tablice

tablice

sobota, 21 marca 2015

Camino del Norte - część III, w której gubimy drogę i dorabiamy się własnego psa-przewodnika

Chwilę po 6 opuściłyśmy albergue. Było zupełnie ciemno. Środek nocy. Latarki w dłoń i naprzód!
Po ok. 2 km dotarłyśmy do pierwszego skrzyżowania, a tam - żadnej strzały, żadnej muszli. Kręciłyśmy się w miejscu, rzucając światło na każdy znak, słupek i wystający kamlot. Na wszystko, co w jakikolwiek sposób mogłoby wskazać nam, którą drogę wybrać. Wszystko na nic. Jakby tego było mało zaczął padać deszcz. Po niedługim czasie dołączyło do nas dwóch Hiszpanów, których w dalszej podróży nazywałyśmy Buddysta i Ten Hiszpan.

W Tym Hiszpanie nie było nic na tyle charakterystycznego, żeby można go było nazwać inaczej. Był po prostu Hiszpanem. Bardzo miłym i otwartym. Zawsze widząc nas na Camino machał ręką z daleka. Spotkałyśmy go na szlaku jeszcze kilkakrotnie, ale o tym napiszę  kiedy indziej.
Buddysta (lub też Mnich Buddyjski) wyróżniał się nieco spośród innych. Pierwszy raz zobaczyłyśmy go w Villale, gdy siedział na karimacie przed albergue, w pozycji "kwiat lotosu" (w ten sposób medytują buddyści, stąd przydomek naszego znajomka). Był bardzo chudy, prawie łysy i nosił brodę. Raczej mało się odzywał. Zazwyczaj albo coś czytał, albo robił zapiski w skórzanym notatniku. Prawdopodobnie, jak większość pątników na Camino, prowadził dziennik. 
Patrząc na niego wpadłam na pomysł, by co dzień sporządzać krótkie notatki z trasy. Pod koniec podróży wiele radości sprawiło mi czytanie o tym, jak wyglądały nasze początki na szlaku. Niestety po powrocie do domu w niewyjaśnionych okolicznościach moje wypociny zniknęły. Zapadły się pod ziemię, licho je gdzieś porwało. Dlatego wszystko, co obecnie piszę to wspomnienia wydobyte gdzieś z zakamarków mojej pamięci. Mam tylko nadzieję, że nie konfabuluję. Oby.

Mnich i Hiszpan wyciągnęli swoje przewodniki po Camino i orzekli, że powinniśmy iść prosto. Nie śmiałyśmy nawet dyskutować, więc poszłyśmy, gdzie kazali. Szłyśmy przodem przez wielki, ciemny las (nadal było jeszcze przed świtem), oni trzymali się kilkanaście metrów za nami. Nagle uderzyła mnie pewna myśl. 
- Ev, nie myślisz, że to trochę dziwne - zagaiłam - wyobraź sobie. Idziemy przez las, daleko od cywilizacji, od czegokolwiek. W obcym kraju. Jest ciemno jak w d..pie. Po piętach depcze nam dwóch nieznajomych facetów.
- Też właśnie o tym pomyślałam... - podchwyciła.
- ... a mimo to jestem zupełnie spokojna. Gdyby okoliczności były inne - srałybyśmy ze strachu i co chwilę przyspieszały kroku.
- To jest właśnie Camino - skwitowała.

Tu wszystko jest trochę inne. Cały świat zdaje Ci się być przychylny. Mijani ludzie chcą Ci pomóc w drodze. Camino to taki tunel w czasoprzestrzeni, między Santiago, a dowolnym miejscem na globie, który chroni przed zagrożeniami świata zewnętrznego. Wierzysz, że tutaj nie może Ci się stać nic złego.

Powoli zaczęło się przejaśniać. O tej porze roku w Hiszpanii słońce wstaje około 8 - 9. Po jakichś 3 kilometrach dotarliśmy w końcu na skraj lasu. Naszym oczom ukazało się niewielkie gospodarstwo. Po podwórzu chodził w błocie stary rolnik w ogromnych, gumowych kaloszach. Popatrzył na nas i z szerokim uśmiechem na ustach zaczął coś wołać. Dobra, parę zwrotów to może i znamy w jego języku, ale ni w ząb nie rozumiałyśmy o co mu chodzi. W końcu dołączyli do nas Mnich i Hiszpan. Pogadali, jak swój ze swoim, odwrócili się do nas i mówią po angielsku:
- Dziewczyny, nie jesteśmy na Camino. Na skrzyżowaniu trzeba było skręcić w prawo. Musimy teraz wrócić tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. 

Ruszyliśmy w czwórkę zurück 3 km przez las. Stary Hiszpan pomachał nam radośnie ręką na pożegnanie, krzycząc "Buen Camino!" - czyli "dobrej drogi" lub też "dobrego Camino" (czyli Tej, konkretnej drogi).
Jest to zwrot bardzo popularny na szlaku. W ten sposób pozdrawiają się nawzajem pielgrzymi. Także tymi słowami mijani po drodze tubylcy błogosławią nas na czas podróży.

Z gospodarstwa wybiegł za nami wielki pies. Sięgał mi powyżej pasa. Na nasze szczęście był bardzo przyjazny. Podkładał łeb pod rękę, żeby go pogłaskać. Musiał już nie raz podążać razem z zagubionymi w te strony pielgrzymami, bo doskonale znał trasę. Szedł kilka metrów przed nami, spoglądając co jakiś czas ukradkiem, czy na pewno idziemy jego śladem. Zawsze wiedział, kiedy należy skręcić. Był naszym przewodnikiem na Camino.

- Hej, spójrzcie, dorobiliśmy się własnego psa. - zagadnęłam naszych Hiszpanów - Teraz jest piątym członkiem naszej drużyny. Powinniśmy nadać mu jakieś imię.
- Nazwijmy go Concha - po chwili zastanowienia rzucił Buddysta.
"Concha", to po hiszpańsku "muszla". Nomen omen - pies wskazywał nam drogę, tak samo, jak znaki muszli na kamiennych słupkach i płotach.
Św. Jakub, patron pielgrzymów, na obrazach zawsze ma kij podróżny w ręku i muszlę zawieszoną na szyi. Często towarzyszy mu pies. W naszych dłoniach trzymałyśmy właśnie tego typu drewniane, nieostrugane kije, a do plecaków przyczepiłyśmy duże, białe muszle. Teraz jeszcze miałyśmy własnego psa-stróża Camino. Pielgrzymi tak bardzo!

Po jakichś dwóch godzinach zaczęliśmy się martwić, że Concha nie znajdzie drogi powrotnej do domu. Poza tym z mijanych przez nas gospodarstw wybiegały psy i próbowały ją atakować. Gdy zatrzymaliśmy się w końcu na odpoczynek, zniecierpliwiona Concha (która najwyraźniej nie lubiła zbyt długo siedzieć w jednym miejscu) opuściła nas, dołączając do dwóch wędrujących nieopodal Niemców. Już nigdy potem jej nie widziałyśmy. Mam nadzieję, że wróciła szczęśliwie do gospodarstwa za lasem.

Jakieś 8 km przed Mondoñedo (miejscem naszego noclegu) udało nam się dogonić "Wielką Czwórkę". Rano wyszli pół godziny szybciej, niż my i cały czas trzymali dobre tempo. Byli już przecież zaprawieni w bojach. Mimo to, prawie 40 km po górzystym terenie dało o sobie znać. Ze zmęczenia nawet nie chciało nam się gadać. Ostatnią część wyznaczonej na ten dzień trasy przeszliśmy w prawie całkowitym milczeniu, przedzierając się przez chaszcze.

W końcu dotarliśmy do miasta. Z zielonego tunelu, utworzonego przez krzaczory, wypadliśmy prosto na jedną z głównych ulic Mondoñedo. Tam - standardowo - kwaterunek w albergue, wypad na miasto, zwiedzanie, jedzenie, zakupy. Wieczorem - Msza, pogawędki w kuchni, przy stole, słuchanie historii nazbieranych z Camino. I spać. Wyspać się! Jeszcze długa droga przed nami.


Lump


Od lewej: Mnich, Ev, Niemiec - Mark i Hiszpan.

 Krzaczory!

Za winklem w Mondoñedo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz