tablice

tablice

niedziela, 29 marca 2015

Camino del Norte - część VI, w której urządzamy ucztę, a Chinol chodzi na golasa

Weekendowy powrót do gniazda rodzinnego przyniósł niespodziewane korzyści. Podczas wiosennych porządków odnalezione zostały notatki z Camino. Leżały pośród reliktów przeszłości, w zapomnianym przez Boga kartonowym pudle, w najciemniejszym kącie mojego pokoju. Czekały cierpliwie, aż przyjdzie ich czas, wśród starych pamiętników, kartek pocztowych, zdjęć klasowych ze wszystkich etapów mojej edukacji oraz metalowego piórnika z Kubusiem Puchatkiem. Uwielbiałam ten piórnik. Nikt takiego nie miał. Wszyscy nosili w podstawówce wielkie piórniki materiałowe, gdzie piardyliard przegródek i schowków mógł pomieścić tysiąc i jedną kredkę. W moim puchatkowym piórniku było miejsce na długopis (lub dwa), parę ołówków, gumkę i linijkę. Idealnie. Minimalistycznie. Gdy szłam korytarzem sprzęty w Puchatku brzdękały, obijając się o metalowe ścianki. Raz zdarzyło mi się przydzwonić kolesiowi tym piórnikiem w... ale to nie miejsce na tę historię.

Dość, że mam teraz solidną, papierową podstawę do tworzenia dalszych wpisów. 
Czytając odnalezione notatki zauważyłam, że pominęłam po drodze kilka ciekawych zdarzeń. Nie znajdą już swojego miejsca w tej historii. Trudno. Karawana pójdzie dalej.



*     *     *


Próbując przywołać wspomnienia z kolejnego dnia na Camino, nie mogłam przypomnieć sobie samej wędrówki, podchodzenia pod górę i zmęczenia związanego z dźwiganiem bagażu. 22 km pokonałyśmy nadzwyczaj szybko i lekko, jakbyśmy nie szły, a wręcz płynęły po asfalcie, niesione jakimś dziwnym prądem. Bez bólu mięśni, czy stóp. Bez uczucia głodu i pragnienia. Tylko my i rozbrzmiewające w powietrzu "Opadły mgły, wstaje nowy dzień", wydobywające się z naszych gardeł. 
I "Czwarta nad ranem". I "Bieszczadzkie anioły". I cały SDM, jaki tylko udało nam się wyciągnąć z pamięci.
I Myslovitz. I Dżem, i Happysad, i Budka Suflera. I nawet Maryla Rodowicz. Jezu, tak mi wstyd za Marylę.

Na postoju w barze spotkałyśmy starego Anglika. Z siwą, starannie przystrzyżoną brodą i twarzą ozdobioną zmarszczkami przypominał trochę Ernesta Hemingway'a. Miał w sobie coś ze starego wilka morskiego. Siedział przy stoliku obok i leniwie sączył piwo. Po standardowym zestawie pytań (skąd jesteśmy, jak długo idziemy) zaczął opowiadać o sobie.

Wyruszył w Wielkanoc (tj. w kwietniu) statkiem, z portu w Wielkiej Brytanii, do Rzymu. Stamtąd pieszo dotarł do Santiago de Compostela, przeżywając po drodze dziesiątki przygód. Planował wrócić do domu, o własnych nogach. Piąty dzień pokonywał "odwrócone Camino", czyli szedł w przeciwną stronę, niż reszta pielgrzymów, na przekór muszlom i żółtym strzałkom.
Mówił, że jest już ogromnie zmęczony, że nie ma sił na dalszą drogę (co z resztą było widać po nim na pierwszy rzut oka). Przeszedł dziś tylko kilka kilometrów i utknął w tym barze, z piwem, i nie wie, co dalej z sobą począć. Odbył podróż życia, którą planował od lat. W Santiago wydawało mu się, że ma jeszcze dość sił, by ruszyć dalej, ale podejrzewam, że jego lumpowanie zakończyło się w tamtym barze. Mogę tylko zgadywać, bo nigdy później go nie widziłyśmy.

Spotkanie Pana Hamingway'a pobudziło parę moich, jakże nielicznych, szarych komórek. Myślałam o tym, jak bardzo trzeba być zdeterminowanym, jak silną motywację trzeba w sobie odnaleźć, by podróżować tyle miesięcy samotnie. Byłam pewna, że ta postać (jak wiele innych, poznanych przez nas na szlaku) skrywała w sobie jakąś wielką tajemnicę. Tajemnicę, której nigdy nie będzie dane mi poznać. 

Dorwałyśmy na szlaku Karolę i Ewę, wspólnie wyprzedziłyśmy Czwórkę i dotarłyśmy do miasteczka Sobrado dos Monxes, około południa. Albergue funkcjonowało tam w budynkach klasztoru Ojców Cystersów. Dwa skrzydła krużganków przeznaczono na sypialnie dla pielgrzymów, toalety i kuchnię. Wielką, świetnie wyposażoną kuchnię z jadalnią. Grzechem byłoby z tej okazji nie skorzystać.
Stwierdziłyśmy, że dziś przygotujemy obiad dla całej naszej ósemki. Na bogato. Nie z paczki. I nie na cmentarzu.

Czwórka była zachwycona naszym pomysłem wspólnej biesiady. Ugotowałyśmy ogromny gar ryżu. Do tego kurczak w sosie słodko-kwaśnym. X. Piotr kupił siaty owoców na deser, a p.Genio wina. Czwórka od początku Camino przeprowadzała konkurs na najtańsze wino na szlaku. Tylko wino butelkowe - winiacze z kartoników były poza konkurencją. Dzisiejszy trunek zdeklasował rywali - 0,95 euro za butelkę.

Siedzieliśmy razem, delektując się tymi wszystkimi dobrami, ciesząc się własnym towarzystwem. Nasze losy szczęśliwie splotły się na chwilę na Camino. Każdy z nas stanowił odrębny, mały świat, żyjący własnym życiem, gdzieś w ogromnej czasoprzestrzeni. I w tym jednym miejscu na kuli ziemskiej nasze małe światy spotkały się i zdecydowały wspólnie powędrować do Santiago.

Do jadalni wszedł Chinol, poznany przez nas dnia poprzedniego. Na głowie miał ogromny, słomkowy kapelusz z szerokim rondem (dokładnie taki, jak typowi Chińczycy przedstawiani na obrazkach, w książkach dla dzieci). W ramionach niósł stertę brudnych rzeczy do prania (pomiędzy kuchnią, a jadalnią stały rzędem stare pralki na żetony, do użytku pielgrzymów). I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że na dworze świeciło słońce, a on zarzucił na siebie granatowy płaszcz przeciwdeszczowy, z cienkiego plastiku. Sam płaszcz. Tzn. bez spodni i koszulki. Zastanawialiśmy się na głos, przez chwilę lub dwie, czy ma chociaż majtki. Żadne z nas nie było na tyle odważne (ani bezczelne), żeby podejść po prostu i spytać. Albo podejrzeć. Niewzruszony Chinol umieścił w pralce wszystko, co miał. Wrzucił żetonik i przysiadł na ławce, naprzeciw urządzenia, przyglądając się wirującym w bębnie ubraniom. Sprawa bielizny (lub jej braku) pozostała nierozstrzygnięta. I bardzo dobrze. Lepiej za dużo nie wiedzieć. 

Zastanawiałyśmy się z Ev, co zrobimy z pozostałym po obiedzie ryżem. Przecież to grzech wyrzucać jedzenie, tym bardziej na szlaku, gdzie każdy marzy o porządnym, ciepłym posiłku. Skroiłyśmy więc jabłka, dodałyśmy trochę cukru, cynamonu i całość zapiekłyśmy. Po całej jadalni rozniósł się zapach jabłek z cynamonem. Żarełka było tyle, że poczęstowałyśmy nie tylko naszych kompanów, ale wszystkich zgromadzonych akurat w jadalni pielgrzymów, którzy zaciekawieni zaglądali do kuchni. Tyle strudzonych gęb nakarmionych. Ego tak bardzo podbudowane.

Podeszła do nas przemiła Brazylijka, która też postanowiła spróbować naszego deseru. Razem z mężem podróżowali od ponad pół roku na rowerach, po Europie, zbierając różne przepisy kulinarne, opisując wszystko na blogu. (polecam profil BikesAndSpices na fb)
Była zafascynowana zrobionym przez nas jedzonkiem i wypytała dokładnie jak się je robi (he, he - z resztek po obiedzie). Pyta o nazwę "dania".
- Arroz con manzanas. (ryż z jabłkami) - odpowiadamy.
- Ok, to widzę, że są jabłka i jest ryż, ale jak to się nazywa? - nie daje za wygraną.
- Arroz con manzanas. Rice with apples - patrzymy na nią jak para głuptaków.
- Ok, ale czy w Waszym języku jest na to jakaś nazwa?
- No, jest. Ryż z jabłkami.
- A jakie jest tłumaczenie na angielski?
- Rice with apples.

Zrezygnowała. Założyła, że ma do czynienia z debilami, i że nie rozumiemy o co nas pyta. W sumie można było wymyślić na poczekaniu jakąś egzotyczną nazwę na deser z resztek po obiedzie. Nie pomyślały my. Jak zawsze. Pustostan w tej głowie.
Jakiś czas potem podesłała nam na fb linka do bloga, na którym zamieściła naszą fotkę z kuchni, z przepisem tego (jakże wykwintnego) dania. 
Luksus, sława i blichtr. Owinięte w koce siedziałyśmy z Dziewczynami na zboczu wzgórza, na którym stał klasztor, sącząc wino i podziwiając słońce, zachodzące leniwie nad Sobrado dos Monxes.

Lump

Dobroczyńcy z Miraz, po śniadaniu. Między nami Santa Claus.
Zdjęcie zrobione żelazkiem.

Postój na przystanku. I żółta szczała.

Obiadujemy na bogato. A stół taki upier... 

Klasztor Sobrado dos Monxes w całej okazałości.

Wnętrze kościoła.

Kolejne wnętrze.

I jeszcze jedno.

Dobra, to już ostatnie!

Żartowałam - jeszcze wirydarz.

 Pożegnanie dnia.


1 komentarz:

  1. Te zdjęcia to takie szczególnie kijowe, bo nam aparat po tym spaniu pod plandeką zawilgotniał- pamiętam, że się zastanawiałam czy to ustrojstwo w ogólne będzie działać.

    OdpowiedzUsuń