tablice

tablice

piątek, 24 kwietnia 2015

Camino Francés - część VI: Hospital de Orbigo.

Przez cały dzień mijamy się z dwójką Francuzów. Właściwie nie podróżują razem -  skumali się na trasie. On - ok. 70-ki, ona - 50. Po rannym, wzajemnym wyprzedzaniu się na drodze usiedliśmy w końcu na wspólnym postoju - jedynych dwóch ławeczkach w cieniu, w promieniu kilku kilometrów. I w końcu się poznaliśmy. Wymieniliśmy doświadczenia z Camino, porównaliśmy przewodniki, częstowaliśmy czekoladą i rodzynkami. Będą nocować w tym samym miasteczku, co my. Jeszcze się spotkamy.

Na każdym postoju wietrzę odparzone stopy. Nie wygląda to dobrze. Tym gorzej, że nie ma innego wyjścia, jak założyć rano buty i iść dalej. Nie ma litości. Nie ma podjeżdżania. Jestem jak John Rambo. Każdy palec obklejony plastrem, przysmarowany Sudocremem. Nie wiem, co to ból. Ani zmęczenie. Odpadną mi palce, a i tak pójdę dalej.

Około 13 dotarliśmy do Hospital de Orbigo. Do miasteczka prowadził średniowieczny most, jeden z najstarszych i najdłuższych w Hiszpanii. Dzięki niemu możliwa była kiedyś przeprawa przez rzekę. Rzeka wyschła, a obecnie w miejscu jej koryta urządzono pole walk rycerskich. W czerwcu odbywa się tam turniej rycerski i jarmark średniowieczny. Niestety nie trafiliśmy w termin. Może kiedyś.


Gonzo na moście.

Nasza alberga - "San Miguel" jest cudowna. Cała w drewnie sosnowym. Ściany ozdobione kolorowym cementem, z prześwitami z czerwonej cegły. Drzwi pomalowano intensywnie niebieską farbą. W głównym holu znajduje się kącik gier i regał z książkami. Ustawiono też sztalugi z całą masą farb akrylowych i zestawem pędzelków. Każdy pielgrzym, który ma odpowiednie zdolności i odwagę (a nawet samą odwagę, bez zdolności) może się wyżyć na płótnie. Prace caminowiczów ozdabiają wnętrze albergue. Prawie wszystkie ściany w budynku poobwieszane są przeróżnymi bohomazami. Jeden z nich przypadł mi do gustu szczególnie:


Nasz hospitalero jest przemiłym, starszym panem w gustownym dresiku. Mieszka sobie w budynku albergue i dogląda interesu. Spisuje dane z ID, stawia pieczątki w credencialu i sprzedaje pamiątki. I rysuje mapki, jak wydostać się z miasteczka i nie zabłądzić. 

Nie spotkaliśmy dziś Naszego Kumpla. Miał tu być, trochę się martwimy. Może coś mu się stało. Pewnie poobcierał sobie stopy w tych nowych, nierozchodzonych butach. Po Panu Łydce też ani śladu. Przepadł jak kamień w wodę.
Mamy za to nowego znajomka. Białego spotkaliśmy po raz pierwszy na wieczornym nabożeństwie u benedyktynek. Dziś mijaliśmy go na moście przed Hospital de Orbigo. Jest Hiszpanem. Opalony na ciemny heban. Dla kontrastu nosi białe ciuchy. Jak dla mnie jest trochę niepokojący. Albo coś z nim nie-tak, albo słonko w czachę przygrzewa, bo nie nosi żadnej czapki w te upały. Trochę się plącze po szlaku, mamrocząc coś pod nosem. Przypadek do obserwacji.

Nasz pierwszy, samorobny obiad na szlaku - spaghetti z sosem Napoli. Gonzo poleca.
 Od pierwszego dnia nosiliśmy się z zamiarem ugotowania czegoś dobrego. A to nie było kuchni w albergue, a to sklepu w wiosce, a dziś - idealnie - jest wszystko, co do życia potrzebne. W końcu.
Obiad ugotowany. Ciuchy uprane. Wpis w księdze gości zrobiony. Miasteczko zwiedzone. Kawka wypita, czekolada wpierniczona. Może jeszcze hostalero kołysankę na dobranoc zaśpiewa...


Lump




Nie wiem co to.

Sypialnia pielgrzyma. Leżakuję na dolnej pryczy.


Minigaleria na klatce schodowej.


I kolejna - na dziedzińcu.


Hm... zgadnijmy, kto w tej drużynie gotuje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz