tablice

tablice

czwartek, 23 marca 2017

Zambia - część XV: Cmentarz.

Bambo pojechał do chłopców, do Namalundu. Zostaliśmy sami w Lindzie na 3 dni.
Nie mieliśmy samochodu, a kryzys zaczął się powoli nasilać (byliśmy w Zambii już około miesiąca). Musieliśmy podjąć radykalne kroki.
Po południu, po moim powrocie z Neri Clinic, ruszamy na VUMĘ.

VUMA to najbliższa stacja benzynowa w Lusace, oddalona od Lindy o jakieś 8 km. Tam w sklepie można kupić wszystko, czego w wiosce nie uświadczysz - w tym upragnioną przez nas czekoladę.

Co prawda w Lindzie jest kilka małych sklepików - można w nich kupić chleb, ciastka, mleko, mąkę i parę innych rzeczy. Czekolady nikt tu jednak nie sprzedaje - trzeba ją przetrzymywać w lodówce (jeśli chce się sprzedać czekoladę, a nie paćkę czekoladową), poza tym nie ma dla niej rynku zbytu. Czekolada jest droga, więc mało kto pozwala sobie tu na taki luksus.

Tak więc ruszamy w drogę - 8 kilometrów na VUMĘ. Pat, Jędrzej i ja. W pełnym słońcu. Zaopatrzyliśmy się w butelki z wodą i nakrycia głowy, by nie paść gdzieś pod drogą.

Wędrowanie z Jędrzejem u boku ma tę dobrą stronę, że nie zaczepiają nas żadni faceci, co niestety jest rutyną, gdy idziemy same z Pat. 
Do Jędrzeja na wiosce zwracają się "Big Boss" - ma ok. 1,90 metra wzrostu i ogólnie, no... jest spory. Idąc za dwiema Białaskami wygląda trochę jak bodyguard. Przy nim gutki z wioski nie odważą się do nas odezwać. Oczywiście dzieciaki bez skrępowania podchodzą i przybijają piątki, a kobiety witają się, machając z daleka.

Wychodzimy z wioski. Kilka razy zatrzymują się przy nas busy wypchane czarnoskórymi mieszkańcami Lindy, jadące w stronę Lusaki. Kierowcy krzyczą, że mamy wsiadać. Trudno im wytłumaczyć, że my po prostu chcemy się przejść.
Bo komu chce się łazić w taki upał jak można podjechać?
Mijający nas ludzie nie kryją zdziwienia - Mzungu idą pieszo?

Po niecałych 2 godzinach docieramy na VUMĘ - królestwa dobrobytu. Można tu kupić, czego dusza zapragnie - chińskie słodycze, hinduskie dania w słoiczkach, turecką chałwę, a nawet polską wódkę. Znajdujemy też konserwy mięsne o nazwie "Pushka" oraz wino "Bawagun" [bałagan], produkowane przez polskiego przedsiębiorcę tutaj, w Lusace. Jest i lodówka (a raczej lodóweczka) z czekoladami. Tylko Cadbury - aż 4 rodzaje!
Chwytamy po 2 tabliczki (na zapas do Lindy) i po puszce piwa imbirowego.

Opodal stacji znajdujemy stary, opuszczony sklepik, zbity z drewnianych desek, przykrytych workami jutowymi. Siadamy na kłodzie drzewa w cieniu sklepiku, żeby odpocząć i cieszyć się zdobyczami.
Szczęśliwi jak dzieci wpierniczamy czekoladę, popijając piwem imbirowym (chociaż jak dla mnie to niewiele ma ono wspólnego z piwem - smakuje raczej jak wytrawna, przefermentowana lemoniada).

Droga powrotna mija szybko.
Przechodzimy obok sporego domu, otoczonego drewnianym ogrodzeniem. Tuż za płotem rośnie ogromna papają. Spod liści wystają wspaniałe, dojrzałe już owoce - dwa z nich spadły po naszej stronie ogrodzenia, ale zgniły, bo nikt nie chciał ich zebrać.

Cały czas nie mogę wyjść z podziwu, że ludzie mają tu pod ręką takie bogactwo owoców i warzyw, a z niego nie korzystają. Można tu zjeść nie tylko zdrowo, ale i tanio. Wiele z tych dóbr wyrzuca się zwierzętom. Ludzie wolą napchać się nshimą (papką kukurydzianą), niż zjeść bogate w witaminy jedzenie, które rośnie tu w zasadzie na każdym kroku.

Któregoś dnia Harriet przyniosła mi do kliniki całą siatkę papai, bo felczer wygadał jej, że pytałam gdzie je można kupić (sezon na papaje dopiero się zaczynał - jakiś tydzień później można było je dostać na każdym straganie we wsi).

- Proszę, to dla Ciebie - powiedziała, wciskając mi owoce - u mnie w domu właściwie nikt ich nie je.
Prawie się obraziła, gdy próbowałam jej zapłacić.


Po 3 dniach wraca Bambo. Pod wieczór zabiera nas na cmentarz za wioską. Nijak nie przypomina on znanych nam europejskich cmentarzy.
Znajdują się tu liczne groby (a raczej małe usypiska ziemi), porozrzucane po niewielkim terenie bez ładu i składu. Raptem na kilku położono płyty, typowych nagrobków nie ma wcale. Ot, kupki ziemi na polu, pośród wyschniętych traw.
Na niektórych stoją blaszane kubki lub miski, zardzewiałe i dziurawe - to na drogę dla zmarłych. 

Chwila, przecież to cmentarz chrześcijański! Na niektórych grobach powtykano krzyże, ale skąd wzięła się wyprawka dla udających się na tamten świat? 
W Afryce cały czas miesza się kulturę chrześcijańską ze starymi wierzeniami. 
Postawimy krzyż, bo chodzimy do kościoła, ale nie zaszkodzi, w razie czego, zastawić kubek czy miskę, by zmarły miał coś swojego w życiu pozagrobowym.

Trudno jest nam, wychowanym w kulturze chrześcijańskiej, zrozumieć jak na to wszystko zapatrują się Afrykanie, dla których wiara w jednego Boga jest czymś zasadniczo nowym.
Grzebią oni ciała, ale nie odwiedzają grobów.
Nie modlą się za dusze zmarłych, bo to im się nie opłaca - modlą się o coś dla siebie.

Nie wierzą w nieśmiertelność duszy - według nich w niebie jest tylko Bóg, poza tym jest ono puste.
Nie przyjmują tego, że po śmierci dusza trafia do nieba - odrzucają jej istnienie poza ciałem.

Wierzą natomiast w duchy. Jeśli jakieś wydarzenia z życia powracają do nich w snach lub koszmarach podejrzewają wpływy ducha, najczęściej ducha jakiegoś bliskiego zmarłego.
Uważają ponadto, że człowiek po swojej śmierci żyje tak długo, jak na ziemi pozostają ludzie, którzy o nim pamiętają.
Zatem najgorszą karą jaka może spotkać człowieka jest ostracyzm, wykluczenie i zapomnienie. Człowiek jest człowiekiem tylko w społeczności.

Dla Afrykanów nie istnieje przeszłość, nie ma też przyszłości. Jest tu i teraz.
Kiedy występują (tańczą, śpiewają) nie chcą potem oglądać z tego nagrań czy zdjęć. Liczy się tylko ten moment, obecna chwila, ich przeżycia i emocje.
Nie rozpamiętują, ale też nie planują.
Nie ma jako takiej przyszłości.
Przyszłość może zaistnieć dopiero wtedy, gdy wypełnia się jako teraźniejszość.
Tu żyje się doraźnie, bieżącą chwilą, nie snuje się planów, a wyobraźnia rzadko sięga poza dzień dzisiejszy.

Pamiętacie jak w podstawówce na historii rysowało się "linię czasu" z wpisanymi datami?
W kulturze europejskiej pojmujemy czas linearnie - następujące po sobie zdarzenia porządkujemy chronologicznie. Jedno następuje po drugim.

W Afryce czas jest (uwaga!) okrągły - w okręgu zamykają się powtarzalne, występujące naprzemiennie okresy.
Jest dzień, a potem noc. A potem - znowu dzień i znowu noc, itd.
Jest pora sucha i pora deszczowa.
Te powtarzalne okresy tworzą zamknięty cykl - okrąg, z którego trudno się wydostać.

Po śmierci członka rodziny, przed oficjalnym pogrzebem, odbywa się całonocne czuwanie. W sumie to rodzaj imprezy - jest jedzenie i muzyka. Taka stypa przed pochówkiem. Podobna odbywa się już po złożeniu ciała do grobu.


- Wyobraźcie sobie - wspomina Bambo - że w Botswanie od śmierci do pogrzebu mijały czasem 2 lub 3 tygodnie. Tyle trwało, zanim powiadomiło się o tym całą rodzinę. W tym czasie każdego dnia odbywała się taka stypa. Goście jedli, pili i wspominali zmarłego. Przez 3 tygodnie.

Na pogrzebach regularnie pojawiają się płaczki - kobiety, których zadaniem jest głośne lamentowanie podczas ceremonii. Tradycyjnie odbywa się też "body viewing", czyli oglądanie i całowanie zmarłego.

Kiedyś byliśmy świadkami jak po pogrzebie w parafii wszyscy wierni wyszli przed kościół i obrzucali się białym proszkiem, śmiejąc się przy tym. Wyglądało to na dobrą zabawę, a nie nabożeństwo za zmarłego.
Twarze maluje się na biało na znak żałoby. Trudno, żeby malowano je na czarno.

Śmiech to też tutaj raczej dziwne zjawisko.
Któregoś razu szłam z Harriet przez wioskę. Opowiadała mi o swoim zmarłym mężu. Co jakiś czas wtrącała do tego "he-he".
"Dziwne - pomyślałam - podśmiewuje się ze śmierci bliskiej osoby".
Dopiero później zrozumiałam, że śmiech nie zawsze oznacza u tych ludzi radość. Afrykanie śmieją się przy okazji pogrzebu, ale też, gdy mówią o rzeczach smutnych, przygnębiających i trudnych.
Śmiech pokazuje, że wewnątrz przeżywają silne emocje.

Po obrzuceniu wszystkich wkoło białym proszkiem wynosi się trumnę ze zmarłym na cmentarz.
Tu, po odmówieniu modlitw i złożeniu ciała do grobu, zaczyna się znów zafrykanizowana część ceremonii. Nad grobem spędza się nawet kilka godzin - trwają przemowy rodziny, dalszej rodziny, znajomych, dalszych znajomych zmarłego, przeplatane śpiewami i klaskaniem.
A wieczorem? Kolejna część stypy, z jedzeniem, piciem, śpiewem i wspominkami.
Na grób więcej się nie wraca. Bo i po co?


Lump




Idzie nasza karawana.



Chwile chwały. Z Big Bossem.



Pracujemy dzielnie nawet jak nie ma Bambo.




Cmentarz.



Znowu cmentarz.



I tu też.



Słońce zaszło. Uciekamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz