tablice

tablice

poniedziałek, 23 marca 2015

Camino del Norte - część V, w której pojawia się Chica Loca, a Santa Claus użycza nam plandeki

Bywają też takie dni, gdy na szlaku jest naprawdę ciężko. 
Szłyśmy szybkim tempem, żeby do Miraz dotrzeć wczesnym popołudniem. Do pokonania miałyśmy około 42 km. W przewodniku napisano, że w albergue są tylko 22 miejsca dla pielgrzymów. Kolejna noclegownia za 22 km.

Coś wisiało w powietrzu. Posprzeczałyśmy się z Ev o drogę. więc dreptałyśmy w kompletnej ciszy. Między nami aż czuć było naelektryzowane powietrze. Każde wypowiedziane słowo groziło wybuchem.

Dotarłyśmy w końcu do Miraz. Standardowa wioseczka na szlaku: parę kamiennych domków, kościółek z cmentarzem, bar i albergue. Akurat tyle, ile do życia potrzeba.
Stanęłyśmy w kolejce do wejścia noclegowni. Na małej werandzie stały pozostawione przez pielgrzymów buty. Z reguły zostawia się je na zewnątrz budynku, żeby wywietrzały. Nie wyobrażam sobie kilkudziesięciu par butów, zdjętych po całym dniu wędrówki, ukiszonych gdzieś w  zamkniętym pomieszczeniu - ostre zatrucie oparami murowane.
Czekając na naszą kolej, liczyłam buty.
- Ev...
- Wiem, widzę. 21 par.
Przypominam - 22 łózka. A przed nami jeszcze dwójka ludzi.

Z albergue wyszedł do nas hostalero - starszy pan z wielkim brzuchem, długą, białą brodą, w okularach, jak denka od butelek. Ubrałabym go w czerwone wdzianko i czapkę z pomponem. Idealny Santa Claus.
- Przepraszam bardzo - zaczął - dziś już nie mamy wolnych łóżek, ale obiecuję, ze zrobię wszystko, by żaden pielgrzym nie został bez miejsca do spania. Jeśli ktoś z Was ma namiot - może go rozbić na podwórzu.

Przed nami w kolejce stał młody Koreańczyk (i tak nazywaliśmy go wszyscy Chinol). Skubany był przygotowany na taką ewentualność. Poszedł się rozgościć w ogródku na tyłach budynku.
Podjęłyśmy heroiczną próbę walki o nocleg.
- A nie możemy rozłożyć się na podłodze, na karimatach? Nam naprawdę niewiele potrzeba, a przeszłyśmy dziś ponad 40 km. Jesteśmy wyczerpane i nie damy rady iść już dalej.
- Przykro mi - z twarzy Santy w widać było, że serio jest mu nas żal - ale mamy kontrole z policji. Jak zobaczą, że śpi tu więcej ludzi, niż powinno, mogą zamknąć albergue. Ale jeśli macie namiot, to nie ma problemu.
- Nie mamy.
- To problem jest. Idźcie do baru. Właścicielka powie Wam, skąd możecie dostać klucz do kościoła. Tam będziecie mogły zostać na noc.

Powędrowałyśmy do baru, a wraz z nami grupka Hiszpanów, którym też nie dane było zaznać luksusów albergue. Właścicielka (przemiła, pulchna kobieta około pięćdziesiątki) słowa nie umiała wydukać po angielsku. Z pomocą przyszli nam Hiszpanie:
- Klucz znajduje się u Consueli. Już wiemy, gdzie mieszka.
I pognali czym prędzej do domku Consueli. Gdziekolwiek on był. Kimkolwiek była Consuela. Nawet nie wiem, czy było to imię, czy nazwa stanowiska - coś jak kościelna? Albo klucznica?

Poszłyśmy z Ev pod kościółek. Byłyśmy już tak zmęczone i przybite, że zapomniałyśmy o dzisiejszych sprzeczkach. Nasz wzrok błądził po nagrobkach cmentarnych i padł w końcu na obszerny grób rodzinny, blisko bramy wejściowej:
- O, spójrz - zaczęłam - to jest nasza dzisiejsza miejscówka.
- Noo... - podchwyciła - grób jest na tyle szeroki, że obie możemy się na nim wyspać. Rozłożymy karimaty i będzie gites.
- Jak jakieś łoże małżeńskie. Za kościołem jest kranik z wodą, to się nawet umyjemy.
- Full service.

Wróciłyśmy do baru. Wrócili i Hiszpanie. Consueli nie było w domu. Miała wrócić ok. 19.
Patrzę na zegar ścienny. 14.20. Skiśniemy. W wiosce nie ma sklepu. Bar nie serwuje posiłków, tylko zakąski do piwa. Ale nic to, próbujemy:
- Czy można tu coś zjeść? - łamanym hiszpańskim zagadujemy do barmanki.
- Nie, nic na ciepło - odpowiada, a widząc kompletną załamkę na naszych twarzach dodaje - ale mam to!
I spod lady wyciąga chleb tostowy, wielki wachlarz szynek i serów przeróżnych, w plastikowych opakowaniach. Aż nam się oczy zaświeciły. Nie umrzemy z głodu!
Chwyciłyśmy chleb i ser, dołożyłyśmy do tego zumo de naranja i uczta gotowa.

Rozgościłyśmy się przy stoliku w barze i zrobiłyśmy kanapki. W tym czasie wokół budynku rozrósł się tłumek oczekujących na Consuelę do ok. 20 osób. Szczęśliwe jak prosię w maju, wsuwałyśmy suche kromki z serem, zapijając soczkiem.
- Jak dotychczas, jest to nasz najpodlejszy obiad na Camino.
- Tak, ale jeszcze żaden inny nie smakował mi tak bardzo, jak ten. - podsumowała Ev - Po dzisiejszym pędzeniu przez góry to najlepsze, co mogło nas spotkać.
- W sumie, jak już tak chwilę posiedziałyśmy i odpoczęłyśmy... może da radę ujść te 22 km na nocleg? Chyba wolę iść dalej, niż kisnąć tu do 19 czekając, aż ta cała Consuela nam łaskawie otworzy. Lub nie. Poza tym, zobacz ilu ludzi się nazbierało. Kto wie, czy my się w ogóle w tym kościele zmieścimy.

Nagle do baru wpadła młodziutka Hiszpanka - caminowiczka. (Jak się potem okazało nasi znajomi poznali ją wcześniej na szlaku, nadając przydomek "Chica Loca".) Zdyszana podbiegła do naszego stolika.
- Dziewczyny, chodźcie szybko! Jest szansa na nocleg dla Was!
O nic nie pytałyśmy. Zawinęłyśmy resztę chleba, plecaki w dłoń i sru... lecimy za Locą pełne nadziei.
Przed albergue czekały dwie Niemki. To samo w sobie nie wróżyło najlepiej. Pojawił się Santa Claus:
- Te dwie panie zadzwoniły po taksówkę. Zabierze je 8 km stąd, do hotelu na nocleg. Jeśli chcecie - możecie jechać z nimi.
- Ok... - zaczęłam niepewnie - ale czy ten hotel leży na szlaku?
- Nie, nie. Taksówka o 8 km wyjeżdża poza trasę. Jutro rano wrócicie nią na Camino.

Nie podoba nam się ta opcja.
- Ok... a ile kosztuje ten hotel?
- 40 euro.
Siema, nara. Za 40 euraczy to my mamy 8 noclegów, albo jedzenia na 5 dni. Bilet lotniczy do Madrytu kosztował nas niewiele więcej. Niemca stać, to niech jedzie.

Ostatni nikły przebłysk geniuszu. Złota myśl.
- A może ktoś w albergue ma namiot i mógłby nam go pożyczyć na tę noc?- dopytuję.
Santa znika gdzieś we wnętrzu budynku. Po chwili wraca.
- Niestety nikt nie ma, ale widzę, że jesteście naprawdę wyczerpane (no, co Ty!). Szkoda mi Was, dlatego zrobię wyjątek (iskra nadziei płonie w naszych oczach) i pozwolę spac w ogrodzie pod czymś, co będzie, no... tak prawie namiotem. Znalazłem płachtę na zapleczu, zarzucimy ją na sznur między drzewami. Ochroni Was przynajmniej od deszczu.

Hurrrra! Mamy dach (tj. plandekę) nad głową! Swoją drogą musiałyśmy serio marnie się prezentować, skoro wzbudziłyśmy aż taką litość. Ja jak jestem naprawdę zmęczona potrafię wyglądać, jakbym miała zaraz z marszu umrzeć. Jak dodamy do tego anemiczną Ev z jej anorektycznie chudymi rąsiami, to mamy duet nędzy i rozpaczy. Podły to widok, co chwyta za serce. Aż żal nie żałować.

Nie czekałyśmy ani chwili dłużej. Złapałyśmy plecaki i pobiegłyśmy do ogrodu. Z pomocą Chinola (który był już tam zadomowiony) ustawiłyśmy nasz prowizoryczny namiot i rozłożyłyśmy pod nim nasze rzeczy. W kij z tym, gdzie śpimy, skoro mamy do dyspozycji łazienkę i kuchnię.

Zadowolone i wykąpane ruszyłyśmy w stronę baru. Po drodze dorwałyśmy samochód dostawczy z piekarni, który raz dziennie objeżdżał okoliczne wioseczki. Kierowca otwierał tylne drzwi i bezpośrednio z wozu sprzedawał przybyłym mieszkańcom bułki, nagromadzone w wiklinowych koszach.

Pogryzając ciepłe jeszcze chlebki dotarłyśmy do baru, gdzie spora grupa pielgrzymów czekała na Consuelę, jak na zbawienie. W tym Wielka Czwórka i Dziewczyny.
- Byłyśmy pewne, że przyszliście przed nami i śpicie w albergue. Rano wyszliście wcześniej, a nie mijałyśmy Was na szlaku.
- Ach, wiecie jak to jest - odparł p. Genio - zamajaczyliśmy trochę po drodze. Tu przerwa, tam postój na kawkę. No i tak wyszło, że przyszliśmy trochę za późno.

Cała nasza ósemka udała się razem na cmentarz przy kościółku. Rozsiedliśmy się na podeście wokół kamiennego krzyża. Dzieliliśmy się opowieściami z tego ciężkiego dnia.

- Kurczę, szkoda, że nie możemy wejść do albergue - zaczęła p. Anka - mamy makaron do ugotowania, sos z paczki i klopsiki z puszki, ale hostalero odmówił nam dostępu do kuchni. Ej, chwila - w tym momencie doznała oświecenia - ale przecież Wy, dziewczyny, możecie korzystać z kuchni - wszyscy popatrzyli na nas.

W zasadzie... czemu nie? Chwyciłyśmy produkty i popędziłyśmy do albergue. Spytałyśmy Santę, czy możemy na chwilę wynieść z budynku parę garnków.
- Ale... po co chcecie wynosić stąd garnki? - szczerze się zaniepokoił
- Chcemy ugotować obiad dla przyjaciół, którzy śpią w kościele.
- Acha... - chwila napięcia. Przecież tych garnków nie wyrzucimy za wioskę, ani nie ukradniemy! - ... to poczekajcie - podszedł do szafki - to weźcie też talerzyki plastikowe, żeby mieli na czym jeść.

Kochany Santa Claus. Pomyślał o wszystkim.

15 minut później wyruszyła z albergue procesja w kierunku cmentarza. Przez całą długość wioski. Na przedzie dziarsko kroczyła Ev, niosąc w łapkach dwa garnki - z sosem serowym i klopsikami z puszki. Pochód zamykałam ja, z 10-litrowym garem, pełnym makaronu - muszelek. Tubylcy i ludzie spod baru ciekawie przyglądali się tej paradzie.

- My i z jednego gara łychami zjeść możemy! My nie parchate! - zakrzyknął p. Genio, ale talerzyk grzecznie przyjął.
Rozsiedli się w szóstkę wokół krzyża i zajęli się pałaszowaniem. Przysiadłyśmy i my dla towarzystwa, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Głodnych nakarmić, ot co.

Wieczorem na kamiennym ołtarzu cmentarnym x.Piotr odprawił Mszę. Na 8 osób. 
Była już 20, a Consueli nadal nikt na oczy nie widział. Kobieta-ninja.
- No nic, dziewczyny - powiedziała p. Anka - my tu jeszcze pewnie poczekamy. Wy idźcie zaraz spać, skoro macie gdzie. Jutro też czeka nas droga.
Zawinęłyśmy się pod naszą plandekę, żałując szczerze, że nie pomieści ona ośmiu osób.
Zaczęło robić się chłodno. Wrześniowe noce, to już nie to samo, co latem. Gdy zbierałyśmy się do spania podeszła do nas Chica Loca. W rękach niosła 4 wełniane koce.

- Pomyślałam sobie, ze będzie Wam tu zimno w nocy. Kilka osób zrezygnowało z dostępnych w albergue koców, bo w środku i tak jest ciepło, a każdy ma swój śpiwór. Chcieli się z Wami podzielić.

Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Podziękowałyśmy grzecznie i przyjęłyśmy pomoc. Na 1 kocu położyłyśmy się w śpiworkach, dwa stanowiły nasze przykrycie. Czwarty nie miał funkcji.
U wejścia do naszego (ekhm...) namiotu przykucnęła Brytyjka, z którą już wcześniej zamieniłyśmy parę słów.

- Jeej, dziewczyny, jesteście takie dzielne (oj tam, oj tam...). Ja bym się bała tak spać, jak Wy. Wiecie, te wszystkie owady i robaki, co tu chodzą... Całą noc bym nie spała ze strachu, że mi wejdą do buzi, albo uszu...

(Fuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuck! Jakie owady? Jakie robaki?!)

- ... to do jutra, miłej nocy! - i poszła sobie w pierjot.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy, tępo patrząc na siebie.
W mojej głowie pojawił się obraz wpełzających mi do uszu, wyżerających wnętrze czaszki robali. Nie to, żeby miały się jakoś mega przejeść moim mózgiem, bo wiele to go tam nie ma, ale... to w końcu mój mózg! Własny i jedyny, jaki posiadam!

Czwarty koc znalazł zastosowanie. Odizolował szczelnie nasze głowy od świata zewnętrznego. 
- Nie udusimy się w nocy? - spytała Ev.
- W d..pie z tym. Już wolę się udusić, niż zrobić z głowy terrarium.
- Hej, hej - nadbiegła, nie wiadomo skąd,  Karola - w końcu dopadliśmy Consuelę. Śpimy wszyscy na chórze w kościele. Jest całkiem spoko. Może chcecie do nas dołączyć?
- Dzięki wielkie za pamięć - odparła Ev - ale już tyle zachodu z tym naszym spaniem tutaj... zostajemy. Widzimy się rano na szlaku.
- Ok, to do jutra - zniknęła w ciemności.

Bardzo dobrze. Mają gdzie spać. Nie zginą i nie zmokną w razie deszczu. Czas zakończyć ten szalony dzień. Dobranoc. Pchły na noc. Karaluchy pod poduchy, a szczypawki... Boże, tylko nie do mojego ucha!


Lump

  W drodze.

Już na zawsze w naszych sercach.

Taką miałyśmy miejscówkę...

... a zamieniłyśmy ją na to.

Danie dnia - p.Genio poleca.

Cmentarna jadłodajnia. Posiłek dla ciała...

...i dla duszy.

    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz