tablice

tablice

piątek, 28 kwietnia 2017

Zambia - część XIX: Pożegnania i powroty.

Po powrocie do Lindy wybieramy się z Pat na wioskę.
Eunice (znajoma z Community Nutrition Program) mówiła, że jej sąsiadka jest fryzjerką, a Pat marzą się drobne, afrykańskie warkoczyki na powrót do Polski.

Docieramy do domu fryzjerki i pukamy do drzwi.

Otwierają nam dwie małe dziewczynki (na oko jakieś 4 i 7 lat), chyba jej córki - młodsza była nawet raz u mnie na wizycie w Neri Clinic.
Tak, to na pewno córki fryzjerki - włosy, zaplecione w liczne, cieniutkie warkoczyki poupinane mają w fantazyjne koki.
Patrzą na nas wielkimi, czarnym oczami, z rozdziawionymi ze zdumienia buziami i nie potrafią wydobyć z siebie głosu. Mzungu?! Mzungu przylazł do naszego domu?
Pytamy po angielsku, czy zastałyśmy mamę. Stoją nadal bez ruchu i patrzą na nas zszokowane. W końcu starsza z nich kiwa lekko głową, to w jedną, to drugą stronę, ciągle nie odrywając od nas wzroku.
Czyli mamy nie ma. No, dobra, przyjdziemy kiedy indziej.
Wracamy do mieszkania z niczym. Może znajdziemy jakąś inną fryzjerkę w Lindzie.

Po południu odpoczywamy na ganku przed mieszkaniem. Pat bawi się z Mielonką, pozwalając gryźć jej swoje klapki, a ja czytam "Heban" Kapuścińskiego, znaleziony gdzieś na stosie książek o. Jacka.
Zza rogu przedszkola wyłania się stara, otyła Eunice i drepcze powoli w naszą stronę. Zawitała tu po drodze na spotkanie grupy modlitewnej przy parafii.

- Agnes! - zagaduje - Słyszałam, że byłyście dziś u mojej sąsiadki.

Tak to jest, gdy w całej wiosce są tylko dwie białe kobiety - wszyscy wiedzą gdzie i kiedy poleziesz.

- Tak, ale niestety jej nie było. - odpowiadam - Chciałyśmy z Pat zapytać o warkoczyki.
- Dobra, ona mówiła, żebyście przyszły jutro przed południem, na pewno będzie na Was czekała. - żegna się i drepcze dalej, w kierunku kościoła.

Następnego dnia, jak co dzień z rana, ruszam do Neri Clinic.
Jedna z pacjentek przychodzi z infekcją górnych dróg oddechowych, nic takiego - trochę kaszle, trochę kicha.
To, co szczególnie przykuło moją uwagę, to jej lewe oko. Na powierzchni gałki znajduje się coś, co najtrafniej chyba określa słowo "krater". Rogówka (powierzchniowa warstwa) jest głęboko wyżarta, łącznie z częścią tęczówki, a soczewka zaszła bielmem. Kobieta ma około dwudziestu-kilku lat, a już nie widzi na jedno oko.
Po jej wyjściu z gabinetu pytam o to felczera, który do tej pory jakby w ogóle nie zauważył problemu, który mną wstrząsnął do głębi.

- Taak... - zaczął - znam ją od kilku lat. Jako dziecko miała chyba zapalenie rogówki i tak to się u niej skończyło.

Masakra. Pierwszy raz widziałam coś takiego. U nas to nie do pomyślenia, by tak zaniedbać leczenie.

W południe wyskakuję na chwilę z kliniki i pędzę do domu fryzjerki, gdzie już od dłuższego czasu ma być Pat.
Zaglądam na podwórze, a tam taki widok: siedzi sobie Pat na drewnianym taboreciku, z ręcznikiem na ramionach, z jedną połową włosów w warkoczykach. Za nią stoi fryzjerka zaplatając w tempie ekspresowym kolejne drobne warkoczyki, włączając do nich sztuczne, rude włosy. Wokół nich rozłożone są maty z trzciny - na jednej siedzi najstarsza, kilkunastoletnia córka pani domu, żywo dyskutując z matką w nyanja, obok dwie młodsze bawią się sztucznymi włosami, rozdzielając je na pasma.
Nad wszystkim czuwa Eunice, która przecież nie mogła przegapić takiego wydarzenia, więc przytaszczyła ze sobą swój drewniany taboret i 2 młode córki, które kręcą się w pobliżu. Siedzi teraz obok Pat, komentując i wskazując fryzjerce gdzie jeszcze ma poprawić włosy. 
Tuż przy matach ustawiły palnik i garnek z nshimą. Wokół leżą porozrzucane, brudne talerzyki po posiłku.
Z okolicznych podwórek co jakiś czas nadbiegają stada dzieciaków, zaglądając co tu się odjaniepawla.
Nie ma co - to wielkie wydarzenie społeczne w Lindzie.

- Aga, Aga, zobacz co mi robią! - krzyczy Pat.
- Sama chciałaś - śmieję się - i jeszcze im za to płacisz.

- No, wiem. Jak tylko przyszłam, to fryzjerka wysłała mnie z córkami na wioskę, żebyśmy kupiły sztuczne włosy w sklepie. Prawie wszystkie mieli czarne, tylko w jednym opakowaniu były takie rudawe, to je wzięłyśmy. Tam też od razu się zleciało kilka bab, jak usłyszały, że Mzungu przyszła i chciały pomóc mi wybierać. No, a teraz zjadłyśmy obiad i podobno za jakieś dwie godziny mamy skończyć. Przyjdę po Ciebie do kliniki..

Wracam do pracy. Przychodzi kobieta z dziewięciomiesięcznym dzieckiem. Dziewczynka ma biegunkę, jest odwodniona, ogólnie w kiepskim stanie. Znalazłyśmy ją kilka dni temu na wiosce podczas Community Nutrition Program - to dziecko ze strefy "czerwonej" - silnie niedożywione. Obrzęki świadczą prawdopodobnie o odbiałczeniu.
Jako jedno z niewielu dzieci otrzyma od nas tygodniowy zapas specjalnej mieszanki odżywczej i dodatkowo leki nawadniające z elektrolitami. Matka ma się z nią stawić za kilka dni do kontroli.

Po południu przychodzą po mnie Pat (już w kompletnych warkoczykach) oraz Jędrzej, który przyniósł pamiątki dla pracowników kliniki. Upominki te to rysunki wykonane przez dzieci z PSOUU w Pruszczu Gdańskim (Polskie Stowarzyszenie na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną).
Przed moim przyjazdem tutaj znajoma, która pracuje w ośrodku, wpadła na pomysł, by dzieciaki w ramach zajęć wykonały własnoręcznie pracę dla ludzi z Lindy. Na odwrocie każdego rysunku umieszczono zdjęcie autora i kilka zdań o nim.

Siostra Barbra była wzruszona ręcznie wykonanymi prezentami. Obiecała wysyłać dzieciom do ośrodka kartkę z życzeniami na Święta.
Pożegnałam się serdecznie ze wszystkimi (w tym z felczerem, którego imienia nadal nie znałam), po czym z Pat i Jędrzejem ruszyliśmy w drogę do przedszkola, gdzie resztę prac przekazaliśmy nauczycielkom, do zawieszenia w sali lekcyjnej. Jędrzej, który został w Lindzie dłużej niż Pat i ja, opowiadał później dzieciakom o Polsce, na podstawie tych rysunków.

Po południu ostatni raz udajemy się na targowisko w wiosce, by zrobić zakupy na drogę.
Jak zwykle nasze pojawienie się wzbudza sensację wśród tutejszych przekupek. "Mzungu, Mzungu" - powtarzają między sobą z przejęciem. Wszystkie oczy uważnie nas obserwują.
Podchodzimy do jednego ze stoisk. Kupujemy soję w woreczku, orzeszki ziemne, świeże papryczki chili i trochę okry.

Po powrocie do mieszkania pakujemy walizki. Co prawda pozbyłam się całego zapasu suchego jedzenia, leków oraz środków opatrunkowych (które stanowiły jakieś 90% mojego bagażu), ale część wolnego miejsca po nich zajęły pamiątki i zakupy z targu.

Nie chce mi się pakować.
I nie chce mi się stąd wyjeżdżać.
Po przyjeździe tutaj byłam pewna, że będę wracać do domu jak na skrzydłach - do czystego mieszkania, prądu przez całą dobę i internetu bez ograniczeń.
Teraz ciężko mi zostawić cały ten świat, którego na chwilę stałam się częścią. Świat tak różny od tego, który znam, i w którym przyszło mi żyć.

Wieczorem pakujemy walizki na pakę Srebrnej Strzały. Ostatni raz omiatam wzrokiem nasze mieszkanie przy przedszkolu i zamykam za sobą drzwi.

Ostatni raz jedziemy z Pat na pace. Pędzimy przez ulice Lusaki na lotnisko. Siedzimy sobie w ciszy i ciemności, podziwiając rozgwieżdżone, afrykańskie niebo.

Lump



Pożegnanie z Neri Clinic.



Pożegnanie z przedszkolem. Jestę Chińczykię.



Ostatni spacer na wiosce. Pat w warkoczykach.



Koniec.

środa, 19 kwietnia 2017

Zambia - część XVIII: Botswana.

Drugiego dnia naszego urlopu w Livingstone wybieramy się z księdzem Hubertem, Patrykiem i Krzysiem do Botswany. Cała trójka, tak samo jak my, przebywa gościnnie u Werbistów.

Ksiądz Hubert jest osiemdziesięcioletnim emerytem, ale ani wiek, ani określenie "emeryt" zasadniczo do niego nie pasują. Właśnie spełnia swoje marzenie o posłudze kapłańskiej  w Afryce - jest tu od 3 miesięcy.
Pomimo swoich osiemdziesięciu lat nie siedzi w fotelu na przytulnej plebanii i nie ogląda seriali. Działa. I to działa dość prężnie jak na swój wiek.
Dwa lata temu udał się sam na pielgrzymkę rowerową z Polski do Santiago de Compostela. Czyli przejechał jakieś trzy tysiące kilometrów.
Ale to nic, bo w przyszłym roku wybiera się rowerem do Medjugorie.

Patryk i Krzysiek to klerycy z seminarium, gdzieś ze Śląska. Są po drugim roku studiów i przyjechali tu na dwa miesiące na praktyki wakacyjne. Byli wolontariuszami w parafii w okolicach Kabwe i w Lusace. Do Livingstone przyjechali wczoraj wieczorem i rozgościli się, tak jak my, w domku Werbistów. 
Co więcej rozgościli się też w naszej lodówce, zostawiając w niej kubek musu czekoladowego, co oczywiście nie uszło uwadze mojej i Pat. Walczymy dzielnie same z sobą, by im go nie wyjeść.

- Botswana gospodarczo różni się od reszty Afryki - opowiada Bambo, prowadząc Srebrną Strzałę - w ostatnich latach notuje najwyższy wzrost PKB na osobę na świecie. To głównie zasługa Seretsy Khamy i kopalni diamentów.

Seretse Khama był pierwszym prezydentem Botswany, która niepodległość otrzymała w 1966 roku z rąk Brytyjczyków.
Prezydenci nowo wyzwolonych państw afrykańskich wyrzucali z kraju byłych przedstawicieli administracji brytyjskiej i w zasadzie większość zamieszkujących tam Białych.
Jednak Seretse, który nie tylko studiował w Anglii, ale pojął też za żonę białą kobietę (czym wywołał skandal obyczajowy) wiedział, że samo posiadanie złóż nie wystarczy.
Sprowadził do Botswany białych inżynierów, którzy opracowali system wydobycia diamentów.
Obecnie Botswana jest największym producentem i eksporterem diamentów na świecie.
Kraj jako jeden z nielicznych na tym kontynencie uniknął krwawych rewolucji i przewrotów.

U brzegu Zambezi czekamy na łódź przewozową. Podchodzi do nas czarny handlarz pamiątkami i zagaduje.

- Dzień dobry, dzień dobry, siostro! Skąd jesteście? Cooo... z Polski? A znacie Marias Pudinas?

Patrzę tępo na Patryka. Marias Pudinas? Marias Pudinas... Marias...

- Mariusz Pudzianowski? - pytam w końcu.
- A, tak, tak! Marius Pudanski, tak, tak! Najsilniejszy człowiek na świecie. Był tu, był u mnie! Kilka lat temu, z grupą strongmanów, tak... z całą grupą, ale on był z nich wszystkich najsilniejszy!
O, tak... najsilniejszy. Chwycił mnie o tak [tu prezentuje zaciśnięte wokół ciała ramiona] i... raz, dwa, trzy... podniósł do góry... o tak! I trzymał, trzymał w górze! Mam nawet zdjęcie, ale akurat nie wziąłem z domu. Podpisał mi się na ramieniu, o tutaj [wskazuje palcem, ale po podpisie sprzed kilku lat nie ma już śladu]. Taak... Marius Pudanski. A Ty jak masz na imię?
- Agnes.
- Agnes! Moja żona jest Agnes! Masz imię jak moja żona.

Tak, zapewne jak żona każdego gościa, który będzie mi chciał wcisnąć pamiątki.

- Agnes i Patryk, będę tu stał po południu, gdy wrócicie z Botswany. Będę stał i czekał z pamiątkami, pamiętajcie o mnie!

W końcu do brzegu podpływa łódka firmy Kalahari, która organizuje transport na safari. Wchodzimy ostrożnie na jej pokład.
-Agnes, Agnes jak moja żona! - krzyczy z lądu handlarz, gdy odpływamy kilka metrów - Miłego dnia, widzimy się po południu!

Nie wątpię.

Znajdujemy się w połowie drogi między dwoma brzegami Zambezi. Otacza nas brudnawa woda, w oddali widać ląd. A właściwie cztery różne lądy.
W miejscu, w którym jesteśmy przebiega granica między czterema państwami. Przed sobą widzimy Botswanę, zostawiając daleko z tyłu Zambię. Płynąc w prawo dotarlibyśmy do Namibii, w lewo - do Zimbabwe.

Safari składa się z dwóch etapów. 
Podczas pierwszego płynie się łodzią po Zambezi, oglądając zwierzęta na wysepkach.
Podczas drugiego wsiada się do jeepa i wjeżdża na teren Parku Narodowego Chobe. 
Towarzyszący nam przewodnik opowiada o życiu dzikich zwierząt. Jednak ciekawsze od opisów będą w tym miejscu zdjęcia.

Lump



Witamy w Botswanie.



Skarby Zambezi.



Amatorów słoniny nie brakuje.



Cwaniak tylko udaje, że śpi.



Beware of hippos.



Czeka na podwózkę.



Słonie nie szukają drogi. One idą przed siebie. Jak czołgi.



Świat z pokładu jeepa.



Słoni kupa.



Melman?


środa, 12 kwietnia 2017

Zambia - część XVII: Livingstone.

- Demokracja w Afryce to złudzenie. - opowiada Bambo, siedząc za kierownicą Srebrnej Strzały - Gdy pracowałem w Liberii kilka lat temu, przed wyborami prezydenckimi gwałtownie rosła liczna zabójstw rytualnych. 
Ludzie nie głosowali na kandydata ze względu na jego program wyborczy, czy prezencję. Głosowali na tego, o którym myśleli, że ma dobry kontakt z siłami wyższymi. Tak więc zarówno sam kandydat jak i jego poplecznicy odprawiali liczne rytuały, aby wygrać w głosowaniu. Nawet niektórzy wyborcy wypraszali w ten sposób zwycięstwo dla swojego polityka. 
W tym czasie na rynku można było kupić ludzkie serce za 100 USD.

Na 100$ wyceniano ludzkie życie.

Toyota Hilux mknie po asfaltowej drodze, w stronę miasta Livingstone. Wybieramy się na trzy dni urlopu na południe kraju, aby zobaczyć największą atrakcję turystyczną Zambii - wodospady Victorii (Victoria Falls).

Do celu docieramy wieczorem, krótko po zachodzie słońca. Zajeżdżamy pod dom Ojców Werbistów. W drzwiach wita nas jeden z nich - Polak. Właśnie wychodzi, spiesząc się na spotkanie na mieście. Prowadzi nas do domku gościnnego, pokazuje pokoje, po czym w pośpiechu wychodzi.

Każde z nas dostaje oddzielny pokoik do dyspozycji - niemal luksusowy, bo oprócz sporego łóżka z uwieszoną nad nim moskitierą stoi tam też stolik i dwa fotele, a na ścianie powieszono obraz. Łazienkę mamy wspólną - i tu znaleźliśmy wariację na temat muszli klozetowej, która przykryta została jakąś formą ozdoby z różowego materiału, do którego doszyto gęstą, koronkową falbanę. Na kompakcie podobna ozdoba, z równie gęstą falbanką. Czułam się, jakbym przyjechała do jakiejś starszej cioci, na prowincję w Wielkiej Brytanii.
Całość bardzo klimatyczna i urokliwa - w sam raz, by spędzić tu parę nocy.

Następnego ranka ruszamy przez miasto ku wodospadom.

Livingstone różni się znacznie od miejsc, które dotychczas widzieliśmy w Zambii. Ma typową, postkolonialną zabudowę - proste drogi, czyste, zadbane domki i hoteliki, układ ulic starannie zaplanowany. Nie czuć tu Afryki jaką znamy.

Jedziemy na wielki most nad Zambezi, łączący dwa brzegi wąwozu, stanowiący tym samym przejście między Zambią i Zimbabwe.
Przed wejściem trzeba się zarejestrować w biurze administracji i przejść przez ogromną, metalową bramę.
Tuż przed nią stoi czarnoskóry gutek i próbuje sprzedać stare pieniądze - dolary zimbabwańskie. Chce wcisnąć nam jeden banknot za 20 kwacha (ok. 10 zł). 
Co prawda trafił pod dobry adres, bo zbieram pieniądze z miejsc, do których podróżuje, ale jak usłyszałam cenę momentalnie urosła we mnie polska cebula.
Targujemy się. Mamy już doświadczenie z rynku w Lusace. Dobieramy kolejne banknoty, zmieniamy ceny. Udaję, że jednak nie będę kupować, bo za drogo, odchodzę dwa kroki, facet za mną gania, żebym jednak coś wzięła. Ostatecznie dostajemy 6 banknotów za 50 kwacha.
Sprzedawca mówi głośno, że to wielka niesprawiedliwość i wyzysk, ale dobrze wiemy, że w głębi serca cieszy się jak diabeł blaszkami. Te pieniądze od lat nie mają żadnej wartości, nic by za nie nie kupił. Cały plik kosztował go jakieś kilka kwacha, a sprzedaje turystom za kosmiczne kwoty.

Nasze banknoty mają nominały 500 milionów i 20 miliardów (!) dolarów zimbabwańskich, z 2008 roku.

- W tych latach - tłumaczy Bambo - inflacja w Zimbabwe osiągnęła poziom hiperinflacji, a produkty miały astronomiczne ceny. Na przykład rano kupowało się chleb za 1 milion dolarów, a po południu ten sam chleb kosztował już 2 miliony. Inflacja wynosiła jakieś 200 milionów % w skali roku.
Kolejne nominały traciły wartość i zastępowano je nominałami wyższymi. I tak 1 dolar amerykański kosztował nawet 10 miliardów dolarów zimbabwańskich.

Wchodząc na most mijamy stado małpek, które hasają sobie beztrosko po trawniku, bujają się na gałęziach niskich drzew lub po prostu wygrzebują coś z ziemi.
Pośrodku mostu jest miejscówka do skoków na bungee i swing - obsługuje ją kilkunastu czarnoskórych gutków, otoczonych przez tłum żądnych wrażeń Białasów.
Co kilka chwil ktoś leci z mostu w kierunku Zambezi, drąc się wniebogłosy.
Informacja na tabliczce głosi: skok na bungee z liną - 160 USD, bez liny - for free.

- Pięć lat temu przyjechała tu dziewczyna - wtrąca Bambo - Brytyjka, czy Amerykanka, i skoczyła na bungee. Była pierwszą (i jak dotychczas jedyną) osobą, która spadła do rzeki. Żyje tam mnóstwo krokodyli, a mimo to przeżyła. Wpadła do wody i spokojnie dopłynęła do brzegu. Krokodyle były tak zdziwione pojawieniem się tu człowieka, że nawet nie zdążyły zareagować.

Ciekawe, czy policzyli jej skok na linie, czy skorzystała z opcji "for free".

Po południu docieramy do samych Wodospadów Victorii. Spacerujemy między drzewami po jednej stronie wąwozu.

- Wodospad w każdym miesiącu wygląda inaczej. Mamy porę suchą, w Zambezi jest coraz mniej wody, więc Victoria prezentuje się skromnie. Za jakiś miesiąc całkowicie wyschnie. Z kolei w porze deszczowej jest tu tyle wody, że przez parę w ogóle nie widać wodospadu ani rzeki. - Bambo robi zdjęcie - Jeszcze kilka wizyt tutaj i zrobię sobie kalendarz: "Dwanaście miesięcy Victoria Falls".

Idziemy przez mostek nad wąwozem.
- W porze deszczowej całe to przejście i wszyscy na nim są mokrzy od unoszącej się pary wodnej, a łunę nad wodospadem widać nawet z odległości kilkudziesięciu kilometrów.

Przechodzimy na drugi brzeg Zambezi. Spacerujemy po gładkich skałach, po których spływa rzeka tworząc wodospad. O tej porze roku wędruje się bez przeszkód, bo stan wody jest niski i większość skał pozostaje odsłonięta. Przez znaczną część roku nurt rzeki uniemożliwia przejście tą drogą. 
Podchodzimy na sam skraj wąwozu. Siadam na tyłku i podpełzam powoli do krawędzi. Patrzę w dół.
Nie byłoby miło zlecieć ze skał i roztrzaskać sobie czaszkę.

Znajdujemy ścieżkę ułożoną z drobnych kamieni, prowadzącą w dół, do rzeki. Schodzimy nią jakieś dwadzieścia minut, aż natrafiamy na skały, po których spływa woda. Myjemy w niej ręce i spocone twarze. Nurt jest zbyt silny, a skały zbyt ostro zakończone, by wejść do Zambezi. Przez chwilę siedzimy na kamlotach i odpoczywamy, podziwiając cały ten ogrom piękna wokół nas.

Wracamy na górę i rozpoczynamy polowanie na zachód słońca.
Afrykańskie słońce zachodzi nieco inaczej niż nasze - europejskie. [tak, wiem - to jest to samo słońce, ale widziane w różnych miejscach]
Na jakieś pół godziny przed kompletnym zachodem słońce zamieni się w wielką, czerwoną kulę, na którą śmiało można patrzeć bez ciemnych okularów czy mrużenia oczu. Tarcza powoli zbliża się do linii horyzontu, po czym zaczyna się za nią chować, by w końcu po 3-5 minutach zniknąć zupełnie.

Szukając idealnego miejsca do obserwacji zachodu spotykamy stadko baboonów (czyli małych pawianów). Plączą się między drzewami, zbierają śmieci, wylizują kubki po napojach, iskają się, a maluchy tulą się do matek. Miały na nas kompletnie wylane, nie płoszyły się, jakby nas w ogóle nie dostrzegały.

Czerwona, świetlista kula zbliża się do wysokości wąwozu, który oddziela Zambię od Zimbabwe. Coraz bardziej skrywa się za skałą, uzyskując poświatę z unoszącej się pary wodnej. Tarcza zmienia się w półkole, które chudnie i maleje, by w końcu całkowicie zniknąć, pozostawiając po sobie poczucie jakiejś pustki.

Tak kończy się dzień nad Zambezi.  

Lump


Wąwóz Zambezi.



Też Zambezi.



Nielegalny imigrant.



<3



Pat podziwia widoki.



Ideolo.



Spacer po Zambezi.



Zambezi z dołu. 



Baboons!



Koniec.

poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Zambia - część XVI: Pielgrzymka do Balmoral.

Sobota.
Wstajemy z Pat wcześnie rano. Jędrzej jeszcze pochrapuje. Ogarniamy się, ładujemy do toreb wodę i coś do przegryzienia. Chusta na głowę, ciemne okulary na nos i... w drogę!
Ruszamy do kościoła przy parafii pw. Świętej Rodziny w Lindzie.

Przed wejściem do świątyni czeka już grupa dziewcząt.
Pojawia się Bambo z plecakiem, w kapeluszu z rondem, w którym wygląda trochę jak Krokodyl Dundee.
Wszyscy już są. Wyruszamy na pieszą pielgrzymkę.

Nic dziwnego, prawda? W Polsce pielgrzymki to żadna nowość, organizowane są od lat w wielu parafiach. W różnych intencjach, o różnej długości, do różnych sanktuariów.

Tu to co innego.
Idziemy na pierwszą pieszą pielgrzymkę z Lindy.
U nas piesza wędrówka to rezygnacja z codziennych wygód - porzucenie samochodu, czy komunikacji miejskiej i pokonanie trasy siłą własnych nóg.
Tutaj wszyscy chodzą pieszo.
Dzieci chodzą do szkoły (nierzadko kilka lub nawet kilkanaście kilometrów).
Dorośli chodzą do miasta (jw.).
Chodzi się do lekarza, na targ, po wodę.
No, po prostu chodzi się wszędzie i po wszystko.

Jak więc wytłumaczyć tym ludziom sens pielgrzymowania?
Po co kolejny dzień poświęcić na chodzenie? Czym właściwie różni się taka pielgrzymka od zwykłego wędrowania?

Pielgrzymujemy w jakiejś intencji. Dlaczego w naszej grupie są same dziewczyny? (no, z wyjątkiem Bambo)
Bo dziś pielgrzymujemy w intencji znalezienia dobrego męża.

- Cieszę się, że idzie tyle ochotniczek - mówi o. Jacek - dwadzieścia dwie dusze. Wiecie, trudno w Lindzie o ludzi, którzy mieliby w życiu jakiś cel. Jakikolwiek. Nie chodzi tu nawet o jakiś głębszy cel, powiedzmy duchowy, ale choćby o to, by robić coś konkretnie, do czegoś dążyć. Samo to, że dziewczyny wybrały się dziś do Balmoral oznacza, że na czymś w życiu im zależy.

W Balmoral, oddalonym od Lindy o kilkanaście kilometrów, nie ma żadnego sanktuarium - jest tylko mała kaplica. Sama osada powstała przy dużym zakładzie weterynaryjnym - pracuje tam sporo osób. Nie mają księdza na stałe, ale kapłani z okolicznych parafii przyjeżdżają tu na zmianę w każdą niedzielę, by odprawić Mszę.

Tak więc dziewczyny pielgrzymują dziś w intencji znalezienia dobrego męża. 
Pat - w intencji znalezienia dobrej pracy po powrocie do Polski.
Ja - no cóż, ja po prostu idę.

Przechodzimy całym stadkiem przez Lindę. Tubylcy patrzą na nas dziwnie, nie wiedząc o co chodzi. Nigdy jeszcze nie widzieli pielgrzymki na oczy.
Bambo maszeruje na przedzie zatrzymując się co jakiś czas, by zrobić zdjęcie grupie.
Dziewczyny wędrują dzielnie, śpiewając pieśni maryjne - niektóre po angielsku, inne w nyanja.

Wychodzimy z wioski. Zaczynają się niewielkie wzgórza, z wysuszonymi krzaczkami i kępkami traw, a pomiędzy nimi puste pola po kukurydzy.
Słońce pali niemiłosiernie.

Na szczycie jednego ze wzgórz stoi samotna chatka z gliny. Wychodzi z niej starsza kobieta z chustą na głowie i patrzy w naszą stronę. Macha z daleka, śląc pozdrowienia w nyanja. Śledzi nas przez chwilę wzrokiem, po czym wkłada sobie wielki snop słomy na głowę (prawie większy niż ona sama) i rusza w przeciwnym kierunku.
Karawana idzie dalej.

Po wejściu na kolejne wzniesienie dziewczyny zarządzają postój. Wyglądają na wyczerpane podróżą. Idziemy już półtorej godziny.
Jedne siadają na kamlotach przy ścieżce, inne szukają choć skrawka cienia do odpoczynku.
Pat i ja również przysiadamy, choć nie czujemy się jakoś wybitnie zmęczone.

- Jak to możliwe, że one już padają, skoro są przyzwyczajone do takiej pogody i ciągłego chodzenia? - pytam Bambo.
- Co się dziwisz? - odpowiada - Zobacz jak Wy jesteście odżywione, a jak one. To, że nie są chude nie znaczy wcale, że jedzą właściwie. Wy jadacie mięso, warzywa, owoce, a one nshimę. Ta papka może i jest bogata w węglowodany, ale to wszystko.

Po kilku chwilach ruszamy w dalszą drogę. Znajdujemy z o. Jackiem kolejny temat do rozmowy - oboje byliśmy na Camino.
- W drodze, w jednym z kościołów - opowiada - przywitałem się z miejscowym księdzem po hiszpańsku. W tym języku umiem powiedzieć dokładnie kilka słów, a ten od razu zapalił się, że odprawię tutejszym Mszę Świętą. Zostawił mnie, a sam od razu pojechał do innej kaplicy.
- I co zrobiłeś?
- Jak to co? Odprawiłem. Wyszedłem do ludzi, na środek kościoła i powiedziałem po angielsku jaka jest sytuacja. Kilku młodych przetłumaczyło całej reszcie na hiszpański. Mieli Mszę po angielsku i tyle.

Dziewczyny zamilkły. Ustały pieśni. Chyba są zmęczone.
- Na pielgrzymce do Częstochowy nazywamy to "chwilą dla brata i siostry" - mówię - nie ma śpiewów, ani modlitw. Można najnormalniej w świecie pogadać.
- Nie, niech lepiej nie gadają - stwierdza Bambo - ci ludzie cały czas albo mówią, albo śpiewają. Mają tutaj problem z ciszą. Niech więc idą w ciszy. Może chociaż wtedy z Panem Bogiem porozmawiają.

Docieramy w końcu do Balmoral.  
Odpoczywamy w salce przy kościele, która służy za klasę szkolną. W końcu siadamy w cieniu - jesteśmy tak zmęczone, że żadna się nie odzywa. Zmęczone, ale szczęśliwe.
Wchodzimy do kościoła na modlitwę i różaniec w nyanja.
Jedna z dziewczyn czyta na głos fragment z Księgi Przysłów wybrany na tę okoliczność przez Bambo - ten o dobrej żonie.("Niewiastę dzielną któż znajdzie? Jej wartość przewyższa perły. Serce małżonka jej ufa...")

O. Jacek wygłasza lekcję w języku angielskim - z grubsza chodzi o to (nawiązuje do tekstu), że jeśli chcesz znaleźć dobrego męża, musisz być najpierw potencjalną dobrą żoną. Innymi słowy: zacznij wymagać od siebie.

Chłopaki z parafii były zazdrosne o pomysł dziewczyn, więc Bambo zorganizował im też pielgrzymkę. Tydzień później. W jakiej intencji? Oczywiście o znalezienie dobrej żony.
- To nie mogli sobie pójść razem na tę pielgrzymkę i by się poznajdywali? - pytała Pat.
- Nie. Dla chłopaków znalazłem inne czytanie - jak być dobrym mężem. Jakbym i jedno i drugie powiedział przy wszystkich razem, to by nie zadziałało jak trzeba.
Amen.
Lump




Idziemy.



Znowu idziemy...



Idziemy znów.



Zarządzamy postój.



Catholic Women Organisation w akcji.



U kresu wędrówki.



Modlitwa w Ciszy.



Klasa lekcyjna w Balmoral.


czwartek, 23 marca 2017

Zambia - część XV: Cmentarz.

Bambo pojechał do chłopców, do Namalundu. Zostaliśmy sami w Lindzie na 3 dni.
Nie mieliśmy samochodu, a kryzys zaczął się powoli nasilać (byliśmy w Zambii już około miesiąca). Musieliśmy podjąć radykalne kroki.
Po południu, po moim powrocie z Neri Clinic, ruszamy na VUMĘ.

VUMA to najbliższa stacja benzynowa w Lusace, oddalona od Lindy o jakieś 8 km. Tam w sklepie można kupić wszystko, czego w wiosce nie uświadczysz - w tym upragnioną przez nas czekoladę.

Co prawda w Lindzie jest kilka małych sklepików - można w nich kupić chleb, ciastka, mleko, mąkę i parę innych rzeczy. Czekolady nikt tu jednak nie sprzedaje - trzeba ją przetrzymywać w lodówce (jeśli chce się sprzedać czekoladę, a nie paćkę czekoladową), poza tym nie ma dla niej rynku zbytu. Czekolada jest droga, więc mało kto pozwala sobie tu na taki luksus.

Tak więc ruszamy w drogę - 8 kilometrów na VUMĘ. Pat, Jędrzej i ja. W pełnym słońcu. Zaopatrzyliśmy się w butelki z wodą i nakrycia głowy, by nie paść gdzieś pod drogą.

Wędrowanie z Jędrzejem u boku ma tę dobrą stronę, że nie zaczepiają nas żadni faceci, co niestety jest rutyną, gdy idziemy same z Pat. 
Do Jędrzeja na wiosce zwracają się "Big Boss" - ma ok. 1,90 metra wzrostu i ogólnie, no... jest spory. Idąc za dwiema Białaskami wygląda trochę jak bodyguard. Przy nim gutki z wioski nie odważą się do nas odezwać. Oczywiście dzieciaki bez skrępowania podchodzą i przybijają piątki, a kobiety witają się, machając z daleka.

Wychodzimy z wioski. Kilka razy zatrzymują się przy nas busy wypchane czarnoskórymi mieszkańcami Lindy, jadące w stronę Lusaki. Kierowcy krzyczą, że mamy wsiadać. Trudno im wytłumaczyć, że my po prostu chcemy się przejść.
Bo komu chce się łazić w taki upał jak można podjechać?
Mijający nas ludzie nie kryją zdziwienia - Mzungu idą pieszo?

Po niecałych 2 godzinach docieramy na VUMĘ - królestwa dobrobytu. Można tu kupić, czego dusza zapragnie - chińskie słodycze, hinduskie dania w słoiczkach, turecką chałwę, a nawet polską wódkę. Znajdujemy też konserwy mięsne o nazwie "Pushka" oraz wino "Bawagun" [bałagan], produkowane przez polskiego przedsiębiorcę tutaj, w Lusace. Jest i lodówka (a raczej lodóweczka) z czekoladami. Tylko Cadbury - aż 4 rodzaje!
Chwytamy po 2 tabliczki (na zapas do Lindy) i po puszce piwa imbirowego.

Opodal stacji znajdujemy stary, opuszczony sklepik, zbity z drewnianych desek, przykrytych workami jutowymi. Siadamy na kłodzie drzewa w cieniu sklepiku, żeby odpocząć i cieszyć się zdobyczami.
Szczęśliwi jak dzieci wpierniczamy czekoladę, popijając piwem imbirowym (chociaż jak dla mnie to niewiele ma ono wspólnego z piwem - smakuje raczej jak wytrawna, przefermentowana lemoniada).

Droga powrotna mija szybko.
Przechodzimy obok sporego domu, otoczonego drewnianym ogrodzeniem. Tuż za płotem rośnie ogromna papają. Spod liści wystają wspaniałe, dojrzałe już owoce - dwa z nich spadły po naszej stronie ogrodzenia, ale zgniły, bo nikt nie chciał ich zebrać.

Cały czas nie mogę wyjść z podziwu, że ludzie mają tu pod ręką takie bogactwo owoców i warzyw, a z niego nie korzystają. Można tu zjeść nie tylko zdrowo, ale i tanio. Wiele z tych dóbr wyrzuca się zwierzętom. Ludzie wolą napchać się nshimą (papką kukurydzianą), niż zjeść bogate w witaminy jedzenie, które rośnie tu w zasadzie na każdym kroku.

Któregoś dnia Harriet przyniosła mi do kliniki całą siatkę papai, bo felczer wygadał jej, że pytałam gdzie je można kupić (sezon na papaje dopiero się zaczynał - jakiś tydzień później można było je dostać na każdym straganie we wsi).

- Proszę, to dla Ciebie - powiedziała, wciskając mi owoce - u mnie w domu właściwie nikt ich nie je.
Prawie się obraziła, gdy próbowałam jej zapłacić.


Po 3 dniach wraca Bambo. Pod wieczór zabiera nas na cmentarz za wioską. Nijak nie przypomina on znanych nam europejskich cmentarzy.
Znajdują się tu liczne groby (a raczej małe usypiska ziemi), porozrzucane po niewielkim terenie bez ładu i składu. Raptem na kilku położono płyty, typowych nagrobków nie ma wcale. Ot, kupki ziemi na polu, pośród wyschniętych traw.
Na niektórych stoją blaszane kubki lub miski, zardzewiałe i dziurawe - to na drogę dla zmarłych. 

Chwila, przecież to cmentarz chrześcijański! Na niektórych grobach powtykano krzyże, ale skąd wzięła się wyprawka dla udających się na tamten świat? 
W Afryce cały czas miesza się kulturę chrześcijańską ze starymi wierzeniami. 
Postawimy krzyż, bo chodzimy do kościoła, ale nie zaszkodzi, w razie czego, zastawić kubek czy miskę, by zmarły miał coś swojego w życiu pozagrobowym.

Trudno jest nam, wychowanym w kulturze chrześcijańskiej, zrozumieć jak na to wszystko zapatrują się Afrykanie, dla których wiara w jednego Boga jest czymś zasadniczo nowym.
Grzebią oni ciała, ale nie odwiedzają grobów.
Nie modlą się za dusze zmarłych, bo to im się nie opłaca - modlą się o coś dla siebie.

Nie wierzą w nieśmiertelność duszy - według nich w niebie jest tylko Bóg, poza tym jest ono puste.
Nie przyjmują tego, że po śmierci dusza trafia do nieba - odrzucają jej istnienie poza ciałem.

Wierzą natomiast w duchy. Jeśli jakieś wydarzenia z życia powracają do nich w snach lub koszmarach podejrzewają wpływy ducha, najczęściej ducha jakiegoś bliskiego zmarłego.
Uważają ponadto, że człowiek po swojej śmierci żyje tak długo, jak na ziemi pozostają ludzie, którzy o nim pamiętają.
Zatem najgorszą karą jaka może spotkać człowieka jest ostracyzm, wykluczenie i zapomnienie. Człowiek jest człowiekiem tylko w społeczności.

Dla Afrykanów nie istnieje przeszłość, nie ma też przyszłości. Jest tu i teraz.
Kiedy występują (tańczą, śpiewają) nie chcą potem oglądać z tego nagrań czy zdjęć. Liczy się tylko ten moment, obecna chwila, ich przeżycia i emocje.
Nie rozpamiętują, ale też nie planują.
Nie ma jako takiej przyszłości.
Przyszłość może zaistnieć dopiero wtedy, gdy wypełnia się jako teraźniejszość.
Tu żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, nie snuje się planów, a wyobraźnia rzadko sięga poza dzień dzisiejszy.

Pamiętacie jak w podstawówce na historii rysowało się "linię czasu" z wpisanymi datami?
W kulturze europejskiej pojmujemy czas linearnie - następujące po sobie zdarzenia porządkujemy chronologicznie. Jedno następuje po drugim.

W Afryce czas jest (uwaga!) okrągły - w okręgu zamykają się powtarzalne, występujące naprzemiennie okresy.
Jest dzień, a potem noc. A potem - znowu dzień i znowu noc, itd.
Jest pora sucha i pora deszczowa.
Te powtarzalne okresy tworzą zamknięty cykl - okrąg, z którego trudno się wydostać.

Po śmierci członka rodziny, przed oficjalnym pogrzebem, odbywa się całonocne czuwanie. W sumie to rodzaj imprezy - jest jedzenie i muzyka. Taka stypa przed pochówkiem. Podobna odbywa się już po złożeniu ciała do grobu.


- Wyobraźcie sobie - wspomina Bambo - że w Botswanie od śmierci do pogrzebu mijały czasem 2 lub 3 tygodnie. Tyle trwało, zanim powiadomiło się o tym całą rodzinę. W tym czasie każdego dnia odbywała się taka stypa. Goście jedli, pili i wspominali zmarłego. Przez 3 tygodnie.

Na pogrzebach regularnie pojawiają się płaczki - kobiety, których zadaniem jest głośne lamentowanie podczas ceremonii. Tradycyjnie odbywa się też "body viewing", czyli oglądanie i całowanie zmarłego.

Kiedyś byliśmy świadkami jak po pogrzebie w parafii wszyscy wierni wyszli przed kościół i obrzucali się białym proszkiem, śmiejąc się przy tym. Wyglądało to na dobrą zabawę, a nie nabożeństwo za zmarłego.
Twarze maluje się na biało na znak żałoby. Trudno, żeby malowano je na czarno.

Śmiech to też tutaj raczej dziwne zjawisko.
Któregoś razu szłam z Harriet przez wioskę. Opowiadała mi o swoim zmarłym mężu. Co jakiś czas wtrącała do tego "he-he".
"Dziwne - pomyślałam - podśmiewuje się ze śmierci bliskiej osoby".
Dopiero później zrozumiałam, że śmiech nie zawsze oznacza u tych ludzi radość. Afrykanie śmieją się przy okazji pogrzebu, ale też, gdy mówią o rzeczach smutnych, przygnębiających i trudnych.
Śmiech pokazuje, że wewnątrz przeżywają silne emocje.

Po obrzuceniu wszystkich wkoło białym proszkiem wynosi się trumnę ze zmarłym na cmentarz.
Tu, po odmówieniu modlitw i złożeniu ciała do grobu, zaczyna się znów zafrykanizowana część ceremonii. Nad grobem spędza się nawet kilka godzin - trwają przemowy rodziny, dalszej rodziny, znajomych, dalszych znajomych zmarłego, przeplatane śpiewami i klaskaniem.
A wieczorem? Kolejna część stypy, z jedzeniem, piciem, śpiewem i wspominkami.
Na grób więcej się nie wraca. Bo i po co?


Lump




Idzie nasza karawana.



Chwile chwały. Z Big Bossem.



Pracujemy dzielnie nawet jak nie ma Bambo.




Cmentarz.



Znowu cmentarz.



I tu też.



Słońce zaszło. Uciekamy.