tablice

tablice

niedziela, 22 marca 2015

Camino del Norte - część IV, w której dołączają Dziewczyny

Bywają takie dni, gdy na szlaku nie dzieje się nic nadzwyczajnego. Wstajesz rano i opuszczasz albergue, lawirując po ciemku  między porozrzucanymi po podłodze bagażami współcaminowiczów. Wychodzisz na trasę. Wspinasz się na górę, mijasz innych pielgrzymów, rzucasz "Buen Camino!". Idziesz dalej. Przy leśnej ścieżce, w środku dzikiej puszczy, znajdujesz starego, opuszczonego vana, w stylu Mystery Machine ze Scooby Doo. Myślisz sobie - "skąd to się tu wzięło?". Wspinasz się dalej. Jesteś już na takiej wysokości, że drzewa nie chcą tu rosnąć - sama kosodrzewinka. Jeszcze wyżej - tu już tylko łąki i stada krów. Cały czas podchodzisz. Znikają i łąki - pozostają samotne kamloty, pokryte porostami. Idziesz dalej, w górę, w gęstą mgłę - a może to już chmury? Myślisz - "nie, no jak podejdę jeszcze trochę to przekroczę granicę stratosfery". 
Nagle w tej gęstej mgle (chmurach?) słyszysz warkot. Coraz głośniej, coraz bliżej. Samolot?! Z mgły wyłania się... koparka. Niedaleko niej wyrasta ogromny wiadukt. Hiszpanie uwielbiają wysokopołożone wiadukty. Najlepiej w samych chmurach. Poleci tędy autostrada. W betonową konstrukcję wbudowana została wielka płyta, z wyrytą na niej muszlą, która wskazuje kierunek szlaku. Nawet przy budowie autostrady pomyślano o Camino. Jak miło.

Idziesz dalej - "Boże, jak nudno!". Nie ma wiosek, kościółków, barów. "Nie będzie niczego!" (cytat: K.K.). Smaugova pustatina.

- Hmm... to co śpiewamy?
Panowie z SDM (Stare Dobre Małżeństwo) słysząc swoje piosenki w naszej aranżacji zapewne usiedliby na najbliższym kamieniu i schowali zbolałą twarz w dłoniach. Ale jak tu iść o wschodzie słońca i nie zaśpiewać "Wstaje nowy dzień"? Kto kiedykolwiek wędrował o świcie, wie o czym piszę. Po prostu nie da rady. Samo się ciśnie na usta.

Na trasie doganiamy w końcu Wielką Czwórkę. Jak zwykle wyruszyli przed nami. Razem docieramy do Villalby. Czeka tam na nas prawie nowy, dwupiętrowy budynek albergue i wielkie zaskoczenie - osobne pokoje dla kobiet i mężczyzn. Co ciekawe w roli hostalero występuje tu strażak z pobliskiej remizy. Często na Camino nad albergue municipal (noclegownie publiczne dla pielgrzymów, zbudowane za pieniądze fundacji działającej przy szlaku) pieczę sprawują przedstawiciele służb publicznych. Tutaj byli to strażacy, a np. w Mondoñedo trzeba było przejść się na komisariat policji, by zapłacić za nocleg i dostać pieczątkę w credencialu.


Jemy z Ev obiad w kuchnio-jadalni, co go sobie same na chybcika sporządziłyśmy. Siedzimy przy stole obok brodatego, starszego pana, w kamizelce khaki i kapeluszu z rondem. W tym stroju wygląda trochę jak Krokodyl Dundee. Zagaja standardową rozmowę po angielsku - skąd jesteśmy, jak długo idziemy, czym się zajmujemy. Ma niesamowity akcent. Różni się znacznie od angielskiego "ogólnego użytku" - jest na pewno native speakerem, ale nie brzmi z brytyjska. Gdy powiedziałyśmy, ze studiujemy medycynę, aż klasnął w dłonie.

- Cha! To się świetnie składa, bo widzicie, ja przez ponad 30 lat byłem wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Medycznym w Wellington.
Nowozelandczyk. Po latach użerania się ze studentami postanowił wyruszyć na podbój Europy. Obecnie mieszka w Londynie, skąd robi wypady we wszystkie zakątki Starego Kontynentu. Tym razem przyszedł czas na Camino. 

Dawał nam dobre rady starego Wilka Lekarskiego - jak powinno się praktycznie uczyć medycyny, podał kilka ciekawych pozycji książkowych - głównie podręczniki anglojęzyczne - i poczęstował adresem e-mail, w razie ewentualnych pytań. 


My już dawno po obiedzie. Siedzimy sobie, a on opisuje wielkie miasta Europy, które zwiedził. My już dawno po deserze, a on opowiada o życiu w Nowej Zelandii. My już prawie z twarzą na stole podsypiamy, a on się dopiero rozkręca. Zaczynamy powoli szukać wymówki, żeby grzecznie opuścić kuchnię, po prawie trzech godzinach rozmowy. Przy stole obok siedzi Wielka Czwórka. Pan Genio nachyla się w naszą stronę:

- Widzę, że facet znalazł sobie w końcu wolne słuchaczki.
No, znalazł. Nie mamy serca go tak po prostu zostawić. Jest przemiły i widać, że brakuje mu towarzystwa, ale po całym dniu łażenia mamy ochotę, choćby na chwilę, zalec na pryczach. Zniosłyśmy nasze brudne naczynia do zlewu, żeby je umyć, więc przywędrował za nami i snuł swoje opowieści. Po kolejnej pół godzinie udało nam się go wreszcie ładnie przeprosić i zmyć się do pokoju.

Czekała nas miła niespodzianka - kolejni Polacy! A w zasadzie Polki - Ewa i Karola. Nasze (prawie) rówieśniczki. Zaprosiłyśmy je na Mszę x. Piotra, która odbyła się tuż obok albergue. Chciałam napisać "w ogródku przy albergue", ale kilkanaście metrów kwadratowych trawy, między ścianą, a płotem, to jeszcze nie ogródek.

Wzbudzaliśmy ogólne zainteresowanie Mszą ogródkową wśród przebywających w kuchni caminowiczów - co rusz wychylali się przez okna i podglądali - co ci Polacy tam odwalają? Mówiliśmy wcześniej, że kto chce może do nas dołączyć, ale tym razem nikt się nie skusił.

Msza była kameralna - ośmioosobowa: Czwórka, Ewa i Karola ("Dziewczyny"), no i my, z Ev. W takiej ekipie trzymaliśmy się już do samego Santiago. 

Dziewczyny, tak jak i my, odnalazły w Czwórce swoich guru caminowych i dalszą część wyprawy dostosowały do ich miejsc noclegowych. Spotykani później na trasie ludzie pytali, czy wyruszyliśmy wszyscy razem (najczęściej na szlaku idzie się w 2 osoby lub samotnie). Dziwili się, gdy mówiliśmy, ze poznaliśmy się w drodze. Stanowiliśmy silną, zgraną ekipę.  


Lump

W drodze.

Wodopój!

Nadal w drodze.

Podpatrujo nas, konfidenty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz