tablice

tablice

środa, 16 grudnia 2015

Zambia - część X: Nosorożce i kryzys.

Wychodząc z porannej Mszy spotykam Anię. Jest umówiona na dziś z o.Jackiem. Powiedział wczoraj, że przyjedzie do nas jakaś laska.
Widzę ją po raz pierwszy w życiu. Jak udało mi się poznać, że to ona?
Jeśli wychodzisz z kościoła w Lindzie i widzisz nieznaną, białą kobietę - wiedz, że coś się dzieje.

Zgarniam Anię do nas, do mieszkania.
Z Pat i Jędrzejem organizujemy szybko niedzielną herbatę. Nie co dzień trafia nam się taki gość - nie dość, że biały, to jeszcze z Polski.
Na dodatek przywiozła z sobą pudełko ciastek. Z czekoladą - towarem deficytowym w Lindzie. To się chwali.

Ania opowiada nam o sobie. Pracuje w Lusace od 2 miesięcy, nad projektem dla jednej z firm farmaceutycznych. Zupełnie nie ma kontaktu z tutejszymi ludźmi. Nie umie nawet przywitać się w języku nyanja. 
Jej skóra jest nieskalana promieniem słonecznym. Dziewczyna praktycznie nie wychodzi na zewnątrz - z mieszkania w centrum wskakuje do samochodu z klimatyzacją, z którego wysiada tuż pod biurowcem firmy. I to tyle z jej poruszania się po Zambii. 
W ciągu dwóch miesięcy pobytu tutaj tylko raz wyszła na spacer, ale na ulicy zaczepiali ją czarni faceci, więc zrezygnowała z pieszych wędrówek.

Jak zwykle, zupełnie niespodziewanie wpada do nas w pełnym pędzie o.Jacek:
- Agnieszka, jedziesz ze mną do chorej?
Pytanie! Lecę po torbę z lekami i chwilę później Srebrna Strzała opuszcza teren parafii w Lindzie.
Ania musi jeszcze chwilę poczekać.

Jedziemy kilka kilometrów nieutwardzoną drogą, mijając rzędy płotów z trzciny.
Zatrzymujemy się przy niedużym domku, pośród pól.
Mieszka tam 8-osobowa rodzina - małżeństwo z czterema dziewczynkami i dwoma chłopcami (przekrój wiekowy: rok - 10 lat).
W środku budynku - biednie, ponuro. Na starej, zniszczonej sofie siedzi z nogami w górze matka wesołej gromadki - kobieta ok. 30-letnia.
Kilka dni temu uderzyła się w palec stopy. Od tego czasu noga jest opuchnięta i boli. Całe podudzie.
Wypytuję o szczegóły, o.Jacek tłumaczy na nyanja. Pyta mnie po polsku:
- Co to może być?
"A ch... wie" - myślę.
- To może być cokolwiek - odpowiadam grzecznie - zakrzepica, nadwyrężony mięsień, zwichnięcie - raczej nie. W Polsce po prostu zrobiłabym USG i wszystko byłoby jasne. A tutaj?

Gdyby była jakaś rana otwarta, to sprawa jest prosta - choroba na wierzchu, wszystko jak na dłoni.
A tak?
Była 2 dni temu w jakiejś klinice. Przepisali jej środki przeciwbólowe i wielkie, białe kapsuły.
- A to co za leki? - dopytuje o.Jacek.
"A ch... wie" - wpada mi znów do głowy, a resztki poczucia przyzwoitości konstruują kulturalną odpowiedź:
- Mogą być przeciwobrzękowe, albo przeciwzapalne. No, albo przeciwzakrzepowe. Nie ma żadnego zapisu z kliniki w zeszyciku chorej, więc nie mam jak tego sprawdzić.

Badam nogę - nie ma złamania, zwichnięcia, wyraźnego stanu zapalnego. 
Co mogę zrobić?
Okładam Altacetem. Pozostały w tubce żel daję kobiecie, do zmiany opatrunku. Przynajmniej obrzęk zejdzie.
Nie wygląda to na coś poważnego.
O.Jacek udziela chorej Komunii i wychodzimy. Z progu domu macha do nas mała, wesoła kompania.
- Nie przejmuj się - zagaduje Bambo - zajrzymy tu za kilka dni i będzie zdrowa. Ci ludzie tak mają. Są bardzo wytrzymali.
- Bo nie mają innego wyjścia.

Wracamy na parafię.
Rozmawiamy krótko z Anią, która powoli zwija się z powrotem do Lusaki. Obiecuje jeszcze nas odwiedzić.

Mamy niedzielę. A skoro niedziela - to i wycieczka niedzielna.
Kierujemy się Srebrną Strzałą do Parku Narodowego, godzinę drogi od Lindy.
Prujemy przez sawannę.
Na pace z Pat, oczywiście. Na stojąco. Wiatr szaleje nam we włosach.
Desperacko próbujemy utrzymać równowagę na wybojach.
Podskakujemy raz po raz, mocno trzymając się poręczy na dachu samochodu.
Wypatrujemy żyraf i antylop.

Docieramy w końcu do zagrody nosorożców. Ogrodzenie zbudowano z drewna. Oprowadza nas uzbrojony w karabin strażnik.
Po schodkach wspinamy się na na górę zagrody. W dole - parka. Ona i on. On podchodzi (jak tresowany) do ogrodzenia, prosto do nas. Na odległość ręki. Głaszczemy go po grzbiecie.
I co mu z takiego głaskania? Skórę ma tak grubą, że i głaskania grabiami by nie poczuł.

Chodzą leniwie po wybiegu - ona i on. 
Drepczą wokół małej sadzawki, czasem odwiedzają kącik WC.
W życiu mają tylko jedno bojowe zadanie - utrzymać gatunek. Odbudować populację nosorożców zambijskich.
Coś im się chyba nie układa. 
Ona - markotna, wieczny foch, nawet na niego nie spojrzy.
On - niemrawy, leniwy, jakby znudzony prozą życia codziennego.
Na tyłach wybiegu znajduje się brama. Dla niej i dla niego na noc otwierana.
I huzia! Na podbój sawanny. Może tam nabiorą chęci do życia i działania ku chwale gatunku.

Ruszamy dalej. Za suchymi krzaczkami czają się nieśmiało antylopy. Spoglądamy na nie. One na nas. Oddalamy się cicho, powoli, żeby ich nie zestresować.
Jedziemy na pace, szczerząc się głupio, łapiąc w zęby komary. Mam nadzieję, że nie te, które roznoszą malarię.
Docieramy do punktu widokowego. Wdrapujemy się na chybotliwą, metalową wieżyczkę. Staję na szczycie - przy każdym ruchu chwieje się to w lewo, to w prawo.
Jak okiem sięgnąć, ze wszech stron otacza nas rozległa sawanna. 
Pojedyncze antylopy spacerują między drzewami. Wszystkie żyrafy, jak na złość, gdzieś się pochowały.

                                           *                     *                   *

Mijają już 4 tygodnie naszego pobytu w Lindzie.
Ja cały wieczór leżę plackiem na łóżku.
Pat snuje się po kątach.
- Pat - zagajam - mam kryzys.
- Bardzo dobrze - stwierdza - To nie jestem sama.
- Nic mi się nie chce.
- A mi się chce czekoladę - patrzy rozmarzonym wzrokiem gdzieś w przestrzeń.
- O! To mi też! - podchwytuję - Albo lody czekoladowe.
- Tak... lody czekoladowe z bananami.
Rozglądamy się z nadzieją po kuchni. Lodów tu nie znajdziemy. Ani czekolady. Ani nawet bananów.
Wzrok mój pada na paczuszkę orzeszków ziemnych ze straganu. Na surowo smakują jak połączenie zielonego groszku ze słonecznikiem.
- Uprażę orzeszki! - postanawiam.
- Oooo - Pat desperacko poszukuje dla siebie inspiracji do jakiegoś działania. Znajduje w końcu dziwny owoc z zamszową skorupą - to ja ugotuję mubuyu!

Odpalamy kuchenkę. Rozgrzewam patelnię, wrzucam paczkę orzeszków, Pat stawia garnuszek z wodą na płytce.
Mubuyu ma długość kilkunastu cm. Pod twardą skorupą, pokrytą drobnym meszkiem, znajdują się komory wypełnione czymś, co przypomina styropian. Stąd nasza (Pat i moja) nazwa dla niego - owoc styropianu. Jednak żeby dostać się do tego styropianu trzeba zmierzyć się ze skorupą - najlepiej przy pomocy piły tarczowej. W warunkach zambijskich musi nam wystarczyć nóż z piłką. Po ugotowaniu ze styropianu robi się żółtawy mus, w smaku - jakby połączenie przecieru jabłkowego z sokiem z cytryny. Kwas konkretny, ale po dodaniu cukru - pycha deser.

Siadamy zadowolone na krzesłach przy stole we wspólnej jadalni. Wpierniczamy ciepłe jeszcze orzeszki, popychamy je musem z mubuyu. Takie tu mamy substytuty czekolady.
Kryzys tymczasowo zażegnany.  

Lump





Adventure time!


   On w WC.




 Czy ktoś tu zamawiał głaskanie?



 Sawanna. Sawanna everywhere.



Hej, tam w dole! Wejście na wieżyczkę.



 Owoc styropianu w pełnej krasie. 

sobota, 5 grudnia 2015

Zambia - część IX: Pacjenci po raz drugi.

Wpadam z rana do kliniki.
Otwieram drzwi do gabinetu.
Siostra Barbra stoi na drewnianym stołku i całym ciałem pochyla się do przodu. Na łóżku przed nią (pod nią?) leży młoda kobieta z dużym brzuchem.
Z wielkim brzuchem. WIELKIM. Wręcz brzuchorem. Ciążowym, rzecz jasna.
Do tego brzuchora s.Barbra przykłada koniec drewnianej trąbki. Do drugiego końca przyciska swoje ucho.

I słucha. Słucha, słucha...
Przesuwa trąbkę po powierzchni brzuchora. I znowu słucha.
I znowu przesuwa. I słucha.

Stoję i paczę. Dziewczyna na łóżku uśmiecha się do mnie szeroko.
- Chodź, chodź - mówi siostra, schodząc ze stołka - posłuchasz tętna.
Podchodzę zatem i chwytam trąbkę. Wdrapuję się na stołek. Przykładam narzędzie do brzucha. Przepraszam - brzuchora.
Słucham tu. Słucham tam. I kurde, nic nie słyszę.
- Tutaj, tutaj przyłóż - podpowiada siostra, palcem wskazującym oznaczając obszar "tutaj".
Przykładam. I słyszę!
Tu-du-tu-du-tu-du-tu-du-tu-du.
Serce takiego dzieciaczka nie bije. Ono zapieprza jak szalone! 
Jakieś 120, do 160 uderzeń na minutę.
Cieszę się jak głupek.
W to samo miejsce przykładam słuchawkę mojego stetoskopu. Słyszę jeszcze wyraźniej.
Zacieszam jeszcze bardziej. Dziewczyna też zaciesza. I siostra Barbra. 
Panuje ogólny zaciesz.

W Polsce, do badania szeroko pojętego "dobrostanu" płodu, używa się KTG (zapis pracy serca) lub USG. Czyli specjalnych, do tego przeznaczonych, urządzeń. To maszyny sprawdzają i pokazują nam jak czuje się taki pędrak w łonie matki.
W Neri Clinic nie mamy takiego luksusu.
Mamy trąbkę. I własne doświadczenie. A zbadać musimy, bo kto jak nie my?
Tak więc nabyłam nową umiejętność. Prostą, bo prostą, ale zawsze coś.
Kupa satysfakcji w zestawie - gratis.


Siedzimy z felczerem, przyjmujemy pacjentów.
Wchodzi dziewczynka. Na oko 7-8 lat. Z mamą za rękę.
Siadają na zielonych, plastikowych zydelkach naprzeciw mnie. Matka zaczyna opowieść. W nyanja, rzecz jasna. Felczer słucha, potakuje.
Mała siedzi jak wryta. I paczy. Wielkimi, ciemnymi oczami, z rozdziawioną buzią.
Na mnie paczy. Znaczy się - na Mzungu.
Na podudziu ma spore otarcie. Obok niego - uniesiona, zaczerwieniona skóra.
Felczer rzuca okiem na ranę. Od niechcenia chwyta ręką kilka wacików, kładzie na biurku.
Widzę jego minę. Zabiera się do tej rany jak pies do jeża.
Wskazuję mu moją torbę z opatrunkami. Wymownie. Bardzo wymownie.
Uśmiecha się. Zabieram mu robotę.

Mam naprawdę sporo szacunku dla tego człowieka, ale jedną rzecz muszę stwierdzić - chłop nie ma pojęcia o zaopatrywaniu ran.
W gardło zajrzy, płuca osłucha, ale wszystko co wymaga oczyszczenia i zaopatrzenia to dla niego czarna magia.
W to mi graj.

Zabieram małą do pomieszczenia obok, sadzam na taboreciku.
Dezynfekuję ranę, naciskam na uniesioną skórę. Spod niej wylatuje ropa. Rwącym strumieniem.
Lukam na dziewczynkę. Cały czas patrzy na mnie, cicha, nieruchoma.
Po zbiorniku ropy zostaje w tkankach spore zagłębienie. Musiało ją strasznie boleć, ale nawet nie zapiszczała. Siedzi sztywno, zszokowana, wgapia się w Mzungu, klęczącą przy jej nóżce.
Zakładam opatrunek.
Matka dziękuje, chwyta małą za rękę i ciągnąc ją za sobą wychodzi.


Kobieta, ok. 50 lat, otyła. Do gabinetu wprowadzają ją dwie córki i sąsiadka.
Cała się trzęsie. Ma silne drgawki, mówi krótko, urywanie, szczękając zębami. Ledwo trzyma się na nogach. Jest półprzytomna. Kładziemy ją na kozetce.
Harriet mierzy temperaturę ciała - 39 stopni.

Przekopuję w myślach zasoby swojej wiedzy medycznej.
Objawy przypominają mi kilka różnych chorób, a jednocześnie nie układają się w kompletny obraz żadnej z tych, które znam.
Co to ma być?!

Felczer zbiera wywiad od córek.
Babka pracowała w ogródku, nagle się przewróciła. Miała ból głowy, brzucha i stawów. Strasznie jej zimno, mimo że temperatura powietrza wynosi jakieś 27 stopni.
Przykrywamy ją pledem. Leży i trzęsie się. Szczęka zębami.
Dajemy jej Diclofenac. I leki przeciwmalaryczne. 

- A teraz popatrz uważnie. To właśnie jest typowy, podręcznikowy przypadek malarii. - uświadamia mnie felczer.
I jedno wiem na pewno - ten obraz już do końca życia pozostanie w mojej głowie.
Poleżała 3 godziny w gabinecie, jej stan się polepszył. Dostała leki i córki zabrały ją do domu.


Dziewczynka, lat 8. Do gabinetu wnosi ją matka na rękach. Głowa sztywno odchylona w tył, kręgosłup wygięty w łuk. Oczy nieruchomo patrzą w górę. Wszystkie mięśnie w stanie skurczu. Nadgarstki i palce nienaturalnie pozginane. Silny szczękościsk. 
Widok trochę jak z horroru. Jak scena opętania, czy coś.
Podajemy diazepam, nie pomaga.
Zmęczone skurczem mięśnie zaczynają drgać. Z oczu lecą łzy.
Wysyłamy małą do szpitala w mieście, sami nic nie wskóramy.

Skierowanie do szpitala w Zambii to problem. Praktycznie nie ma karetek, a większość mieszkańców nie ma samochodu. Matka wynosi małą na rękach. Do szpitala pojedzie z nią busem, albo złapie stopa. Albo nie pojedzie w ogóle, bo leczenie jest drogie i nie każdego na nie stać. Jeśli jednak dotrą do lecznicy, będą musiały poczekać kilka godzin w kolejce do przyjęcia.
Może małą zdiagnozują. A może nie. Może wyleczą.
Już nigdy potem jej nie widzieliśmy. Nie dotarła do nas żadna informacja o jej dalszych losach.

Pracując w klinice musiałam nauczyć się wielu nowych rzeczy.
O wielu rzeczach, których nauczyłam się na studiach, musiałam zapomnieć.
Kiedy w Polsce przychodzi do mnie pacjent z bólem brzucha pytam go dokładnie o dolegliwości i historię choroby oraz badam - zebrane w ten sposób informacje pozwalają mi podejrzewać, co jest przyczyną bólu. Dla potwierdzenia robię badania laboratoryjne i obrazowe.

Tutaj wywiad i palpacja to jedyne dostępne narzędzia diagnozowania. 
Nie ma USG, EKG, badań krwi i moczu. Żeby je wykonać Pacjent musiałby jechać do miasta. I zapłacić. Nie każdego na to stać.

Uprawia się tu starą, dobrą medycynę, opartą głównie na własnej wiedzy i doświadczeniu, mniej na obrazkach i cyferkach wypluwanych przez maszyny.


Lump




  Ta... daaam! Trąbka położnicza.

















                                Zabiegowy.



Po południu mamy gości - przychodzą dzieciaki z sąsiedztwa.



A to bambus!