tablice

tablice

poniedziałek, 30 marca 2015

Camino del Norte - część VII, w której chodzimy całą watahą.

Pierwszy raz szliśmy całą ósemką, jako zwarta grupa.
"Ale jak to? Przecież non-stop piszesz, że jecie razem, pijecie razem, razem spędzacie wieczory i odprawiacie Mszę. Wszystko robicie razem!". A właśnie, że nie.
Camino to nie pielgrzymka do Częstochowy, gdzie stado 200 osób udeptuje asfalt przez całą długość Polski. Do Santiago zazwyczaj idzie się albo samemu, albo we dwójkę. Umyślnie nie użyłam słowa "samotnie", bo na Camino nie sposób czuć się samotnym. Co dzień na szlaku spotyka się otwartych, przyjaźnie nastawionych ludzi. Z niektórymi przejdziesz jeden etap (do postoju), z innymi cały dzień. Z jeszcze innymi spędzisz parę dni. Są też tacy, których będziesz mijał prawie codziennie w drodze, ale z którymi za wiele nie pogadasz. Tak jak z pewnym Włochem.


Z Włochem mijałyśmy się na trasie chyba z pięć dni. Miał ok. 40 lat, burzę loków na głowie i sportową sylwetkę. Ubrany był jak typowy chodziarz - bardzo krótkie, luźne gatki i obcisły podkoszulek z czyjąś podobizną (prawdopodobnie była to osoba, w której intencji wybrał się na Camino). Co dzień nosił to samo. Nie wiem, czy czasem na noc prał te ciuchy, czy nie. Wolę nie wiedzieć. W każdym razie spał w samych slipach (skąd ja taka poinformowana? - przyszło mi kiedyś spać obok niego na łączonym łóżku piętrowym), więc byłyśmy prawie pewne, że cały jego bagaż stanowi plecak wypchany wielkim śpiworem.  

Jak to mamy w zwyczaju, nadałyśmy mu pseudonim, żeby łatwiej nam było porozumieć się między sobą. Wyglądał trochę z włoska - stąd Włoch. Włoch nie chodził. Włoch zapierniczał, jak dziki. Wychodził zawsze niedługo po nas z albergue i zawsze (ale to zawsze!) wyprzedzał nas przed południem. Raz jeden zdarzyło się, że go dogoniłyśmy. Raz jedyny. Aż spojrzał na nas, uniósł kciuk w górę i powiedział "Rapido". Szacun na dzielni. Dla tego kciuka warto było wypluć sobie płuca. Wtedy to pierwszy i ostatni raz się do nas odezwał, a i tak w pewien sposób go polubiłyśmy. Ostatecznie Włoch okazał się rodowitym Hiszpanem, ale nie miało to większego znaczenia. Dla nas pozostał Włochem. Przez parę dni był stałym elementem naszej wędrówki. Tego feralnego popołudnia w Miraz, gdy czekałyśmy jeszcze na Consuelę (kimkolwiek była Consuela), on zdecydował się podreptać dalej, aż do Sobrado dos Monxes. Nigdy więcej go nie spotkałyśmy. 

Tak więc szliśmy całą ósemką przez wioseczki i chaszcze. Wzdłuż głośnej, ruchliwej ulicy i przez ciche, leśne zagajniki. No, może nie takie ciche, bo oczywiście śpiewaliśmy. Tzn. my z Dziewczynami śpiewałyśmy, a Czwórka miała z tego ubaw. Zwierzęta w popłochu uciekały - ptaki pospiesznie wzlatywały w powietrze, gryzonie kryły się do swoich norek, wydry spływały w dół rzeki, a niedźwiedź... niedźwiedź miał na to wylane.  

Wyszło przypadkiem w czasie rozmowy (gdzieś w przerwie między Dżemem, a Happysadem), że mamy na szlaku wspólną znajomą - pseudonim: Chica Loca. Jako pierwsza poznała ją p.Grażka. Na noclegu w Villalbie Chica podeszła do niej w łazience cała zaryczana, wypinając się i pokazując pośladki. Na swoje nieszczęście (a ku uciesze towarzyszącego jej wianuszka przedstawicieli płci przeciwnej) nosiła baaardzo krótkie szorty. Pocięły ją komary. Po dupsku. Kochana p.Grażka zlitowała się nad nią i użyczyła jakiejś maści kojącej. Od tego czasu zawsze, gdy spotykały się na szlaku Chica już z daleka machała ręką i krzyczała na powitanie.

Ustalmy coś. Chica Loca to nie osoba. To zjawisko. Gdziekolwiek się pojawiła wzbudzała wielkie zainteresowanie. Nie chodziło tylko o wygląd, chociaż w tej kwestii miała się czym popisać - śliczna, drobna, długowłosa, długonoga - permanentnie otaczał ją tłum młodych Hiszpanów. Ponadto była autentycznie serdeczna i troszczyła się o ludzi na szlaku, nawet tych nieznajomych (patrz: przygoda w Miraz). Zarażała optymizmem. Na sam jej widok człowiekowi wyskakiwał banan na twarzy, niezależnie od tego, jak podły miało się dzień. 

Najbardziej lubiłam jej rozmowy z Dziewczynami, gdy spotykały się na trasie:
- Hola chicas! - wołała z daleka.
- Hola chica! - odpowiadały.
- (i tu zawsze następował słowotok w języku hiszpańskim, z którego trudno było cokolwiek odszyfrować)
- Si, si - przerywały raz po raz, kiwając głowami, jakby wiedziały z czym się zgadzają.
Chica uśmiechała się rozbrajająco na odchodnego i ruszała w swoją stronę.

Dziewczyny nauczyły nas, że wszystkie wyrażenia w języku hiszpańskim, które są niezbędne do porozumiewania się i przeżycia na Camino, to:
"Hola"
"Si, si"
"Grande cafe con leche"
I pozamiatane.

Tego dnia nocowaliśmy w Santa Irene. Czwórka w podzięce za wczorajszy obiad zaprosiła nas na posiłek do baru przy albergue. Całą brygadą zasiedliśmy do okrągłego stołu, jak rycerze Króla Artura, po zwycięsko stoczonej bitwie. Częstowaliśmy się paellą, fideuą, rybami i owocami morza.
Cieszyliśmy się swoim towarzystwem, mając świadomość, że powoli zbliża się kres naszej wspólnej historii. Ale jeszcze nie dziś. Dziś jeszcze dziękujemy niebiosom, że wszyscy razem szczęśliwie przeżyliśmy kolejny dzień Camino.


Lump

 Idzie nasza karawana...

 Obżartuchy!

 Albergue. I mój wystający tyłek.

 Tradycyjne już pożegnanie dnia.

   X. Piotr coś kombinuje. Spozieramy zaciekawione.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz