już 2 wyprawy i nie pozabijali się po drodze. Cud. Cud na Camino.

Przy obiedzie w barze, z zapartym tchem słuchałyśmy ich opowieści z podróży oraz tak cennych dla nas (początkujących) wskazówek. Jak się okazało - mieli lepiej rozplanowaną trasę, niż my. Postanowiłyśmy zmodyfikować nasze dotychczasowe zamierzenia i szukać noclegów w tych samych miejscach. Poza tym chciałyśmy trzymać się blisko nich, bo dzięki obecności x. Piotra miałyśmy okazję do uczestnictwa we Mszy po polsku. Co prawda modliłyśmy się trochę po drodze, ale dopiero uczestnictwo w homilii na szlaku sprawiło, że nasza wyprawa zaczęła przypominać prawdziwą pielgrzymkę.

Na łące obok albergue ustawiliśmy prowizoryczny ołtarz na kupie kamieni. Przed nim rozłożyliśmy karimaty do siedzenia. Zaprosiliśmy Niemców i Hiszpanów. Kilkoro z nich chętnie przyłączyło się do nas. Wspólnie uczestniczyliśmy we Mszy, obserwowani przez otaczające nas góry. Bóg opuścił na chwilę kamienne mury i pozłacane ołtarze. Przysiadł cicho, obok nas na karimacie, wśród wyschniętych traw. 

Długo nie mogłam zasnąć. Leżałam na plecach z rękoma pod głową wpatrując się w drewniany, spadzisty sufit. Trawiłam wydarzenia minionego dnia. Około 20 ludzi pochrapywało lub poświstywało przez sen. Jedni wysoko i lekko, inni nisko i głęboko. W pewnym momencie wszystkie te dźwięki zaczęły się zlewać i utworzyły razem melodię nocy. Trochę dziwną, nierówną, ale przyjemną dla ucha. Wyobraziłam sobie, że dziś wszyscy jesteśmy członkami wielkiej orkiestry i właśnie trwa nasz występ. "Dobra, koniec tych schizów - pomyślałam - śpij już, dziewczyno, bo wstajemy o 6.00".


Lump



No, w końcu jakiś znak!

Ulice Aviles.

Ribadeo.

Więcej muszli!

Msza polowa - Villale.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz