tablice

tablice

czwartek, 23 marca 2017

Zambia - część XV: Cmentarz.

Bambo pojechał do chłopców, do Namalundu. Zostaliśmy sami w Lindzie na 3 dni.
Nie mieliśmy samochodu, a kryzys zaczął się powoli nasilać (byliśmy w Zambii już około miesiąca). Musieliśmy podjąć radykalne kroki.
Po południu, po moim powrocie z Neri Clinic, ruszamy na VUMĘ.

VUMA to najbliższa stacja benzynowa w Lusace, oddalona od Lindy o jakieś 8 km. Tam w sklepie można kupić wszystko, czego w wiosce nie uświadczysz - w tym upragnioną przez nas czekoladę.

Co prawda w Lindzie jest kilka małych sklepików - można w nich kupić chleb, ciastka, mleko, mąkę i parę innych rzeczy. Czekolady nikt tu jednak nie sprzedaje - trzeba ją przetrzymywać w lodówce (jeśli chce się sprzedać czekoladę, a nie paćkę czekoladową), poza tym nie ma dla niej rynku zbytu. Czekolada jest droga, więc mało kto pozwala sobie tu na taki luksus.

Tak więc ruszamy w drogę - 8 kilometrów na VUMĘ. Pat, Jędrzej i ja. W pełnym słońcu. Zaopatrzyliśmy się w butelki z wodą i nakrycia głowy, by nie paść gdzieś pod drogą.

Wędrowanie z Jędrzejem u boku ma tę dobrą stronę, że nie zaczepiają nas żadni faceci, co niestety jest rutyną, gdy idziemy same z Pat. 
Do Jędrzeja na wiosce zwracają się "Big Boss" - ma ok. 1,90 metra wzrostu i ogólnie, no... jest spory. Idąc za dwiema Białaskami wygląda trochę jak bodyguard. Przy nim gutki z wioski nie odważą się do nas odezwać. Oczywiście dzieciaki bez skrępowania podchodzą i przybijają piątki, a kobiety witają się, machając z daleka.

Wychodzimy z wioski. Kilka razy zatrzymują się przy nas busy wypchane czarnoskórymi mieszkańcami Lindy, jadące w stronę Lusaki. Kierowcy krzyczą, że mamy wsiadać. Trudno im wytłumaczyć, że my po prostu chcemy się przejść.
Bo komu chce się łazić w taki upał jak można podjechać?
Mijający nas ludzie nie kryją zdziwienia - Mzungu idą pieszo?

Po niecałych 2 godzinach docieramy na VUMĘ - królestwa dobrobytu. Można tu kupić, czego dusza zapragnie - chińskie słodycze, hinduskie dania w słoiczkach, turecką chałwę, a nawet polską wódkę. Znajdujemy też konserwy mięsne o nazwie "Pushka" oraz wino "Bawagun" [bałagan], produkowane przez polskiego przedsiębiorcę tutaj, w Lusace. Jest i lodówka (a raczej lodóweczka) z czekoladami. Tylko Cadbury - aż 4 rodzaje!
Chwytamy po 2 tabliczki (na zapas do Lindy) i po puszce piwa imbirowego.

Opodal stacji znajdujemy stary, opuszczony sklepik, zbity z drewnianych desek, przykrytych workami jutowymi. Siadamy na kłodzie drzewa w cieniu sklepiku, żeby odpocząć i cieszyć się zdobyczami.
Szczęśliwi jak dzieci wpierniczamy czekoladę, popijając piwem imbirowym (chociaż jak dla mnie to niewiele ma ono wspólnego z piwem - smakuje raczej jak wytrawna, przefermentowana lemoniada).

Droga powrotna mija szybko.
Przechodzimy obok sporego domu, otoczonego drewnianym ogrodzeniem. Tuż za płotem rośnie ogromna papają. Spod liści wystają wspaniałe, dojrzałe już owoce - dwa z nich spadły po naszej stronie ogrodzenia, ale zgniły, bo nikt nie chciał ich zebrać.

Cały czas nie mogę wyjść z podziwu, że ludzie mają tu pod ręką takie bogactwo owoców i warzyw, a z niego nie korzystają. Można tu zjeść nie tylko zdrowo, ale i tanio. Wiele z tych dóbr wyrzuca się zwierzętom. Ludzie wolą napchać się nshimą (papką kukurydzianą), niż zjeść bogate w witaminy jedzenie, które rośnie tu w zasadzie na każdym kroku.

Któregoś dnia Harriet przyniosła mi do kliniki całą siatkę papai, bo felczer wygadał jej, że pytałam gdzie je można kupić (sezon na papaje dopiero się zaczynał - jakiś tydzień później można było je dostać na każdym straganie we wsi).

- Proszę, to dla Ciebie - powiedziała, wciskając mi owoce - u mnie w domu właściwie nikt ich nie je.
Prawie się obraziła, gdy próbowałam jej zapłacić.


Po 3 dniach wraca Bambo. Pod wieczór zabiera nas na cmentarz za wioską. Nijak nie przypomina on znanych nam europejskich cmentarzy.
Znajdują się tu liczne groby (a raczej małe usypiska ziemi), porozrzucane po niewielkim terenie bez ładu i składu. Raptem na kilku położono płyty, typowych nagrobków nie ma wcale. Ot, kupki ziemi na polu, pośród wyschniętych traw.
Na niektórych stoją blaszane kubki lub miski, zardzewiałe i dziurawe - to na drogę dla zmarłych. 

Chwila, przecież to cmentarz chrześcijański! Na niektórych grobach powtykano krzyże, ale skąd wzięła się wyprawka dla udających się na tamten świat? 
W Afryce cały czas miesza się kulturę chrześcijańską ze starymi wierzeniami. 
Postawimy krzyż, bo chodzimy do kościoła, ale nie zaszkodzi, w razie czego, zastawić kubek czy miskę, by zmarły miał coś swojego w życiu pozagrobowym.

Trudno jest nam, wychowanym w kulturze chrześcijańskiej, zrozumieć jak na to wszystko zapatrują się Afrykanie, dla których wiara w jednego Boga jest czymś zasadniczo nowym.
Grzebią oni ciała, ale nie odwiedzają grobów.
Nie modlą się za dusze zmarłych, bo to im się nie opłaca - modlą się o coś dla siebie.

Nie wierzą w nieśmiertelność duszy - według nich w niebie jest tylko Bóg, poza tym jest ono puste.
Nie przyjmują tego, że po śmierci dusza trafia do nieba - odrzucają jej istnienie poza ciałem.

Wierzą natomiast w duchy. Jeśli jakieś wydarzenia z życia powracają do nich w snach lub koszmarach podejrzewają wpływy ducha, najczęściej ducha jakiegoś bliskiego zmarłego.
Uważają ponadto, że człowiek po swojej śmierci żyje tak długo, jak na ziemi pozostają ludzie, którzy o nim pamiętają.
Zatem najgorszą karą jaka może spotkać człowieka jest ostracyzm, wykluczenie i zapomnienie. Człowiek jest człowiekiem tylko w społeczności.

Dla Afrykanów nie istnieje przeszłość, nie ma też przyszłości. Jest tu i teraz.
Kiedy występują (tańczą, śpiewają) nie chcą potem oglądać z tego nagrań czy zdjęć. Liczy się tylko ten moment, obecna chwila, ich przeżycia i emocje.
Nie rozpamiętują, ale też nie planują.
Nie ma jako takiej przyszłości.
Przyszłość może zaistnieć dopiero wtedy, gdy wypełnia się jako teraźniejszość.
Tu żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, nie snuje się planów, a wyobraźnia rzadko sięga poza dzień dzisiejszy.

Pamiętacie jak w podstawówce na historii rysowało się "linię czasu" z wpisanymi datami?
W kulturze europejskiej pojmujemy czas linearnie - następujące po sobie zdarzenia porządkujemy chronologicznie. Jedno następuje po drugim.

W Afryce czas jest (uwaga!) okrągły - w okręgu zamykają się powtarzalne, występujące naprzemiennie okresy.
Jest dzień, a potem noc. A potem - znowu dzień i znowu noc, itd.
Jest pora sucha i pora deszczowa.
Te powtarzalne okresy tworzą zamknięty cykl - okrąg, z którego trudno się wydostać.

Po śmierci członka rodziny, przed oficjalnym pogrzebem, odbywa się całonocne czuwanie. W sumie to rodzaj imprezy - jest jedzenie i muzyka. Taka stypa przed pochówkiem. Podobna odbywa się już po złożeniu ciała do grobu.


- Wyobraźcie sobie - wspomina Bambo - że w Botswanie od śmierci do pogrzebu mijały czasem 2 lub 3 tygodnie. Tyle trwało, zanim powiadomiło się o tym całą rodzinę. W tym czasie każdego dnia odbywała się taka stypa. Goście jedli, pili i wspominali zmarłego. Przez 3 tygodnie.

Na pogrzebach regularnie pojawiają się płaczki - kobiety, których zadaniem jest głośne lamentowanie podczas ceremonii. Tradycyjnie odbywa się też "body viewing", czyli oglądanie i całowanie zmarłego.

Kiedyś byliśmy świadkami jak po pogrzebie w parafii wszyscy wierni wyszli przed kościół i obrzucali się białym proszkiem, śmiejąc się przy tym. Wyglądało to na dobrą zabawę, a nie nabożeństwo za zmarłego.
Twarze maluje się na biało na znak żałoby. Trudno, żeby malowano je na czarno.

Śmiech to też tutaj raczej dziwne zjawisko.
Któregoś razu szłam z Harriet przez wioskę. Opowiadała mi o swoim zmarłym mężu. Co jakiś czas wtrącała do tego "he-he".
"Dziwne - pomyślałam - podśmiewuje się ze śmierci bliskiej osoby".
Dopiero później zrozumiałam, że śmiech nie zawsze oznacza u tych ludzi radość. Afrykanie śmieją się przy okazji pogrzebu, ale też, gdy mówią o rzeczach smutnych, przygnębiających i trudnych.
Śmiech pokazuje, że wewnątrz przeżywają silne emocje.

Po obrzuceniu wszystkich wkoło białym proszkiem wynosi się trumnę ze zmarłym na cmentarz.
Tu, po odmówieniu modlitw i złożeniu ciała do grobu, zaczyna się znów zafrykanizowana część ceremonii. Nad grobem spędza się nawet kilka godzin - trwają przemowy rodziny, dalszej rodziny, znajomych, dalszych znajomych zmarłego, przeplatane śpiewami i klaskaniem.
A wieczorem? Kolejna część stypy, z jedzeniem, piciem, śpiewem i wspominkami.
Na grób więcej się nie wraca. Bo i po co?


Lump




Idzie nasza karawana.



Chwile chwały. Z Big Bossem.



Pracujemy dzielnie nawet jak nie ma Bambo.




Cmentarz.



Znowu cmentarz.



I tu też.



Słońce zaszło. Uciekamy.

poniedziałek, 13 marca 2017

Zambia - część XIV: Siavonga i Kariba Lake cd.

Po drodze zgarniamy na pokład Srebrnej Strzały jakiegoś gościa, który ma nam wskazać drogę do przystani wodnej na Kariba Lake. Czarnoskóry gutek podchodzi do samochodu i staje w miejscu, lekko skonsternowany. Bambo otwiera mu przednie drzwi od środka.

o. Jacek: No, wskakuj do przodu!
Gutek patrzy to na nas (na pace), to na ojca.

G: Ale... jak to? Nieee, ja nie mogę.
oJ: O co Ci chodzi?
G: Przecież nie mogę jechać z przodu, gdy białe kobiety jadą na pace.
oJ: Jak to nie możesz?
G: Tak nie można! To ja pójdę na pakę, a one usiądą w środku.
oJ: Wsiadaj, one to lubią.

Nadal stoi i patrzy niepewnie.
oJ: No, wsiadaj już! W Europie nie można tak jeździć, więc to dla nich wielka atrakcja.

Nie do końca przekonany kapituluje w końcu i zajmuje miejsce obok Bambo.

Jedziemy dalej. Autobus z ministrantami z parafii czeka na nas przy skrzyżowaniu. 
Chłopaki stoją przed starym, lekko zdezelowanym ogórkiem. Gdy tylko zajeżdżamy obok, cała chmara rzuca się w stronę Toyoty.
Gramolą się na naszą pakę - dwóch, trzech... sześciu... hola!
Bambo trąbi, żeby stąd spadali. Wysiada z auta:

- Co to jest? Z powrotem do autobusu!

Chłopaki patrzą na niego jak zaklęci, jeden zastygł w pół drogi między kołem a paką, z jedną nogą na pokładzie Srebrnej Strzały.
Większość rezygnuje i z niechęcią wraca do syfiastego autobusu, ale trzech najbardziej wytrwałych zostaje.

- Tylko macie jechać grzecznie - zwraca się do nich Bambo - i nie wstawać w czasie jazdy.

Ruszamy w dalszą podróż. Za nami tłucze się autobus wypchany stadem dzieciaków - gwarnym i roześmianym.
W końcu zatrzymujemy się na parkingu przed lodżą. Tuż obok nas, na zielonej trawie, pasą się zebry. Łażą sobie ot, tak, jak u nas psy po podwórku, albo koty. 

Przechodzimy przez mały dziedziniec z basenem pośrodku lodży. Chłopaki robią wielkie oczy. Takiego luksusu jeszcze nie dane im było zaznać. Nie powiem, na mnie przeszklone apartamenty, kamienne posadzki i krystalicznie czysta woda w basenie też zrobiły wrażenie, ale u nas takie miejscówki nie są niczym fantastycznym (przy odpowiedniej ilości gotówki). Dla nich to po prostu szok, w porównaniu do warunków, w jakich żyją na co dzień.
Większość chłopców pierwszy raz w życiu opuściła Lusakę (a może nawet Lindę).
Sami musieli zapracować na ten wyjazd - tym większą mają satysfakcję z tych kilku dni wakacji.
Afrykanie nie mają raczej zapędów podróżniczych - co innego poszukiwanie nowego miejsca do zamieszkania, a co innego wycieczki krajoznawcze. Zazwyczaj (jeśli nie muszą się przeprowadzać) całe życie spędzają w jednym miejscu.

Bambo wpadł na pomysł wyjazdu dla dzieciaków nie po to, by się pobawiły poza Lindą, ale by umożliwić im choć trochę lepszy start w życiu.
Człowiek, który całe życie siedzi w jednym miejscu, widzi tylko to, co tam jest. A co można zobaczyć w takiej Lindzie? Biedę, rudy kurz, tłumy alkoholików bez pracy oraz kobiety ogarniające życie swoje, dzieci i jeszcze męża-pijaka. Większość tych ludzi nie wyobraża sobie, że może być inaczej, skoro wszyscy wokół żyją tu tak samo, od lat.

Myślę, że Bambo zrobił wielką rzecz dla tych chłopców, pokazując im jak wygląda świat poza Lindą - że istnieje coś więcej niż brudna chata, posłanie na macie i kolejka do pompy z wodą. Może tym samym zaszczepił w nich też chęć poznawania i odkrywania nowych miejsc i światów, może pobudził ambicje do tego, by żyć inaczej, robić coś innego niż wszyscy w wiosce.

Ogromnymi, kamiennymi schodami udajemy się w stronę jeziora. Przy brzegu zacumowano kilka małych łódek i jedną łódź wycieczkową. Wchodzimy na jej pokład. Kapitan odpala płytkę z muzyką w stylu afroparty. Chłopaki bawią się, tańczą, szaleją. Podchodzą do barierek, wychylają się, podziwiają widoki. Pierwszy raz widzą taki ogrom wody, pierwszy raz płyną stateczkiem. W wiosce jest tylko jeden brudny strumyczek, w którym kobiety robią pranie, i pompy z wodą.

Siedzimy z Pat na ławeczce, rozglądając się wokoło. Podchodzi znany nam z kościoła Godfrey (trochę kościelny, trochę lektor, trochę chórzysta, a dziś - opiekun chłopców na wycieczce). Mówi, że kierowca autobusu (który też z nami płynie) pyta, czy może zrobić sobie z nami zdjęcie. Czemu nie?
Godfrey chwyta za aparat i rozpoczyna się cała sesja, bo chłopaki widząc, że kierowca może, też się rzucają na plan zdjęciowy. Ustawiają się w kolejce, bo każdy chce mieć swoje własne zdjęcie z Mzungu. Po dziesięciu fotkach mięśnie mimiczne odmawiają mi już posłuszeństwa, a uśmiech sam zaczyna spełzać z twarzy. 
Nie nadaję się na atrakcję turystyczną.

Jeden z maluchów wychyla się przez barierkę i krzyczy coś w nanja, wskazując palcem na brzeg jeziora. Pojawiły się hipopotamy. Wszyscy na raz rzucamy się w stronę barierek i w skupieniu obserwujemy łebki wystające ponad wodę. Ledwo je dostrzegamy z odległości kilkudziesięciu metrów. Kapitan mówi, że to niebezpieczne podpływać do nich, bo mogą przewrócić łódź.

W końcu dobijamy do brzegu. Chłopaki wskakują do wody - jedni na bombę, inni na główkę. Jezioro w tym miejscu jest płytkie. Oczyma wyobraźni widzę jak łamią sobie kręgosłupy. I kto ich będzie ratować?

Tak kończy się dzień pełen wrażeń w Siavondze. Chłopaki ruszają w drogę powrotną do Namalundu, my - do Lindy.

Jedziemy kamienistą drogą, wijącą się pośród wzgórz. Zapada zmierzch. Nagle Pat krzyczy "zatrzymaj auto!". Wysiadamy. W dole, u podnóża niewielkiej góry, płonie sawanna. Miejscowi podkładają ogień, by przygotować gleby pod uprawy. 
W tej wielkiej, ciemnej pustce, pośrodku niczego, noc czarną jak węgiel rozświetlił płomień ognia, szalejącego po rozległej sawannie. 
Nieziemski widok.

Lump




Z Pat. Jak zawsze podziwiamy widoki z pokładu paki.



Marty? Is that you?



Przystań nad Kariba Lake.



Wszyscy na pokład!



Z Godfrey'em. Jest spoko.



Płynna granica z Zimbabwe.



Zaszło słońce nad Siavongą.



Płonie sawanna.




wtorek, 7 marca 2017

Zambia - część XIII: Siavonga i Kariba Lake

Wstajemy rano. Zaraz po godzinie 7. Pełni nadziei, że nadal mamy możliwość zaparzenia herbaty do śniadania. O ile jeszcze nie wyłączyli prądu w wiosce.

Pieprzone ZESCO.
(ZESCO to taka zambijska ENERGA, z monopolem na wytwarzanie i rozprowadzanie energii elektrycznej. Szkoda tylko, że jedyna taka kompania w kraju nie kuma, że generatory nie ogarniają ilości energii, jaka jest potrzebna na zaopatrzenie w prąd nawet największych miast, stąd przez znaczną część doby nie ma elektryczności, na zmianę, w różnych częściach Zambii.)

Zazwyczaj wyłączają prąd przed 8, a włączają ok. 16. Czasem nie ma prądu i do 20, a nawet 22. 
O 18 robi się ciemno. W końcu mamy afrykańską zimę.
Słońce zachodzi ok. 17.30 i zasadniczo nie ma tu fazy półmroku lub choćby i ćwierćmroku.
Zajdzie słońce i od razu jest ciemno jak w dupie.
 
Ludzie w ciemności chodzą wzdłuż głównej drogi w Lindzie. Po ciemku kupują mięso ze straganów i pieczoną kukurydzę. Po ciemku stoją w tłumie, czekając na wodę z pompy.

Kiedy wieczorem nie ma prądu nie ma u nas nic ciekawego do roboty.
Nie ma jak zagotować wody na herbatę, do ugotowania ryżu, czy czegokolwiek ciepłego do zjedzenia. Nie ma nawet jak się umyć - gdy nie pracuje pompa, po 3-4 godzinach nie ma wody. Po ciemku lepiej się nie szwendać po wiosce, gdy się jest kobietą-Białasem, więc wegetujemy sobie w mieszkaniu - Pat, Jędrzej i ja.

Gdy jeszcze cokolwiek było widać w mieszkaniu znaleźliśmy parę starych świeczek, wydłubaliśmy krótkie knotki i zapaliliśmy.
Siedzimy razem przy stole. O ile przyjemniej w takich ciemnościach siedzi się w towarzystwie.
Pat rozwiązuje krzyżówki z Polski, które znalazłyśmy na stosie rzeczy przeróżnych, zalegającym w kącie naszego pokoju. Jędrzej czyta grubą księgę o historii Afryki ze zbioru o. Jacka.
Ja zawinęłam jakieś kolorowe papiery ze składziku obok przedszkola i robię kwiaty origami.

Patrzę na zegarek.
21.30
Ciemno.
Pat wydziera dla mnie stronę z krzyżówką. Teraz obie wytężamy mózgi nad hasłami.
21.40
Nadal ciemno.
21.50
Pieprzone ZESCO.
22.00
Amboza (stróż przy parafii) wypuszcza na noc psy - Azora i Dropsa, starszych kolegów Mielonki. Słyszymy jak ganiają się tuż za drzwiami naszego mieszkania. Mielonka hasa z nimi - uczy się jak być porządnym psem-stróżem.

22.10
Będzie dziś prąd?
22.20
Chyba nie będzie
22.30
Herbata. Marzę o herbacie.

22.40 - Pstryk! Zapala się światło w kuchni.
Zrywam się pierwsza i wstawiam wodę w czajniku.
Pat korzysta z okazji i w mgnieniu oka opanowuje prysznic.
Jędrzej siedzi z poker face i udaje, że powrót elektryczności nie robi na nim większego wrażenia, ale widzę jak ukradkiem spogląda w stronę kuchni.
W końcu nie wytrzymuje, wstaje i idzie pichcić późną kolację.

W taki sposób ZESCO rządzi Lindą. I Lusaką. I w zasadzie całą Zambią.
Jest elektrycznym bogiem. Prąd daje światło, daje możliwość przyrządzenia posiłku, ale przede wszystkim daje wodę (choć tylko pośrednio - przez uruchamianie pomp do jej wydobycia). Dla nas jego brak to pewna niewygoda, ale dla ludzi w wiosce to tragedia. To zahamowanie życia. Oni stoją przez cały ten czas w kolejce, aż ruszą pompy do wody. Czekają w całkowitej ciemności.
Pieprzone ZESCO.

Wcześnie rano przyjeżdża o. Jacek. Srebrną Strzałą ruszamy w drogę do Siavongi - miasteczka położonego nad Kariba Lake, największym jeziorem w Zambii i jednocześnie największym na świecie jeziorem stworzonym przez człowieka. W Siavondzie spotkamy się z chłopcami z naszej parafii, którzy dojadą tam autobusem.

Ministranci przez kilka miesięcy zbierali pieniądze na wyjazd grupowy do Namalundu i Siavongi. 
Bambo (jak nazywają o. Jacka) zorganizował im maszynę do robienia waty cukrowej. Na każdej imprezie w wiosce chłopaki rozstawiały stoisko i sprzedawały watę, zarobione pieniądze odkładając na podróż.

To pierwszy nasz dalszy wyjazd poza miasto (o ile Lindę można nazwać miastem). 
Srebrna Strzała mknie po asfaltowej szosie. Po drodze mijamy liczne, małe wioseczki (o ile można je nazwać wioseczkami).

Zasadniczo "wioseczki" składają się z pompy do poboru wody, otoczonej kilkoma/kilkunastoma domkami z gliny i słomy, gdzieniegdzie odgrodzonych lichym płotem z jakichś badyli. Na macie przed chatką siedzi matka, karmiąc niemowlaka, wokół snuje się gromadka dzieci, ale nie zawsze.

Przy drodze kręcą się całe stada dzieciaków - od dwu-trzylatków, po dzieci starsze (na oko 11-12 lat). Siedzą w kucki na poboczu, rzucają kamykami, rysują coś patykami na piasku. Kiedy tylko na horyzoncie pojawia się samochód nagle mała wataha ożywa - krzyczy, tupie, macha rączkami. Jeśli auto zatrzyma się na chwilę przy nich rzucają się w jego stronę, przepychając się łokciami. Podbiegają do szyb, unosząc w górę ręce - w nich trzymają zapakowane w woreczki foliowe owoce (coś o wyglądzie mirabelek lub śliwek i kwaśno-gorzkim smaku).

Zatrzymujemy się przy takim dziecięcym stadku i od razu przed naszymi oknami pojawia się las rączek, z koroną z pakowanych mirabelek. Gdzieś z dołu słychać piskliwe głosy:
- One kwacha! One kwacha, sir!
Otwieram okno - od razu do środka wpycha się kilka rączek z owocami. Kupujemy z Pat 6 paczek i odjeżdżamy. Dzieci uradowane zarobkiem wracają na pobocze, oczekując na kolejny samochód.
Tym właśnie zajmują się dzieciaki w przydrożnych wioskach.

Jedziemy dalej.
Mijamy kolejne osady i kolejne grupki dzieci. W wypalonym słońcem krajobrazie zaczynają pojawiać się pojedyncze baobaby.
Pat i ja przytykamy nosy do szyb.

- Jak chcecie to możemy się zatrzymać - zagaja o. Jacek.
To chyba oczywiste, że chcemy.
Srebrna Strzała zatrzymuje się pośrodku pustkowia. Otwieramy drzwi - w twarz uderza gorące powietrze o zapachu rozgrzanego asfaltu. Powoli kończy się afrykańska zima i z dnia na dzień robi się coraz cieplej.

Wbiegamy z Pat na pobliski pagórek. Wokół pełno wysuszonej ziemi i piasku. I właśnie z tej jałowej, nieprzyjaznej roślinom ziemi wyrastają baobaby, o olbrzymich pniach i pustych, rozłożystych koronach. Pomiędzy nimi wije się wyschnięte koryto rzeki, która biegła kanałem pod drogą. A może to droga biegła nad rzeką? Nieważne.

Zbiegamy z pagórka w stronę małej wioski, nie za blisko, by nikogo tam nie przestraszyć. Podchodzimy do ogromnego baobabu.
Zawsze trochę chce mi się śmiać z ludzi, którzy przytulają się do drzew, no, bo co? To głupie przytulać się do czegoś, co i tak nie zareaguje i nie odwzajemni przytulasa, a tu jeszcze mech porasta, robaki łażą, śliskie, brudne... fuj.
Ale chyba nikt nigdy nie będzie się śmiał z kogoś, kto przytula się do baobabu - jego kora jest gładka i przyjemnie ciepła. Przypomina trochę pomarszczoną, wysuszoną skórę starych ludzi. 
Próbuję objąć pień jak najszerzej ramionami - żeby objąć go w całości potrzeba by było z 10 osób, trzymających się za ręce.
Taki to kolos.
Żywa skała, walcząca o przetrwanie na tym pustkowiu. Żeby przeżyć gromadzi ogromne ilości wody wewnątrz pękatego pnia.

Dotykając baobabu ma się wrażenie dotykania jakiejś wielkiej tajemnicy. Drzewa te zapuszczają korzenie głęboko w ziemię, próbując przeżyć w tak niesprzyjającym środowisku. Mogą żyć nawet do tysiąca lat, będąc świadkami przemijania całych pokoleń ludzi, które dzięki drzewom mają zapewniony pokarm, wodę i schronienie.

Wracamy do Toyoty Hilux.
- Mamy dużo czasu, chłopcy jeszcze nie wyjechali z Namalundu, gdzie nocowali. W Siavondze będą nie wcześniej, niż za 3 godziny. - informuje o. Jacek, kończąc rozmowę przez telefon.

I tak tu jest. Kierowca autobusu umawia się na 9. O 10 dzwoni, że zaraz będzie. O 11 nie odbiera telefonu. Przyjeżdża po 12, na luzaku, bez "przepraszam" i tłumaczeń. No, przecież przyjechał, więc cieszcie się, że macie autobus. 3 godziny spóźnienia? Nie, nie, nie.
Afrykanie mają inne pojęcie czasu. U nas, w Europie, spotkanie zaczyna się o ustalonej godzinie - w Afryce spotkanie zaczyna się wtedy, gdy ja się na nim pojawiam. I nie ma znaczenia, że cała reszta jest tu już od 3 godzin. Nie ma mnie - nie ma dla mnie spotkania. Proste.

Dojeżdżamy do Siavongi, na długo przed ministrantami. Zostawiamy auto pod hotelem. Bambo i Jędrzej usadawiają się wygodnie w fotelach na tarasie. My, z Pat, ruszamy na rekonesans.
Z terenu hotelowego schodzimy nad wodę. Z brzegu Kariba Lake nie przypomina jeziora - rozciąga się po horyzont, jak bezkresne morze. Od naszego przylotu do Zambii nie widziałam takiej ilości wody.

Idziemy wzdłuż brzegu. Mijamy tabliczkę "beware of hippos". Trochę to zabawne, jak "uwaga zły hipek", albo "hipek - ja tu pilnuję".
Bambo opowiadał nam wcześniej, że wbrew pozorom ludzie tutaj nie giną tak często w paszczach krokodyli, czy lwów, jak właśnie z powodu hipków.
Hipcie to przecież takie duże, przytulaśne zwierzaczki, nie powinny atakować ludzi. Tylko, że te duże, przytulaśne zwierzaki nie są świadome swojej masy. To zupełnie jak mój bernardyn, który ze swoimi 100 kg właził na łóżko, gdy byłam dzieckiem i uwalał cielsko na moich nogach. Całych nogach. I nie szło się w nocy przewrócić na bok, albo chociaż wyciągnąć nóg spod psa, ba, nie szło nawet doprowadzić krwi do kończyn, takie były zmiażdżone. A piesek się cieszył jak głupi, że śpi z pańcią na wygodnym posłaniu.

O ile ludzie widząc zębiska krokodyli od razu trzymają się od nich z daleka, o tyle do niegroźnych hipków podchodzą bez strachu. I tu tkwi błąd. Hipka człowiek nie obchodzi, dlatego łatwo zostać przygniecionym, zmiażdżonym lub stratowanym przez stado hipopotamów. Ty tu giniesz na miejscu, a hipek nawet tego nie zauważa.

Schodzimy do pobliskiej wioski. Właściwie to małe miasteczko. A tak prawdę pisząc, na tamte warunki, to jest wypasione miasteczko rybackie. Są tam nieduże, gościnne wille, z pokojami na wynajem oraz targ. Cała miejscowość nastawiona jest na przyjezdnych Białasów - hotel, wille, stragany, łodzie wycieczkowe.

Robimy z Pat rajd po targu. Na pozbijanych z desek stoiskach kupić można ryby świeże i suszone, duże, płaskie flądry i małe, srebrne rybeczki z oczami. Wielkie bakłażany i słodkie ziemniaki, pomarańcze, pomidory i domowej roboty pączki bez nadzienia.
Nad tym wszystkim unosi się ciężki, rybi smród.
Sprzedający na straganach chyba tu mieszkają. W sensie, nie tutaj, w wiosce, tylko tu, na targowisku. Przy stoiskach porozkładali kartony i koce, mają też garnki z ugotowaną w nich nshimą.

Kupujemy 2 pączki bez nadzienia i wcinamy je w drodze powrotnej do hotelu.

Bambo, rozłożony wygodnie w fotelu, rozmawia w chinanja przez telefon.
- Chłopaki są już gdzieś przy jeziorze - zwraca się do nas.
Wskakujemy z Pat na pakę. Srebrna Strzała rusza przez Siavongę.

cdn.
Lump


  
Pędzi nasza Srebrna Strzała.





Przydrożna wioska.




I jeszcze jedna.




Raz, dwa, trzy... dziś baobab tulisz Ty!




Czy to jest jeszcze Afryka?





Uwaga hipcie.