tablice

tablice

niedziela, 12 kwietnia 2015

Camino Francés - część II: Pierwsze znajomości, pierwsze kryzysy.

Wyruszyliśmy ciemną nocą. Wąska ścieżka biegła wśród rozległych pól. Panowała głęboka cisza. W tej ciszy każdy nasz krok na polnej dróżce wydawał się głośny jak tętent stada koni. Nad głowami świeciły jasno tysiące gwiazd.
"Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Tak mnie naszło, nie wiem skąd.
Ciemność, gęsta jak smoła, pokrywała otaczające nas morze zboża. 

W końcu zaczęło świtać. Minęliśmy ruiny San Anton. Właściwie nie minęliśmy - przeszliśmy przez nie, bo droga prowadziła pod łukiem, który łączył kiedyś klasztor z kościołem. Klasztor (jak większość tego typu budowli na szlaku) zbudowano w XII w. jako miejsce opieki nad pielgrzymami. Obecnie w ruinach mieści się albergue na świeżym powietrzu - pod dachem, ale bez ścian.

Szliśmy na głodniaka, z nadzieją, że po 11 km w Castrojeriz (podobno sporym miasteczku) znajdziemy jakiś otwarty spożywczak. Mieścina przepiękna, schludna, zadbana, z zabytkową zabudową. Sklepów brak, kilka barów po drodze. Wszystko otwarte od godziny 9. Było po 8. Nie warto czekać. Przycupnęliśmy na ławce i wpierniczyliśmy połowę czekolady, zakupionej dnia poprzedniego. W takich chwilach cieszę się, że mam dwa żołądki - jeden na zwykłe jedzenie, drugi - wyłącznie na słodycze. Z tego tytułu zawsze, ale to zawsze mam schomikowane gdzieś coś dobrego, co nie raz może uratować człowiekowi życie. Zziębnięci (było ok. 8 stopni) i nadal głodni ruszyliśmy dalej.

Wczołgaliśmy się na najwyższe tego dnia wzniesienie, mijając po drodze kilkoro starszych pielgrzymów z kijkami do nordic walking. Szczerze ich podziwiam. Podejście wymagało od nas - młodych, zdrowych - niemałego wysiłku. Nie umiem sobie wyobrazić, ile siły musieli w to włożyć ludzie, którzy zaczęli już rosnąć w drugą stronę. W stronę ziemi.
Słońce zaczynało wschodzić leniwie. Pojedyncze promyki przeświecały przez unoszącą się nad polami mgłę. Niebo było czyste i bezchmurne. Stojąc na szczycie wzniesienia patrzyłam, jak pośród rozległych dolin rodzi się dzień. I razem z nim rodziłam się na nowo. Spośród mgły wyłaniał się młody, świeży świat. Aż do linii widnokręgu nie było widać nic, prócz pól uprawnych i pojedynczych kępek drzew.
Oznaczało to jedno. Do następnego postoju jest daleko. Bardzo daleko. Do śniadania - jeszcze dalej.

Pierwszą wioseczkę minęliśmy około godziny 11. W końcu wrzuciliśmy coś na ząb. Najlepsza podła buła z najlepszym podłym serkiem jakie w życiu jadłam. Wymarzone, wymodlone. Idealne. Czasami tak niewiele do szczęścia potrzeba.

Przeszliśmy już pierwszy kryzys. Zmęczenie i głód dały o sobie znać. Tak szybko?! Po 65 kilometrach? Co będzie za kolejne 450? Nie wiem, lepiej nie myśleć, co będzie. Najważniejsze to przeżyć teraz, byle do jutra. 
O ile wychodząc z noclegu zmarzliśmy ostro, o tyle teraz smażyliśmy się w południowym słońcu. Żar leje się z nieba, a po drodze żadnych drzew. Ani jednego, karłowatego krzaczorka. No, kompletnie nic. Przez całe wakacje nie zjarałam tak bardzo łydek jak przez 2 godziny na szlaku. Cały etap milczeliśmy, zmęczeni pokonanymi kilometrami i upałem. 

Mamy nowych znajomych. Hiszpana w średnim wieku i krótkich szortach poznajemy po łydkach - są ponadprzeciętnie wyrzeźbione i ponadprzeciętnie spalone. Zazwyczaj widzimy go w momencie, gdy nas mija na szlaku. Zawsze pozdrawia nas radosnym "Buen Camino". Z postoju wychodzi trochę później niż my, ale w drodze zapiernicza jak dziki i nas przegania. Nazwaliśmy go umownie "Pan Łydka".

Jest też wysoki, młody Francuz. Pierwszy raz napatoczył się nam wychodząc z Burgos w towarzystwie dwóch Japonek. Po południu minęliśmy go, gdy przycupnął sobie na kamieniu pośród pól, w pozycji "Chrystus Frasobliwy". Wpierniczał jakieś ciasteczka zbożowe, z uśmiechem na ustach. I nas też zaczął nimi częstować. Przesympatyczny człowiek. Co rusz, to widzimy go wędrującego z kimś innym. Po przyjściu do albergue okazało się, że śpi na łóżku obok nas. Acha, w tym miejscu małe sprostowanie - Francuz okazał się Hiszpanem. A nie wyglądał.

Koreańczycy są dziwni. Serio. Szczególnie w łazience. Jedna Koreanka umyła zęby bez pasty. Przeszorowała je wzdłuż i wszerz szczoteczką, wypluła ślinę i wsio. Druga zamknęła się w kiblu, gdzie szorowała zęby plując do muszli. 
A tak w ogóle - skąd tylu Koreańczyków na Camino? Co dzień mijamy co najmniej po kilka sztuk. Jest ich więcej, niż Niemców, o wiele więcej niż Polaków (dotąd nie spotkaliśmy jeszcze żadnego rodaka). Trzeba to ustalić.

Gdy układamy się do snu zaczyna grzmieć. Będzie burza, jak nic. A, niech się wypada, byle rano było w miarę sucho. Najgorsze, co może spotkać pielgrzyma na szlaku, to wędrówka podczas ulewy. Nieważne, jak bardzo Twój płaszcz jest przeciwdeszczowy i jak bardzo buty nieprzemakalne. Po godzinie takiego marszu wszystko zaczyna się powoli zamieniać w mokry gnój. Ciepły, mokry gnój. Nagrzany ciepłem własnego ciała.
Ale! Nie ma się co martwić na zapas. Miasteczko Fromista już dawno śpi. I my śpimy razem z nim.   


Lump


Castrojeriz. 

Podchodzimy.

I schodzimy.

Jakaś śluza. Czy cuś.


Fromista - kościół romański.

To chyba miały być drzewa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz