tablice

tablice

wtorek, 7 marca 2017

Zambia - część XIII: Siavonga i Kariba Lake

Wstajemy rano. Zaraz po godzinie 7. Pełni nadziei, że nadal mamy możliwość zaparzenia herbaty do śniadania. O ile jeszcze nie wyłączyli prądu w wiosce.

Pieprzone ZESCO.
(ZESCO to taka zambijska ENERGA, z monopolem na wytwarzanie i rozprowadzanie energii elektrycznej. Szkoda tylko, że jedyna taka kompania w kraju nie kuma, że generatory nie ogarniają ilości energii, jaka jest potrzebna na zaopatrzenie w prąd nawet największych miast, stąd przez znaczną część doby nie ma elektryczności, na zmianę, w różnych częściach Zambii.)

Zazwyczaj wyłączają prąd przed 8, a włączają ok. 16. Czasem nie ma prądu i do 20, a nawet 22. 
O 18 robi się ciemno. W końcu mamy afrykańską zimę.
Słońce zachodzi ok. 17.30 i zasadniczo nie ma tu fazy półmroku lub choćby i ćwierćmroku.
Zajdzie słońce i od razu jest ciemno jak w dupie.
 
Ludzie w ciemności chodzą wzdłuż głównej drogi w Lindzie. Po ciemku kupują mięso ze straganów i pieczoną kukurydzę. Po ciemku stoją w tłumie, czekając na wodę z pompy.

Kiedy wieczorem nie ma prądu nie ma u nas nic ciekawego do roboty.
Nie ma jak zagotować wody na herbatę, do ugotowania ryżu, czy czegokolwiek ciepłego do zjedzenia. Nie ma nawet jak się umyć - gdy nie pracuje pompa, po 3-4 godzinach nie ma wody. Po ciemku lepiej się nie szwendać po wiosce, gdy się jest kobietą-Białasem, więc wegetujemy sobie w mieszkaniu - Pat, Jędrzej i ja.

Gdy jeszcze cokolwiek było widać w mieszkaniu znaleźliśmy parę starych świeczek, wydłubaliśmy krótkie knotki i zapaliliśmy.
Siedzimy razem przy stole. O ile przyjemniej w takich ciemnościach siedzi się w towarzystwie.
Pat rozwiązuje krzyżówki z Polski, które znalazłyśmy na stosie rzeczy przeróżnych, zalegającym w kącie naszego pokoju. Jędrzej czyta grubą księgę o historii Afryki ze zbioru o. Jacka.
Ja zawinęłam jakieś kolorowe papiery ze składziku obok przedszkola i robię kwiaty origami.

Patrzę na zegarek.
21.30
Ciemno.
Pat wydziera dla mnie stronę z krzyżówką. Teraz obie wytężamy mózgi nad hasłami.
21.40
Nadal ciemno.
21.50
Pieprzone ZESCO.
22.00
Amboza (stróż przy parafii) wypuszcza na noc psy - Azora i Dropsa, starszych kolegów Mielonki. Słyszymy jak ganiają się tuż za drzwiami naszego mieszkania. Mielonka hasa z nimi - uczy się jak być porządnym psem-stróżem.

22.10
Będzie dziś prąd?
22.20
Chyba nie będzie
22.30
Herbata. Marzę o herbacie.

22.40 - Pstryk! Zapala się światło w kuchni.
Zrywam się pierwsza i wstawiam wodę w czajniku.
Pat korzysta z okazji i w mgnieniu oka opanowuje prysznic.
Jędrzej siedzi z poker face i udaje, że powrót elektryczności nie robi na nim większego wrażenia, ale widzę jak ukradkiem spogląda w stronę kuchni.
W końcu nie wytrzymuje, wstaje i idzie pichcić późną kolację.

W taki sposób ZESCO rządzi Lindą. I Lusaką. I w zasadzie całą Zambią.
Jest elektrycznym bogiem. Prąd daje światło, daje możliwość przyrządzenia posiłku, ale przede wszystkim daje wodę (choć tylko pośrednio - przez uruchamianie pomp do jej wydobycia). Dla nas jego brak to pewna niewygoda, ale dla ludzi w wiosce to tragedia. To zahamowanie życia. Oni stoją przez cały ten czas w kolejce, aż ruszą pompy do wody. Czekają w całkowitej ciemności.
Pieprzone ZESCO.

Wcześnie rano przyjeżdża o. Jacek. Srebrną Strzałą ruszamy w drogę do Siavongi - miasteczka położonego nad Kariba Lake, największym jeziorem w Zambii i jednocześnie największym na świecie jeziorem stworzonym przez człowieka. W Siavondzie spotkamy się z chłopcami z naszej parafii, którzy dojadą tam autobusem.

Ministranci przez kilka miesięcy zbierali pieniądze na wyjazd grupowy do Namalundu i Siavongi. 
Bambo (jak nazywają o. Jacka) zorganizował im maszynę do robienia waty cukrowej. Na każdej imprezie w wiosce chłopaki rozstawiały stoisko i sprzedawały watę, zarobione pieniądze odkładając na podróż.

To pierwszy nasz dalszy wyjazd poza miasto (o ile Lindę można nazwać miastem). 
Srebrna Strzała mknie po asfaltowej szosie. Po drodze mijamy liczne, małe wioseczki (o ile można je nazwać wioseczkami).

Zasadniczo "wioseczki" składają się z pompy do poboru wody, otoczonej kilkoma/kilkunastoma domkami z gliny i słomy, gdzieniegdzie odgrodzonych lichym płotem z jakichś badyli. Na macie przed chatką siedzi matka, karmiąc niemowlaka, wokół snuje się gromadka dzieci, ale nie zawsze.

Przy drodze kręcą się całe stada dzieciaków - od dwu-trzylatków, po dzieci starsze (na oko 11-12 lat). Siedzą w kucki na poboczu, rzucają kamykami, rysują coś patykami na piasku. Kiedy tylko na horyzoncie pojawia się samochód nagle mała wataha ożywa - krzyczy, tupie, macha rączkami. Jeśli auto zatrzyma się na chwilę przy nich rzucają się w jego stronę, przepychając się łokciami. Podbiegają do szyb, unosząc w górę ręce - w nich trzymają zapakowane w woreczki foliowe owoce (coś o wyglądzie mirabelek lub śliwek i kwaśno-gorzkim smaku).

Zatrzymujemy się przy takim dziecięcym stadku i od razu przed naszymi oknami pojawia się las rączek, z koroną z pakowanych mirabelek. Gdzieś z dołu słychać piskliwe głosy:
- One kwacha! One kwacha, sir!
Otwieram okno - od razu do środka wpycha się kilka rączek z owocami. Kupujemy z Pat 6 paczek i odjeżdżamy. Dzieci uradowane zarobkiem wracają na pobocze, oczekując na kolejny samochód.
Tym właśnie zajmują się dzieciaki w przydrożnych wioskach.

Jedziemy dalej.
Mijamy kolejne osady i kolejne grupki dzieci. W wypalonym słońcem krajobrazie zaczynają pojawiać się pojedyncze baobaby.
Pat i ja przytykamy nosy do szyb.

- Jak chcecie to możemy się zatrzymać - zagaja o. Jacek.
To chyba oczywiste, że chcemy.
Srebrna Strzała zatrzymuje się pośrodku pustkowia. Otwieramy drzwi - w twarz uderza gorące powietrze o zapachu rozgrzanego asfaltu. Powoli kończy się afrykańska zima i z dnia na dzień robi się coraz cieplej.

Wbiegamy z Pat na pobliski pagórek. Wokół pełno wysuszonej ziemi i piasku. I właśnie z tej jałowej, nieprzyjaznej roślinom ziemi wyrastają baobaby, o olbrzymich pniach i pustych, rozłożystych koronach. Pomiędzy nimi wije się wyschnięte koryto rzeki, która biegła kanałem pod drogą. A może to droga biegła nad rzeką? Nieważne.

Zbiegamy z pagórka w stronę małej wioski, nie za blisko, by nikogo tam nie przestraszyć. Podchodzimy do ogromnego baobabu.
Zawsze trochę chce mi się śmiać z ludzi, którzy przytulają się do drzew, no, bo co? To głupie przytulać się do czegoś, co i tak nie zareaguje i nie odwzajemni przytulasa, a tu jeszcze mech porasta, robaki łażą, śliskie, brudne... fuj.
Ale chyba nikt nigdy nie będzie się śmiał z kogoś, kto przytula się do baobabu - jego kora jest gładka i przyjemnie ciepła. Przypomina trochę pomarszczoną, wysuszoną skórę starych ludzi. 
Próbuję objąć pień jak najszerzej ramionami - żeby objąć go w całości potrzeba by było z 10 osób, trzymających się za ręce.
Taki to kolos.
Żywa skała, walcząca o przetrwanie na tym pustkowiu. Żeby przeżyć gromadzi ogromne ilości wody wewnątrz pękatego pnia.

Dotykając baobabu ma się wrażenie dotykania jakiejś wielkiej tajemnicy. Drzewa te zapuszczają korzenie głęboko w ziemię, próbując przeżyć w tak niesprzyjającym środowisku. Mogą żyć nawet do tysiąca lat, będąc świadkami przemijania całych pokoleń ludzi, które dzięki drzewom mają zapewniony pokarm, wodę i schronienie.

Wracamy do Toyoty Hilux.
- Mamy dużo czasu, chłopcy jeszcze nie wyjechali z Namalundu, gdzie nocowali. W Siavondze będą nie wcześniej, niż za 3 godziny. - informuje o. Jacek, kończąc rozmowę przez telefon.

I tak tu jest. Kierowca autobusu umawia się na 9. O 10 dzwoni, że zaraz będzie. O 11 nie odbiera telefonu. Przyjeżdża po 12, na luzaku, bez "przepraszam" i tłumaczeń. No, przecież przyjechał, więc cieszcie się, że macie autobus. 3 godziny spóźnienia? Nie, nie, nie.
Afrykanie mają inne pojęcie czasu. U nas, w Europie, spotkanie zaczyna się o ustalonej godzinie - w Afryce spotkanie zaczyna się wtedy, gdy ja się na nim pojawiam. I nie ma znaczenia, że cała reszta jest tu już od 3 godzin. Nie ma mnie - nie ma dla mnie spotkania. Proste.

Dojeżdżamy do Siavongi, na długo przed ministrantami. Zostawiamy auto pod hotelem. Bambo i Jędrzej usadawiają się wygodnie w fotelach na tarasie. My, z Pat, ruszamy na rekonesans.
Z terenu hotelowego schodzimy nad wodę. Z brzegu Kariba Lake nie przypomina jeziora - rozciąga się po horyzont, jak bezkresne morze. Od naszego przylotu do Zambii nie widziałam takiej ilości wody.

Idziemy wzdłuż brzegu. Mijamy tabliczkę "beware of hippos". Trochę to zabawne, jak "uwaga zły hipek", albo "hipek - ja tu pilnuję".
Bambo opowiadał nam wcześniej, że wbrew pozorom ludzie tutaj nie giną tak często w paszczach krokodyli, czy lwów, jak właśnie z powodu hipków.
Hipcie to przecież takie duże, przytulaśne zwierzaczki, nie powinny atakować ludzi. Tylko, że te duże, przytulaśne zwierzaki nie są świadome swojej masy. To zupełnie jak mój bernardyn, który ze swoimi 100 kg właził na łóżko, gdy byłam dzieckiem i uwalał cielsko na moich nogach. Całych nogach. I nie szło się w nocy przewrócić na bok, albo chociaż wyciągnąć nóg spod psa, ba, nie szło nawet doprowadzić krwi do kończyn, takie były zmiażdżone. A piesek się cieszył jak głupi, że śpi z pańcią na wygodnym posłaniu.

O ile ludzie widząc zębiska krokodyli od razu trzymają się od nich z daleka, o tyle do niegroźnych hipków podchodzą bez strachu. I tu tkwi błąd. Hipka człowiek nie obchodzi, dlatego łatwo zostać przygniecionym, zmiażdżonym lub stratowanym przez stado hipopotamów. Ty tu giniesz na miejscu, a hipek nawet tego nie zauważa.

Schodzimy do pobliskiej wioski. Właściwie to małe miasteczko. A tak prawdę pisząc, na tamte warunki, to jest wypasione miasteczko rybackie. Są tam nieduże, gościnne wille, z pokojami na wynajem oraz targ. Cała miejscowość nastawiona jest na przyjezdnych Białasów - hotel, wille, stragany, łodzie wycieczkowe.

Robimy z Pat rajd po targu. Na pozbijanych z desek stoiskach kupić można ryby świeże i suszone, duże, płaskie flądry i małe, srebrne rybeczki z oczami. Wielkie bakłażany i słodkie ziemniaki, pomarańcze, pomidory i domowej roboty pączki bez nadzienia.
Nad tym wszystkim unosi się ciężki, rybi smród.
Sprzedający na straganach chyba tu mieszkają. W sensie, nie tutaj, w wiosce, tylko tu, na targowisku. Przy stoiskach porozkładali kartony i koce, mają też garnki z ugotowaną w nich nshimą.

Kupujemy 2 pączki bez nadzienia i wcinamy je w drodze powrotnej do hotelu.

Bambo, rozłożony wygodnie w fotelu, rozmawia w chinanja przez telefon.
- Chłopaki są już gdzieś przy jeziorze - zwraca się do nas.
Wskakujemy z Pat na pakę. Srebrna Strzała rusza przez Siavongę.

cdn.
Lump


  
Pędzi nasza Srebrna Strzała.





Przydrożna wioska.




I jeszcze jedna.




Raz, dwa, trzy... dziś baobab tulisz Ty!




Czy to jest jeszcze Afryka?





Uwaga hipcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz