Jako, że nie jestem przypadkiem wybitnym i zasadniczo nie różnię się od typowego amatora Camino, postanowiłam wrócić. Okazja nadarzyła się, gdy znajomy poszukiwał towarzysza wyprawy, a przy okazji kogoś, kto będzie mu przewodnikiem na szlaku. Oczywiście bez wahania się zgodziłam, tym bardziej, że Gonzo został już wcześniej sprawdzony jako zaprawiony w bojach piechur. Istniało tylko ryzyko, że pozabijamy się nawzajem po drodze, ale... a, z resztą. Przeczytacie sami.
* * *
Obiecałam sobie, że nie będę pisała o zwiedzaniu powszechnie znanych atrakcji turystycznych wielkich miast. I właściwie nie zamierzam.
Ale w Barcelonie znaleźliśmy z Gonzo na ulicy jedną rzecz, która inspiruje mnie nieustannie od ponad pół roku.
Na ten widok pojawiło mi się w głowie z 10 różnych pytań, ale nawet nie podejmuję próby odpowiedzenia sobie na nie. Poziom abstrakcji osiągnął apogeum i każdy dodatkowy komentarz wydaje się być tu zbędny.
Jakby ktoś posiadał/ znalazł/ zaiwanił manekina i nie miał co z nim zrobić - ja chętnie podejmę się adopcji. Też sobie zrobię wystawkę na balkonie, a co! Niech sąsiedzi wiedzą, z kim mają do czynienia.
* * *
5:30 rano. Nie, nie rano. W nocy.
Wypluł nas autobus na dworcu w Burgos. Miasto śpi. My nie mamy gdzie, więc lądujemy w barze przy dworcu i nad gęstą jak smoła kawą koczujemy do godziny 7.
Wyruszamy na poszukiwania albergue. Mijamy zasnute mgłą ulice, kamienny most i katedrę. Znajdujemy noclegownię - przed nią pojawiają się pojedynczy pielgrzymi z plecakami i kijami, którzy dopijając ostatnie łyki kawy leniwie rozprostowują nogi. W środku wpisujemy się do księgi gości, kupujemy credenciale, zdobywamy pierwszą pieczątkę i huzia! W drogę!
Kto marzył o ciepłej, słonecznej Hiszpanii, ten zdążył już sobie ją odmarzyć. 10 stopni do południa, pożółkłe na drzewach liście, poranna mgła podszyta chłodkiem - jesień pełną gębą. W sumie nie ma się co dziwić - był już koniec września. Zimno jak cholera, a ja w krótkich spodenkach. Cwaniak Gonzo to się chociaż w rajtuzki zaopatrzył.
Kto marzył o pięknych krajobrazach, malowniczych górach i polach usłanych wielobarwnym kwieciem, ten już zdążył sobie odmarzyć. Ten odcinek Camino był więcej niż nudny. Cytując klasyka: "Ch..., dupa i kamieni kupa". Pola kamlotów i zaorane pagórki. Nic więcej.
Po południu, dla odmiany, żar leje się z nieba. Jak na pustyni - w nocy zamarzasz, by za dnia odtajeć i spiec się na skwarkę. Albo raczej jak na stepie, bo wokoło nie ma piaszczystych wydm, tylko wysuszone trawy i ścierniska.
Po drodze mijamy mnóstwo pielgrzymów. O wiele więcej, niż na del Norte. Ruch tutaj, jak na pieszej autostradzie. Rzucamy "Buen Camino" na lewo i prawo. Głównie są to ludzie (na oko) po 50-ce, 60-ce. I ani jednego Polaka. Najwidoczniej rodacy nie pielgrzymują o tej porze roku.
Do Hontanas docieramy wczesnym popołudniem. Jesteśmy z siebie dumni - pierwszy dzień przeżyliśmy szczęśliwie, bez większych problemów, pęcherzy na stopach, gubienia drogi. Ogarniamy się szybko i idziemy porządnie podjeść. W końcu zasłużyliśmy! O ile mnie pamięć nie myli nasz ostatni ciepły posiłek to B-smart na dworcu w Poznaniu. Jakieś 3 dni temu.
Jeeeeeść...
Ruszamy na wioskę (bo to, co w przewodniku opisywane było jako "miasteczko" okazało się, nawet nie mieścinką, a zwykłą wiochą). Wg Wiki w 2012r. mieszkało tam 73 ludzi. Chyba większość albo wymarła, albo uciekła do miasta, albo pochowała się głęboko w lesie obok, bo mieszkańców w porywach było do 30. Za to jest kościół i aż 4 albergi, a przy każdej bar z żarciem i sklep. "Sklep" to właściwie za duże słowo, bo w asortymencie znajdowała się wyłącznie woda, kanapki, czekolada i lody. Zatem nie mieliśmy z czego przygotować sobie wymarzonego posiłku, mimo, że w naszej noclegowni była dobrze wyposażona kuchnia. Z suchym prowiantem na dzień następny też nie będzie szału.
Poddaliśmy się i poszliśmy zjeść do baru przy naszej albergue. Odgrzewana w mikrofalówce pizza-mrożonka to nie do końca było to, co planowaliśmy, ale jak się nie ma, co się lubi...
Cała wioska żyje tylko dzięki Camino i pielgrzymom, którzy po 30 km dzikich stepów zapłacą każdą cenę za kącik do spania i cokolwiek do zjedzenia . Nawet za odmrażaną pizzę. Według przewodnika miał być tu basen za 2 euro. Ani widu, ani słychu.
Mimo wszystko trzeba przyznać, że wioseczka sama w sobie jest piękna. Typowo - przyczajona gdzieś przy kamienistej drodze wzdłuż szlaku, z wiekowym kościółkiem z dzwonnicą i niewielkimi, kremowymi domostwami. Wszystko to położone w niewielkiej kotlince, osłoniętej od wiatru przez pagórki. Wdrapaliśmy się na jeden z nich, ogarniając całość Hontanas wzrokiem.
O, i basen się znalazł gdzieś po drugiej stronie wioski. Dwa na trzy metry. Odsłonięty. Bez wody. Ale przyznać trzeba, że w przewodniku nie kłamali.
W pobliskim lasku zapolowaliśmy na kije. Znalezienie takiego kija podróżnego wydaje się być rzeczą prostą. A nie jest. Idealny kij musi być prosty, lekki i mieć odpowiednią długość. Na genialne rozwiązanie wpadli Hiszpanie, którzy w zwyczaju mają podpierać się w drodze bambusem. Jest mocny, a jednocześnie bardzo lekki, bo pusty w środku.
My musieliśmy zadowolić się kijaszkami z lasu. Mój jest jakiś suchy i trochę popękany. Przypomina doświadczonego życiem staruszka. Dam mu drugą młodość. Pokona razem ze mną Camino i w pełni chwały wkroczy do Santiago.
W pokoju jedzie gównem. A dokładnie - psią kupą. Gonzo wdepnął w coś po drodze z lasu i niby umył sandały, ale nadal śmierdzą. Wypieprzyłam go z nimi z pokoju, ale niewiele to dało. Już zdążyło się roznieść. W pokoiku na 5 łóżek piętrowych jest jedno mini-okienko, więc trudno tu wywietrzyć. Może się nie zaczadzimy w nocy. Może.
Lump
Burgos o świcie.
Pierwsze zdjęcia ze szlaku.
Są szczałki. Jest dobrze.
W stepie szerokim.
Uwaga, grupa! Kierunek - wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja.
Nocleg czuję, nocleg!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz