tablice

tablice

czwartek, 2 kwietnia 2015

Camino del Norte - część VIII, ostatnia.

Przed południem zawitaliśmy do Monte del Gozo - ostatnia przystań przed Santiago de Compostela. Dla nas miejsce szczególne, bo właśnie tu znajduje się jedyne na szlaku polskie albergue. 
- To co? Robimy wypad na miasto? - zagaił p.Genio.
Szybko się ogarnęliśmy, podjedliśmy i wyruszyliśmy do Santiago - tylko 4 km. Godzinny spacer. Bez bagaży. W końcu.

W ołtarzu głównym Bazyliki Św. Jakuba znajduje się ogromna figura Apostoła, pokryta złotem i kamieniami szlachetnymi. Pielgrzymi wchodzą niejako do środka tego ołtarza, przez biegnące w jego wnętrzu schody. Po wejściu na nie znajdujemy się za plecami Jakuba - w tym miejscu tradycja nakazuje objąć figurę ramionami i uderzyć w nią czołem (w sensie nie tak, żeby sobie rozbić czaszkę, tylko lekko dotknąć Świętego).
Dla ludzi patrzących na ołtarz od przodu jest to osobliwy widok - co chwilę na piersi Jakuba pojawiają się nagle, nie wiadomo skąd jakieś ręce (same ręce, reszty człowieka nie widać), po czym równie nagle znikają. Chwilę potem widać kolejną parę obcych rąk. I tak cały dzień.

Drugie schody, z boku ołtarza, prowadzą w dół - do grobu Świętego Jakuba, zabezpieczonego żelazną kratą, za którą przybyli wrzucają kartki z intencjami. Stoi tam też klęcznik dla tych, którzy chcą pomodlić się przed grobem i podziękować za opiekę podczas drogi.
W grobowcu panuje dziwna atmosfera. Bardzo trudno to opisać. Jest parę takich miejsc na świecie, w których po prostu czuje się... coś. Ogólnie jestem sceptycznie nastawiona do wszelkiego rodzaju (ekhm...) cudów, fantastycznych zdarzeń, magicznych prądów i innych tego typu zjawisk, ale każdy, z kim rozmawiałam na ten temat, miał to samo uczucie co ja w Santiago.

Trochę tak, jakby kręciło mi się w głowie, ale nie jak przy zaburzeniach równowagi. Trochę tak, jakbym oglądała świat wokół przez grube szkło. Jakbym znajdowała się w środku szklanej bańki i nie docierały do mnie wszystkie bodźce z zewnątrz. Poczucie nierzeczywistości, odrealnienia, jakiegoś półsnu.
Po wyjściu z katedry byliśmy jacyś inni. Wszyscy przez chwilę milczeliśmy otępiali. Patrzyliśmy na siebie i nie potrzebowaliśmy słów. Wszystko, co chciało się powiedzieć, wydawało się nie na miejscu. P.Genio przerwał ciszę:
- To co? Wspólne zdjęcie?

Nie wiadomo skąd pojawiła się Chica Loca. Zaatakowała nas radośnie, z tym samym co zawsze, rozbrajającym uśmiechem. Przytulała nas i obcałowywała, wyrzucając z siebie nieprzerwany potok słów, których nie byliśmy w stanie ogarnąć.

To jest właśnie niesamowite w Santiago. Na trasie, na różnych etapach poznajesz dziesiątki ludzi, ze wszystkich stron świata. Mijasz ich po drodze, potem gubisz, czasem znów spotykasz. Gdy dotrzesz do Santiago cała ta masa ludzka zbiera się w jednym miejscu. I tak spotkałyśmy Hiszpana (strasznie się ucieszył na nasz widok), Brazylijkę z mężem (od BikesAndSpices). Była Chica z całą gromadą młodych Hiszpanów i Chinol. I trzy Niemki z Villale. I kupa ludzi, których spotkałyśmy na Camino, a o których nie napisałam. Wspaniale jest zobaczyć ich wszystkich raz jeszcze - szczęśliwych, spełnionych, po wygranej walce z drogą i własnymi słabościami.

Czekał nas jeszcze jeden ważny punkt programu - stanie w kolejce po compostelkę. Bez tego ani rusz. Compostelka to rodzaj dyplomu, jaki otrzymuje każdy pielgrzym w biurze, w Santiago, po okazaniu credencialu z pieczątkami.
Przy odbiorze każdy pątnik wpisywany jest do księgi statystycznej. Oprócz imienia i nazwiska podaje się kraj pochodzenia, zawód, wiek i miejsce początku trasy.

Nastaliśmy się prawie 2 godziny w tej kolejce. Pani przy ladzie, w biurze poprosiła mnie o dowód osobisty. Zerknęła na niego, uśmiechnęła się i zapytała niepewnie:
- Aaa... nieszka Sajszeska?
Jak na Hiszpankę, to i tak nieźle. Odebrałam dyplom i z całą resztą brygady wróciłam na Monte del Gozo.

Wybiła godzina 18. W jadalni albergue zebrał się spory tłumek Polaków. Zlepek ludzi z całego kraju. Dzieliło nas prawie wszystko - wiek, zawód, miasto pochodzenia, przekonania. Łączyło Camino. Dzieliliśmy się doświadczeniami, opowiadaliśmy o przygodach i poznanych na szlaku osobistościach. Zajadaliśmy zupę z soczewicy i placki ziemniaczane (tradycją w polskiej albergue jest wspólny obiad, przygotowany przez wolontariuszy dla wszystkich pielgrzymów). 
Spędzaliśmy ostatnie wspólne chwile.  
Nazajutrz powędrowaliśmy do Katedry Santiago na Mszę Świętą dla pielgrzymów. Po niej pożegnaliśmy się i każde z nas ruszyło w swoją stronę.


Lump


No, nie wierzę!

Szczęśliwe nogi w Santiago.


Ev przytula Jakuba.


Grobowiec Św.Jakuba - cel naszej podróży został osiągnięty.

Wesoła Kompania z Chicą Locą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz