tablice

tablice

środa, 15 kwietnia 2015

Camino Francés - część III: Stara stajnia i porzucone piżamy.

Wyglądam jak Dwie Twarze z Batmana. Słońce do południa pali facjatę tylko z jednej strony. Nieważne jak bardzo starasz się zakryć - jakieś promienie zawsze padną Ci na policzki. I nos. O, mamo, mój nos!
Pierwszy raz w życiu doznałam udaru słonecznego. Nie polecam.

Ostatni odcinek trasy kosztował nas sporo wysiłku. 17 km bez przystanku, wody, cienia, jedzenia. Wokół te same beznadziejne pola kamieni (czy ci Hiszpanie tam cokolwiek uprawiają?). Zero drzew. Długa, pusta droga. I prażące słońce.
Niektórzy pielgrzymi robili postój gdzieś w polu, ale co to za odpoczynek w pełnym słońcu. To już lepiej dobić te 5 km i spokojnie usiąść gdzieś w cieniu przy noclegowni.
Zdychaliśmy konkretnie.

Jak to porządni chrześcijanie chcieliśmy po dojściu do Calzadilla wybrać się na Mszę. Niestety hostalero z tamtejszej albergue oznajmił nam, że owszem, kościół w wiosce stoi, ale ksiądz do południa objeżdża wszystkie okoliczne miejscowości i dziś, to sorry, ale nie ma już szans go złapać. 

Usiedliśmy wyczerpani na ławeczce, przed budynkiem noclegowni. Wygrzebaliśmy z plecaków zaskórniakowe batoniki, zjedliśmy je z szacunkiem (jako ostatnią porcję energii do spożycia, jaką obecnie posiadaliśmy) i zapiliśmy wodą. Odpoczęliśmy chwilę. Skoro i tak nie będzie tu Mszy, to szkoda naszego czasu.
- Ja już właściwie mogę ruszać dalej - stwierdził Gonzo.
- Ja też. To co? Lecimy do Ledigos?
- W sumie... 6 kilometrów - damy radę.

Chciałabym w tym miejscu napisać: "więc polecieliśmy". Ale niestety mijałoby się to z prawdą. Raczej powinno być: "wlekliśmy się do Ledigos". Po pierwszym, optymistycznym kilometrze opuściła nas energia, zaczerpnięta z batoników. Przez resztę etapu raczej człapaliśmy, niż szliśmy. 

Kiedy dochodzisz do takiego etapu, że już bardziej zmęczony być nie możesz i wszystko jest jakieś beznadziejne i nie ma perspektyw na szybką poprawę Twojej sytuacji - przychodzi nieuchronne. Głupawka.
Wkurzali nas rowerzyści, którzy chcąc nas minąć na szlaku, zamiast zadzyndzolić dzwonkiem i poinformować tym samym o swoim istnieniu, czaili się nam za plecami i czekali, aż im sami z drogi zejdziemy. W ten sposób orientowaliśmy się, że musimy schodzić z trasy w momencie, gdy na własnych piętach czuliśmy już prawie koła ich rowerów. Gonzo wymyślił, że w ramach powitania z takimi matołami będziemy im wciskać nasze kije podróżne miedzy szprychy i krzyczeć "Buen Camino", patrząc jak ryją twarzą po ścieżce. Zaśmiewaliśmy się z jego pomysłu dobre 5 minut. Głupki. Złośliwe głupki.

Poniosłam pierwsze straty materialne. Zostawiłam piżamy w łazience we Fromista. I to nie byle jakie - moją ulubioną, granatową koszulkę z herbem Gdańska. Przepadła jak amen w pacierzu. Teraz ktoś ją sobie wyszabruje. Tak się robi na szlaku. Często w albergach są ustawione oddzielne półki z rzeczami, które pielgrzymi zostawiają specjalnie (żeby nie nosić), albo których zapomnieli zabrać. W przyrodzie nic nie ginie. Czasem tylko zmienia właściciela. Na takich półkach można znaleźć m.in. części garderoby, przybory toaletowe, leki, latarki, zestawy do szycia i książki. Raz widziałam nawet "Zwroty i rozmówki hiszpańskie - język biznesu". Biznesu na Camino nie ukręcę, więc niech sobie książeczka jeszcze poleży i poczeka na lepsze czasy.

Wioska Ledigos. W końcu! Znaleźliśmy albergue, urządzone w budynku po stajni. Nie, nie spaliśmy w boksach dla koni, ani na sianie. Po prostu widać było, że pierwotnie budynek nie był przeznaczony dla ludzi, ale ktoś sprytnie go wyremontował i wstawił łózka piętrowe. Dla pielgrzyma - jak znalazł. 
Od razu spytaliśmy hostalero o kościół - nie ma szans na Mszę. Trudno, serce boli, ale co zrobić.
Padłam na łóżko i umarłam. Mój wewnętrzny brudas już zacierał ręce, ale na całe szczęście po jakichś 20 minutach wstałam i udałam się łazienki. Hm... łazienka to duże słowo. Tuż obok byłej stajni znajdowały się dwa zlewy, dwie kabiny prysznicowe i kibelek. Co prawda pod dachem, ale na wolnym powietrzu. Przynajmniej nie trzeba instalować wywietrzników. Swoją drogą, zawsze podziwiam kreatywność właścicieli takich noclegowni, którzy z każdego budynku, w każdych warunkach potrafią urządzić albergue z podstawowym wyposażeniem.
I tak w budynkach po gospodarstwie rolnym znalazły się: bar, sklepik, salonik, kuchnia, pralnia, dormitorium i toaleta, plus wewnętrzny plac, przeznaczony na ogródek ze stolikami i niewielkie poletko za stajnią, z rozwieszonymi linkami na pranie.

"Sklepik" było to pomieszczenie z kilkoma metalowymi półkami. Na tych półkach leżały luźno porozrzucane produkty spożywcze, rozmieszczone niezależnie od rodzaju towaru, ceny, czy czegokolwiek innego. I tak rzędem tuż obok siebie leżały: KitKaty, zupki w proszku, paczki makaronu, soczki pomarańczowe w woreczku. Największą ścianę zajęła półka z alkoholami - głównie wina. Tuż obok, w wielkich worach, leżakowały ziemniaki. Obowiązywała samoobsługa - łapiesz w rączki, co jest Ci potrzebne i podchodzisz do lady. Co ciekawe - nigdzie nie było napisanych cen. W związku z tym wycena towarów następowała w momencie wysypania ich z ramion na blat lady. Sprzedawca zapisywał je w słupku na wielkiej kartce i dopisywał do nich wyimaginowane ceny. I tak za dwie zupki, litrowy sok, czekoladę, makaron, ser i coś tam jeszcze zapłaciliśmy niecałe 3 euro. Ale jak chwilę potem dobrałam sobie jedno jabłko, osiągnęło ono astronomiczną cenę 80 eurocentów. Z kolei Francuzki, które robiły zakupy chwilę przed nami, nie wzięły wiele więcej, a gość policzył im 7 euro. Nie poszukujmy logiki tam, gdzie jej nie ma.

Z resztą, nie ma co marudzić. Było co zjeść, było też co zabrać z sobą w drogę. Było gdzie się umyć i pospać. Czego chcieć więcej?


Lump



Czas na reklamę.


"Aga, Aga, zrób mi fotkę z Jakubem!"


Przyczajony kościół.


W Polsce, na polu uprawia się zboże, w Hiszpanii - kamienie.


Nie ma widoków na postój...






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz