tablice

tablice

poniedziałek, 16 marca 2015

Camino del Norte - część I, w której wszystko się zaczyna

Wokół Camino de Santiago moje myśli krążyły od kilku dobrych lat. Nie raz i nie dwa dyskutowałyśmy o tym z Ev - że kiedyś, że razem, że owszem... ale przecież jeszcze nie teraz. Jak większość ludzi marzyłyśmy, układałyśmy luźne plany, ale im dłużej to trwało, tym bardziej rosło moje przekonanie, że nigdy nie zdecydujemy się podjąć konkretnych kroków w stronę wyprawy.

Pamiętam dokładnie tę scenę. Byłyśmy obie na IV roku medycyny. Nie widziałyśmy się od dłuższego czasu (ona studiowała w Poznaniu, ja - w Gdańsku). Jakoś miedzy Świętami, a Nowym Rokiem siedziałyśmy w jej pokoju, mając trochę czasu dla siebie, układając puzzle (piardyliard identycznych części - samo niebo i trawa na obrazku), dzieląc się nowinkami z życia. Szukałam właśnie miejsca, by wpasować jeden z kawałków nieba o tym samym kolorze, co 400 innych, identycznych puzzelków. Po krótkiej ciszy Ev spytała: "Noo... to co? Idziemy w przyszłym roku?" - "Oczywiście, że idziemy!" - odpowiedziałam bez wahania. I dokładnie w tym samym momencie uwierzyłam, że nadszedł nasz czas.

W sierpniowe popołudnie wysiadłyśmy z pociągu na dworcu w Oviedo. Z dobytkiem na plecach ruszyłyśmy przez miasto, by znaleźć naszą pierwszą albergue (rodzaj noclegowni dla pielgrzymów). Jak się okazało, nie było to skomplikowane, bo w każdym mieście na szlaku takie miejsca są dokładnie oznaczone i prowadzą do nich dziesiątki tablic informacyjnych i znaków. Przed albergue stali/siedzieli/leżeli strudzeni pielgrzymi, po całym dniu wędrówki w słońcu, czekając w kolejce do okazania paszportu i zapisania w księdze gości przez hostalero. Przy nich wyglądałyśmy jak turystki, które właśnie wyszły sobie z hotelu na krótki spacer po mieście (mimo, ze już od 20 godzin byłyśmy w podróży) - w miarę czyste, uśmiechnięte, pełne energii i zapału.

Z pielgrzymiego tłumu nasze oczy w trymiga wyłapały dwie Polki - przedstawiły się jako Ania i Marta. Nie wiem, na czym to dokładnie polega - widzisz w obcym kraju człowieka i od razu wiesz, że to "swój", zanim jeszcze paszczę otworzy. Jest coś takiego, że z automatu, bez zastanowienia walisz do takiego ludka po polsku, a on tą samą płynną polszczyzną odpowiada. Jak to mówią - ciągnie swój do swego.

Dziewczyny podróżowały z Bilbao (czyli w nogach miały jakieś 300 km) i były już mocno zmęczone tym całym pielgrzymowaniem. Przy wspólnym obiedzie opowiadały o dotychczasowych przygodach na szlaku. Dowiedziałam się też czym właściwie jest kognitywistyka, bo Marta okazała się studentką 3. roku tego kierunku o egzotycznie brzmiącej nazwie. Nie, żebym nigdy nie słyszała o kognitywistyce (trudne słowo), bo wiedziałam mniej-więcej na czym ten pic polega, ale nie znałam szczegółów. Tzn. w chwili obecnej nadal ich nie znam (tj. znowu nie znam), więc jeśli ktoś mnie spyta, o co biega, to sorry, ale... nie. Może po prostu pewne pojęcia są zbyt wysublimowane dla mojego małego, prostego rozumku. Z resztą, Marta też nie potrafiła powiedzieć do czego to ustrojstwo się w realnym życiu przydaje.

Co uderzyło mnie od razu po wejściu do pokoju (a raczej pokoiku) sypialnego, to totalna koedukacja. Gdy weszłyśmy z Ev do maleńkiej klitki - ok. 2x2m z dwoma (!) łózkami piętrowymi, dla 4 osób, byłam lekko zważona. Ale... jak to? - pytałam sama siebie - A gdzie jest miejsce, gdzie ta minimalna przestrzeń dla mojej kobiecej prywatności? Prawdopodobnie zajął ją otyły Hiszpan w wieku ok. 60 lat, pochrapujący na dolnej pryczy. Spojrzałam znacząco na Ev:
- No... nie mów, że nie wiedziałaś, że w albergue są łączone pokoje damsko-męskie? - spytała zdziwiona.
Zrezygnowana spuściłam głowę. Ok, pokoje - spoko, ale... toalety?! Już pominę fakt, że gdy brałyśmy prysznic, pilnując sobie nawzajem drzwi, które nie zamykały się na żaden klucz, ani chociaż zasuwkę, krążył w pobliżu Hiszpan-rowerzysta, z półgołym tyłkiem, który uśmiechał się dziwnie, prezentując wyrzeźbione mięśnie.

Wyjaśnię pewną kwestię - to był tylko ten jeden raz. Ten jedyny raz, kiedy uderzyła mnie ta cała koedukacja. Nie jestem typem księżniczki (oj, tak bardzo nie!), po prostu nie spotkałam się z tym nigdy wcześniej. Na szczęście jak się człowiek nachodzi 30 - 40 km w ciągu dnia, to pod wieczór jest mu wszystko jedno, jakie ma towarzystwo w pokoju, i że w kabinie obok bierze prysznic obcy facet. Myśli się tylko o tym, żeby się umyć, najeść i walnąć gdzieś na pryczę. Tak niewiele potrzeba do szczęścia.

W punkcie informacji turystycznej załatwiłyśmy sobie credenciale - paszporty pielgrzyma, z naszą pierwszą pieczątką. Pieczątki takie zbiera się przez całą drogę, głównie w albergue, ale właściwie każdy bar/sklep z pamiątkami/jadłodajnia przy szlaku ma wyrobioną swoją pieczątkę, więc gdziekolwiek się wejdzie, można poprosić o podstemplowanie. Im więcej stempli w credencialu, tym wygląda on okazalej i w sumie łatwiej też przypomnieć sobie na końcu podróży, gdzie się bywało i co robiło. To trochę jak z odznakami sprawności małego skauta - im więcej znaczków, tym fajniejszy człowiek się czuje :)

Pełne pozytywnych myśli zasypiałyśmy przy akompaniamencie starszego Hiszpana z dolnej pryczy, który chrapał niemiłosiernie. Czekał nas dzień pełen wrażeń - nasz pierwszy dzień na prawdziwym Camino.    


Lump

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz