tablice

tablice

poniedziałek, 13 marca 2017

Zambia - część XIV: Siavonga i Kariba Lake cd.

Po drodze zgarniamy na pokład Srebrnej Strzały jakiegoś gościa, który ma nam wskazać drogę do przystani wodnej na Kariba Lake. Czarnoskóry gutek podchodzi do samochodu i staje w miejscu, lekko skonsternowany. Bambo otwiera mu przednie drzwi od środka.

o. Jacek: No, wskakuj do przodu!
Gutek patrzy to na nas (na pace), to na ojca.

G: Ale... jak to? Nieee, ja nie mogę.
oJ: O co Ci chodzi?
G: Przecież nie mogę jechać z przodu, gdy białe kobiety jadą na pace.
oJ: Jak to nie możesz?
G: Tak nie można! To ja pójdę na pakę, a one usiądą w środku.
oJ: Wsiadaj, one to lubią.

Nadal stoi i patrzy niepewnie.
oJ: No, wsiadaj już! W Europie nie można tak jeździć, więc to dla nich wielka atrakcja.

Nie do końca przekonany kapituluje w końcu i zajmuje miejsce obok Bambo.

Jedziemy dalej. Autobus z ministrantami z parafii czeka na nas przy skrzyżowaniu. 
Chłopaki stoją przed starym, lekko zdezelowanym ogórkiem. Gdy tylko zajeżdżamy obok, cała chmara rzuca się w stronę Toyoty.
Gramolą się na naszą pakę - dwóch, trzech... sześciu... hola!
Bambo trąbi, żeby stąd spadali. Wysiada z auta:

- Co to jest? Z powrotem do autobusu!

Chłopaki patrzą na niego jak zaklęci, jeden zastygł w pół drogi między kołem a paką, z jedną nogą na pokładzie Srebrnej Strzały.
Większość rezygnuje i z niechęcią wraca do syfiastego autobusu, ale trzech najbardziej wytrwałych zostaje.

- Tylko macie jechać grzecznie - zwraca się do nich Bambo - i nie wstawać w czasie jazdy.

Ruszamy w dalszą podróż. Za nami tłucze się autobus wypchany stadem dzieciaków - gwarnym i roześmianym.
W końcu zatrzymujemy się na parkingu przed lodżą. Tuż obok nas, na zielonej trawie, pasą się zebry. Łażą sobie ot, tak, jak u nas psy po podwórku, albo koty. 

Przechodzimy przez mały dziedziniec z basenem pośrodku lodży. Chłopaki robią wielkie oczy. Takiego luksusu jeszcze nie dane im było zaznać. Nie powiem, na mnie przeszklone apartamenty, kamienne posadzki i krystalicznie czysta woda w basenie też zrobiły wrażenie, ale u nas takie miejscówki nie są niczym fantastycznym (przy odpowiedniej ilości gotówki). Dla nich to po prostu szok, w porównaniu do warunków, w jakich żyją na co dzień.
Większość chłopców pierwszy raz w życiu opuściła Lusakę (a może nawet Lindę).
Sami musieli zapracować na ten wyjazd - tym większą mają satysfakcję z tych kilku dni wakacji.
Afrykanie nie mają raczej zapędów podróżniczych - co innego poszukiwanie nowego miejsca do zamieszkania, a co innego wycieczki krajoznawcze. Zazwyczaj (jeśli nie muszą się przeprowadzać) całe życie spędzają w jednym miejscu.

Bambo wpadł na pomysł wyjazdu dla dzieciaków nie po to, by się pobawiły poza Lindą, ale by umożliwić im choć trochę lepszy start w życiu.
Człowiek, który całe życie siedzi w jednym miejscu, widzi tylko to, co tam jest. A co można zobaczyć w takiej Lindzie? Biedę, rudy kurz, tłumy alkoholików bez pracy oraz kobiety ogarniające życie swoje, dzieci i jeszcze męża-pijaka. Większość tych ludzi nie wyobraża sobie, że może być inaczej, skoro wszyscy wokół żyją tu tak samo, od lat.

Myślę, że Bambo zrobił wielką rzecz dla tych chłopców, pokazując im jak wygląda świat poza Lindą - że istnieje coś więcej niż brudna chata, posłanie na macie i kolejka do pompy z wodą. Może tym samym zaszczepił w nich też chęć poznawania i odkrywania nowych miejsc i światów, może pobudził ambicje do tego, by żyć inaczej, robić coś innego niż wszyscy w wiosce.

Ogromnymi, kamiennymi schodami udajemy się w stronę jeziora. Przy brzegu zacumowano kilka małych łódek i jedną łódź wycieczkową. Wchodzimy na jej pokład. Kapitan odpala płytkę z muzyką w stylu afroparty. Chłopaki bawią się, tańczą, szaleją. Podchodzą do barierek, wychylają się, podziwiają widoki. Pierwszy raz widzą taki ogrom wody, pierwszy raz płyną stateczkiem. W wiosce jest tylko jeden brudny strumyczek, w którym kobiety robią pranie, i pompy z wodą.

Siedzimy z Pat na ławeczce, rozglądając się wokoło. Podchodzi znany nam z kościoła Godfrey (trochę kościelny, trochę lektor, trochę chórzysta, a dziś - opiekun chłopców na wycieczce). Mówi, że kierowca autobusu (który też z nami płynie) pyta, czy może zrobić sobie z nami zdjęcie. Czemu nie?
Godfrey chwyta za aparat i rozpoczyna się cała sesja, bo chłopaki widząc, że kierowca może, też się rzucają na plan zdjęciowy. Ustawiają się w kolejce, bo każdy chce mieć swoje własne zdjęcie z Mzungu. Po dziesięciu fotkach mięśnie mimiczne odmawiają mi już posłuszeństwa, a uśmiech sam zaczyna spełzać z twarzy. 
Nie nadaję się na atrakcję turystyczną.

Jeden z maluchów wychyla się przez barierkę i krzyczy coś w nanja, wskazując palcem na brzeg jeziora. Pojawiły się hipopotamy. Wszyscy na raz rzucamy się w stronę barierek i w skupieniu obserwujemy łebki wystające ponad wodę. Ledwo je dostrzegamy z odległości kilkudziesięciu metrów. Kapitan mówi, że to niebezpieczne podpływać do nich, bo mogą przewrócić łódź.

W końcu dobijamy do brzegu. Chłopaki wskakują do wody - jedni na bombę, inni na główkę. Jezioro w tym miejscu jest płytkie. Oczyma wyobraźni widzę jak łamią sobie kręgosłupy. I kto ich będzie ratować?

Tak kończy się dzień pełen wrażeń w Siavondze. Chłopaki ruszają w drogę powrotną do Namalundu, my - do Lindy.

Jedziemy kamienistą drogą, wijącą się pośród wzgórz. Zapada zmierzch. Nagle Pat krzyczy "zatrzymaj auto!". Wysiadamy. W dole, u podnóża niewielkiej góry, płonie sawanna. Miejscowi podkładają ogień, by przygotować gleby pod uprawy. 
W tej wielkiej, ciemnej pustce, pośrodku niczego, noc czarną jak węgiel rozświetlił płomień ognia, szalejącego po rozległej sawannie. 
Nieziemski widok.

Lump




Z Pat. Jak zawsze podziwiamy widoki z pokładu paki.



Marty? Is that you?



Przystań nad Kariba Lake.



Wszyscy na pokład!



Z Godfrey'em. Jest spoko.



Płynna granica z Zimbabwe.



Zaszło słońce nad Siavongą.



Płonie sawanna.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz