tablice

tablice

piątek, 28 kwietnia 2017

Zambia - część XIX: Pożegnania i powroty.

Po powrocie do Lindy wybieramy się z Pat na wioskę.
Eunice (znajoma z Community Nutrition Program) mówiła, że jej sąsiadka jest fryzjerką, a Pat marzą się drobne, afrykańskie warkoczyki na powrót do Polski.

Docieramy do domu fryzjerki i pukamy do drzwi.

Otwierają nam dwie małe dziewczynki (na oko jakieś 4 i 7 lat), chyba jej córki - młodsza była nawet raz u mnie na wizycie w Neri Clinic.
Tak, to na pewno córki fryzjerki - włosy, zaplecione w liczne, cieniutkie warkoczyki poupinane mają w fantazyjne koki.
Patrzą na nas wielkimi, czarnym oczami, z rozdziawionymi ze zdumienia buziami i nie potrafią wydobyć z siebie głosu. Mzungu?! Mzungu przylazł do naszego domu?
Pytamy po angielsku, czy zastałyśmy mamę. Stoją nadal bez ruchu i patrzą na nas zszokowane. W końcu starsza z nich kiwa lekko głową, to w jedną, to drugą stronę, ciągle nie odrywając od nas wzroku.
Czyli mamy nie ma. No, dobra, przyjdziemy kiedy indziej.
Wracamy do mieszkania z niczym. Może znajdziemy jakąś inną fryzjerkę w Lindzie.

Po południu odpoczywamy na ganku przed mieszkaniem. Pat bawi się z Mielonką, pozwalając gryźć jej swoje klapki, a ja czytam "Heban" Kapuścińskiego, znaleziony gdzieś na stosie książek o. Jacka.
Zza rogu przedszkola wyłania się stara, otyła Eunice i drepcze powoli w naszą stronę. Zawitała tu po drodze na spotkanie grupy modlitewnej przy parafii.

- Agnes! - zagaduje - Słyszałam, że byłyście dziś u mojej sąsiadki.

Tak to jest, gdy w całej wiosce są tylko dwie białe kobiety - wszyscy wiedzą gdzie i kiedy poleziesz.

- Tak, ale niestety jej nie było. - odpowiadam - Chciałyśmy z Pat zapytać o warkoczyki.
- Dobra, ona mówiła, żebyście przyszły jutro przed południem, na pewno będzie na Was czekała. - żegna się i drepcze dalej, w kierunku kościoła.

Następnego dnia, jak co dzień z rana, ruszam do Neri Clinic.
Jedna z pacjentek przychodzi z infekcją górnych dróg oddechowych, nic takiego - trochę kaszle, trochę kicha.
To, co szczególnie przykuło moją uwagę, to jej lewe oko. Na powierzchni gałki znajduje się coś, co najtrafniej chyba określa słowo "krater". Rogówka (powierzchniowa warstwa) jest głęboko wyżarta, łącznie z częścią tęczówki, a soczewka zaszła bielmem. Kobieta ma około dwudziestu-kilku lat, a już nie widzi na jedno oko.
Po jej wyjściu z gabinetu pytam o to felczera, który do tej pory jakby w ogóle nie zauważył problemu, który mną wstrząsnął do głębi.

- Taak... - zaczął - znam ją od kilku lat. Jako dziecko miała chyba zapalenie rogówki i tak to się u niej skończyło.

Masakra. Pierwszy raz widziałam coś takiego. U nas to nie do pomyślenia, by tak zaniedbać leczenie.

W południe wyskakuję na chwilę z kliniki i pędzę do domu fryzjerki, gdzie już od dłuższego czasu ma być Pat.
Zaglądam na podwórze, a tam taki widok: siedzi sobie Pat na drewnianym taboreciku, z ręcznikiem na ramionach, z jedną połową włosów w warkoczykach. Za nią stoi fryzjerka zaplatając w tempie ekspresowym kolejne drobne warkoczyki, włączając do nich sztuczne, rude włosy. Wokół nich rozłożone są maty z trzciny - na jednej siedzi najstarsza, kilkunastoletnia córka pani domu, żywo dyskutując z matką w nyanja, obok dwie młodsze bawią się sztucznymi włosami, rozdzielając je na pasma.
Nad wszystkim czuwa Eunice, która przecież nie mogła przegapić takiego wydarzenia, więc przytaszczyła ze sobą swój drewniany taboret i 2 młode córki, które kręcą się w pobliżu. Siedzi teraz obok Pat, komentując i wskazując fryzjerce gdzie jeszcze ma poprawić włosy. 
Tuż przy matach ustawiły palnik i garnek z nshimą. Wokół leżą porozrzucane, brudne talerzyki po posiłku.
Z okolicznych podwórek co jakiś czas nadbiegają stada dzieciaków, zaglądając co tu się odjaniepawla.
Nie ma co - to wielkie wydarzenie społeczne w Lindzie.

- Aga, Aga, zobacz co mi robią! - krzyczy Pat.
- Sama chciałaś - śmieję się - i jeszcze im za to płacisz.

- No, wiem. Jak tylko przyszłam, to fryzjerka wysłała mnie z córkami na wioskę, żebyśmy kupiły sztuczne włosy w sklepie. Prawie wszystkie mieli czarne, tylko w jednym opakowaniu były takie rudawe, to je wzięłyśmy. Tam też od razu się zleciało kilka bab, jak usłyszały, że Mzungu przyszła i chciały pomóc mi wybierać. No, a teraz zjadłyśmy obiad i podobno za jakieś dwie godziny mamy skończyć. Przyjdę po Ciebie do kliniki..

Wracam do pracy. Przychodzi kobieta z dziewięciomiesięcznym dzieckiem. Dziewczynka ma biegunkę, jest odwodniona, ogólnie w kiepskim stanie. Znalazłyśmy ją kilka dni temu na wiosce podczas Community Nutrition Program - to dziecko ze strefy "czerwonej" - silnie niedożywione. Obrzęki świadczą prawdopodobnie o odbiałczeniu.
Jako jedno z niewielu dzieci otrzyma od nas tygodniowy zapas specjalnej mieszanki odżywczej i dodatkowo leki nawadniające z elektrolitami. Matka ma się z nią stawić za kilka dni do kontroli.

Po południu przychodzą po mnie Pat (już w kompletnych warkoczykach) oraz Jędrzej, który przyniósł pamiątki dla pracowników kliniki. Upominki te to rysunki wykonane przez dzieci z PSOUU w Pruszczu Gdańskim (Polskie Stowarzyszenie na rzecz Osób z Niepełnosprawnością Intelektualną).
Przed moim przyjazdem tutaj znajoma, która pracuje w ośrodku, wpadła na pomysł, by dzieciaki w ramach zajęć wykonały własnoręcznie pracę dla ludzi z Lindy. Na odwrocie każdego rysunku umieszczono zdjęcie autora i kilka zdań o nim.

Siostra Barbra była wzruszona ręcznie wykonanymi prezentami. Obiecała wysyłać dzieciom do ośrodka kartkę z życzeniami na Święta.
Pożegnałam się serdecznie ze wszystkimi (w tym z felczerem, którego imienia nadal nie znałam), po czym z Pat i Jędrzejem ruszyliśmy w drogę do przedszkola, gdzie resztę prac przekazaliśmy nauczycielkom, do zawieszenia w sali lekcyjnej. Jędrzej, który został w Lindzie dłużej niż Pat i ja, opowiadał później dzieciakom o Polsce, na podstawie tych rysunków.

Po południu ostatni raz udajemy się na targowisko w wiosce, by zrobić zakupy na drogę.
Jak zwykle nasze pojawienie się wzbudza sensację wśród tutejszych przekupek. "Mzungu, Mzungu" - powtarzają między sobą z przejęciem. Wszystkie oczy uważnie nas obserwują.
Podchodzimy do jednego ze stoisk. Kupujemy soję w woreczku, orzeszki ziemne, świeże papryczki chili i trochę okry.

Po powrocie do mieszkania pakujemy walizki. Co prawda pozbyłam się całego zapasu suchego jedzenia, leków oraz środków opatrunkowych (które stanowiły jakieś 90% mojego bagażu), ale część wolnego miejsca po nich zajęły pamiątki i zakupy z targu.

Nie chce mi się pakować.
I nie chce mi się stąd wyjeżdżać.
Po przyjeździe tutaj byłam pewna, że będę wracać do domu jak na skrzydłach - do czystego mieszkania, prądu przez całą dobę i internetu bez ograniczeń.
Teraz ciężko mi zostawić cały ten świat, którego na chwilę stałam się częścią. Świat tak różny od tego, który znam, i w którym przyszło mi żyć.

Wieczorem pakujemy walizki na pakę Srebrnej Strzały. Ostatni raz omiatam wzrokiem nasze mieszkanie przy przedszkolu i zamykam za sobą drzwi.

Ostatni raz jedziemy z Pat na pace. Pędzimy przez ulice Lusaki na lotnisko. Siedzimy sobie w ciszy i ciemności, podziwiając rozgwieżdżone, afrykańskie niebo.

Lump



Pożegnanie z Neri Clinic.



Pożegnanie z przedszkolem. Jestę Chińczykię.



Ostatni spacer na wiosce. Pat w warkoczykach.



Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz