tablice

tablice

środa, 29 kwietnia 2015

Camino Francés - część VII: Królestwo czekolady i zgubiona droga.

Siedzimy na kamiennej ławeczce na wzgórzu. Jakieś 4 km przed Astrogą. W dole widać już miasto. Nad nim powoli wschodzi słońce. Rozkładamy się ze śniadaniem. Mmm, co za urozmaicenie - bułki. Z serkiem, albo dżemem. Na bogato.
Podjeżdża do nas jakiś starszy pan na motorze. Z gitarą. Wykrzykuje coś po hiszpańsku. Rozumiem piąte przez dziesiąte. 
A, że 4 km do Astorgi.
A, że jeszcze 2 km do San Jo... cokolwiek.
A, że w mieście jest katedra i ratusz.
I stoi. I paczy na mnie. I gada. A ja tylko "si, si, claro"
Myślę sobie: o, jaki miły pan. Chce zagaić rozmowę z wędrowcami. Chce być miły i nam pomóc, a ja tu po ichniemu prawie nie mówię. I z tym przemiłym panem nie mogę pogadać. A on stoi i paczy.
I znowu zaczyna: że tam to już miasto jest, że taki piękny dzień będzie, że... coś tam.
I stoi. I paczy. Co on, kurde, tak paczy?!
W końcu nie wytrzymał. Pyta wprost, czy mamy jakieś drobne. Robi przy tym charakterystyczny gest pocierania palców.
Bezinteresownie miły, co? Miły i pomocny. Ech...

Odgrywamy tę samą scenę, co zawsze. Klepiemy się po pustych kieszeniach. Udajemy wielce zmartwionych: "no, nooo... no tengo nada" - biedne pielgrzymy. Zarzucamy plecaki i spieprzamy stamtąd.

Zbliżając się do Astorgi rozglądamy się na wszystkie strony. Szukamy Davida. 
Kim jest David?  David to żywa legenda. To Tom Bombadil Camino Francés. Nie można ruszyć na szlak i nie wiedzieć nic o Davidzie.
Fama miejska i wpisy na forach donoszą, że David to pozytywnie zakręcony osobnik, który przesiaduje w jakimś pustostanie na przedmieściach Astorgi. Ma stragan z owocami, które oferuje za "donativo" (czyli takie hiszpańskie "za Bóg zapłać"). Prawdziwym smaczkiem dla każdego caminowicza jest pieczątka, którą David przybija w credencialu. Przedstawia wielkie, czerwone serce. Jedyny taki stempel na Drodze. Oczywiście na niego właśnie polowaliśmy.
Ale z naszym szczęściem David mógłby stać na samym środku ścieżki i rzucać w nas owocami za donativo, a i tak byśmy go nie znaleźli. Pogrzebaliśmy marzenia o pieczątce w kształcie serca.

Astorga jest znana jako hiszpańska stolica czekolady. Co drugi sklep w ścisłym centrum miasta wypełniony jest półkami uginającymi się od pustych kalorii. Kalorie białe i czarne, mleczne i gorzkie, z rodzynkami i orzechami, z pomarańczą i wiśnią. Wielkie kalorie o masie 300g i małe kalorynki na jeden chaps, co to nawet nie poczujesz, że zjadłeś. W kształcie jaja i serduszka, panienki i byka. 
I kaloryczna płaskorzeźba pałacu biskupiego Mistrza Gaudiego. Majstersztyk. Oczywiście kupiłam jedną taką Kini na pamiątkę. Domowy architekt i wybredny czekoladożerca na pewno doceni moje starania. Ta słodka tabliczka ma do przejścia jakieś 270 km. W plecaku. Na słońcu i w deszczu, zgniatana między blaszanym kubkiem a kosmetyczką. Ciekawe w jakim będzie stanie po powrocie do domu.

Zgubiliśmy się. To znaczy zgubili nas. Dokładnie zgubiła nas ciekawość i babka z jakieś wioski na szlaku, która źle wskazała nam drogę. 
Przeczytaliśmy w przewodniku o alternatywnej trasie, prowadzącej przez Castrillo de Polvazares - wioskę zamieszkaną przez Maragatos - hiszpańskich chrześcijan pochodzenia arabskiego. Zajaraliśmy się bardzo na myśl o poznaniu nowej, rzadko spotykanej kultury. Niestety okazało się, że ta droga nie jest nijak oznaczona, a autor naszego przewodnika chyba sam ją sobie wymyślił. W związku z tym:
1. Opuściliśmy właściwy szlak
2. Wylądowaliśmy na pustkowiu, otoczeni wysuszonymi kępkami traw i czerwonymi kamlotami
3. W palącym słońcu szukaliśmy zasięgu GPSa (wiem, wstyd korzystać na szlaku z takich dobrodziejstw cywilizacji, ale chyba większym wstydem byłoby bieganie po łące jak kurczak bez głowy i szukanie drogi)
4. Nadrobiliśmy jakieś 2 km w najgorszym skwarze, żeby dotrzeć do właściwego Camino
5. Ostatecznie nie znaleźliśmy żadnych Maragatos.
6. Jak tylko wrócimy do domu, to napiszę do tego dziada od przewodnika, co o nim myślę

Śpimy w El Ganso. 1 alberga i sklep. I kościół. I bar kowbojski. Plastikowy Dziki Zachód jak się patrzy. Właściciel ma fantazję.
Noclegownia całkiem przyzwoita i bardzo ciekawa. Mnóstwo dziwnych sprzętów - kadzidełka, lampiony, kolorowe szkiełka i łapacze snów. Jak to ktoś określił - styl "New Age". Dla nas hitem jest stojąca w holu sofa, zrobiona ze starej wanny żeliwnej i fotele, z metalowych beczek. Sam hostalero wygląda jak zatwardziały hippis.

Wychodzę z albergue, a w ogródku przed budynkiem scenka. Dwoje ludzi (on i ona, albo jak kto woli - ona i on) stoi na samych koszulkach, z gołymi tyłkami. Obok hostalero spryskuje ich jakimś wielgachnym, śmierdzącym sprayem. Wszystkie ich ubrania wrzuca do foliowych worków na śmieci i też traktuje sprayem. Przynosi im jakieś swoje ciuchy. Teraz już mamy trójkę hippisów. 
Jak się okazało feralna dwójka uciekła na rowerach z poprzedniej albergue. Nabawili się jakiegoś robactwa - najpewniej pluskiew. Hostalero mógł ich do siebie nie wpuścić (w końcu groziło to przeniesieniem zarazy do jego albergi). Okazał się jednak hippisem o szczerozłotym sercu. Zabrał ich ubrania i wyprał w jakimś specjalnym turbo-zabijaczu. Oddał im własne wdzianko. Kochany człowiek.

Mam jednak pewne obawy. Cała akcja dezynfekcji i robaczanego mordu zbiorowego odbywała się tuż obok linki z rozwieszonym praniem. Naszym praniem. Jezu, żeby mi się tylko w skarpetkach jakaś szarańcza nie wykluła. Gonzo już łazi po pokoju i twierdzi, że go wszystko swędzi. Zobaczymy, co nam się jutro z tego urodzi.


Lump



Nad Astorgą już świta.


Spragniony pielgrzym.


David? Gdzie jesteś?


Astorga - Pałac Biskupi Gaudiego.


Czo ten Gonzo?
Katedra w Astordze.


Zagubieni w szczerym polu.


Odnaleźli jakąś wioskę...


 ... i kościół!


I sklep z wyposażeniem dla pielgrzyma.


Sypialnia w El Ganso.

piątek, 24 kwietnia 2015

Camino Francés - część VI: Hospital de Orbigo.

Przez cały dzień mijamy się z dwójką Francuzów. Właściwie nie podróżują razem -  skumali się na trasie. On - ok. 70-ki, ona - 50. Po rannym, wzajemnym wyprzedzaniu się na drodze usiedliśmy w końcu na wspólnym postoju - jedynych dwóch ławeczkach w cieniu, w promieniu kilku kilometrów. I w końcu się poznaliśmy. Wymieniliśmy doświadczenia z Camino, porównaliśmy przewodniki, częstowaliśmy czekoladą i rodzynkami. Będą nocować w tym samym miasteczku, co my. Jeszcze się spotkamy.

Na każdym postoju wietrzę odparzone stopy. Nie wygląda to dobrze. Tym gorzej, że nie ma innego wyjścia, jak założyć rano buty i iść dalej. Nie ma litości. Nie ma podjeżdżania. Jestem jak John Rambo. Każdy palec obklejony plastrem, przysmarowany Sudocremem. Nie wiem, co to ból. Ani zmęczenie. Odpadną mi palce, a i tak pójdę dalej.

Około 13 dotarliśmy do Hospital de Orbigo. Do miasteczka prowadził średniowieczny most, jeden z najstarszych i najdłuższych w Hiszpanii. Dzięki niemu możliwa była kiedyś przeprawa przez rzekę. Rzeka wyschła, a obecnie w miejscu jej koryta urządzono pole walk rycerskich. W czerwcu odbywa się tam turniej rycerski i jarmark średniowieczny. Niestety nie trafiliśmy w termin. Może kiedyś.


Gonzo na moście.

Nasza alberga - "San Miguel" jest cudowna. Cała w drewnie sosnowym. Ściany ozdobione kolorowym cementem, z prześwitami z czerwonej cegły. Drzwi pomalowano intensywnie niebieską farbą. W głównym holu znajduje się kącik gier i regał z książkami. Ustawiono też sztalugi z całą masą farb akrylowych i zestawem pędzelków. Każdy pielgrzym, który ma odpowiednie zdolności i odwagę (a nawet samą odwagę, bez zdolności) może się wyżyć na płótnie. Prace caminowiczów ozdabiają wnętrze albergue. Prawie wszystkie ściany w budynku poobwieszane są przeróżnymi bohomazami. Jeden z nich przypadł mi do gustu szczególnie:


Nasz hospitalero jest przemiłym, starszym panem w gustownym dresiku. Mieszka sobie w budynku albergue i dogląda interesu. Spisuje dane z ID, stawia pieczątki w credencialu i sprzedaje pamiątki. I rysuje mapki, jak wydostać się z miasteczka i nie zabłądzić. 

Nie spotkaliśmy dziś Naszego Kumpla. Miał tu być, trochę się martwimy. Może coś mu się stało. Pewnie poobcierał sobie stopy w tych nowych, nierozchodzonych butach. Po Panu Łydce też ani śladu. Przepadł jak kamień w wodę.
Mamy za to nowego znajomka. Białego spotkaliśmy po raz pierwszy na wieczornym nabożeństwie u benedyktynek. Dziś mijaliśmy go na moście przed Hospital de Orbigo. Jest Hiszpanem. Opalony na ciemny heban. Dla kontrastu nosi białe ciuchy. Jak dla mnie jest trochę niepokojący. Albo coś z nim nie-tak, albo słonko w czachę przygrzewa, bo nie nosi żadnej czapki w te upały. Trochę się plącze po szlaku, mamrocząc coś pod nosem. Przypadek do obserwacji.

Nasz pierwszy, samorobny obiad na szlaku - spaghetti z sosem Napoli. Gonzo poleca.
 Od pierwszego dnia nosiliśmy się z zamiarem ugotowania czegoś dobrego. A to nie było kuchni w albergue, a to sklepu w wiosce, a dziś - idealnie - jest wszystko, co do życia potrzebne. W końcu.
Obiad ugotowany. Ciuchy uprane. Wpis w księdze gości zrobiony. Miasteczko zwiedzone. Kawka wypita, czekolada wpierniczona. Może jeszcze hostalero kołysankę na dobranoc zaśpiewa...


Lump




Nie wiem co to.

Sypialnia pielgrzyma. Leżakuję na dolnej pryczy.


Minigaleria na klatce schodowej.


I kolejna - na dziedzińcu.


Hm... zgadnijmy, kto w tej drużynie gotuje.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Camino Francés - część V: Benedyktyńska gościnność i spotkanie z Mistrzem.

Na dzień dobry pochłonęliśmy 13 km po ciemku - bez postojów, jedzenia, wody. Miałam niemałe wątpliwości co do tego, jak będzie wyglądało moje dzisiejsze przejście, po wieczornej gorączce. Poszło zadziwiająco gładko i bezboleśnie.
Słońce zbytnio nie paliło. O udarze zdążyłam już zapomnieć. I tak około 13 znaleźliśmy się na przedmieściach Leon.

Ogromne, rozległe miasto - największe, jakie do tej pory mijaliśmy na szlaku. Wkurzaliśmy się, bo od początku zabudowań (kiedy wydawało nam się, że już prawie jesteśmy na postoju) do albergue tłukliśmy się ponad 1,5 godziny. W pełnym słońcu.
Ale warto było - widok monumentalnej katedry Santa Maria de la Regia z XIII wieku wynagrodził nam trudy przedzierania się przez aglomerację. 

Znaleźliśmy dzieło Antoni Gaudiego - Casa de Botines. Do prac Mistrza niepodobne. Przy pierwszym podejściu minęliśmy je, zupełnie bez zachwytu. Gonzo tylko pstryknął fotkę, bo "to na bank okaże się czymś istotnym". Miał rację, o czym przekonaliśmy się po dorwaniu się do planu miasta. Wróciliśmy do Casa, pooglądać z bliska. Paczymy, paczymy, a przed budynkiem stoi ławeczka. Na ławeczce siedzi pan. Z mosiądzu. W kapeluszu, ze szkicownikiem w ręku. "Toć to Mistrz! We własnej osobie!" 
Musiałam. Musiałam mieć z nim zdjęcie. Tylko autografu nie dał.

Po mieście chodziłam w japonkach pod prysznic. Jedyne coś na stopy, co nie uszkadzało ich przy chodzeniu. Podeszwy wysmarowałam na biało Sudocremem, bo doparzyłam dziś sobie odparzone już wcześniej palce. Wyglądały jak u trędowatych.

Nasz Kumpel Hiszpan okazał się Włochem. Na imię miał Giovanni. Do Hiszpanii sprowadził się kilka lat temu. Zepsuły mu się buty. Zaczęły gadać. Buźką z odklejonej podeszwy.
W mieście kupił sobie nowe treki. Ale on jeszcze nie wie. Myśli, że ma problem z głowy, bo ma całe, nowe buty. Problemy dopiero się zaczną. Każdy, kto przeszedł w życiu trochę kilometrów wie, że w taką podróż nie zakłada się nierozchodzonych butów, choćby były nie wiadomo jak genialnie dopasowane.
Giovanni podziwia tempo naszej wędrówki. Mówi, że oprócz nas spotyka na trasie tylko Pana Łydkę, bo cała reszta pielgrzymów chodzi sporo krótszymi etapami. Pana Łydki dziś nie widział, tak samo jak my. Zapadł się chłop pod ziemię, albo co.

Wróciliśmy z miasta. Albergue znajdowało się w budynku na terenie klasztoru Benedyktynek. Wchodząc do wnętrza noclegowni przechodzę przez krótki korytarz. Chwila konsternacji. Olśnienie. Że ja tego nie zauważyłam wcześniej! Gonzo już był w dormitorium. Chwytam go za ramię i wyprowadzam na zewnątrz.
- O co Ci chodzi? - irytuje się.
- Teraz wejdź do środka jeszcze raz - mówię - i rozejrzyj się.
Mina nietęga, zdziwienie na twarzy - paczy, paczy...
- Ooo, a co to tu robi?
Na ścianie, naprzeciw wejścia, w centralnym miejscu wisi obraz polskiej Czarnej Madonny z napisem w języku ojczystym "Pod Twoją obronę uciekamy się". Ciekawe skąd się tu wziął. Wygląda na bardzo stary. Hostalero nie znał jego historii, nie wiedział w jaki sposób obraz znalazł się w Leon, u Benedyktynek.

Wieczorem, o 21 poszliśmy do niewielkiej kaplicy. Siostry rozdały nam książeczki z modlitwą wieczorną. Po hiszpańsku, angielsku, niemiecku, francusku, włosku. Oczywiście nie było wersji polskiej. Bo na Camino to nie ma Polaków. Wcale.
Patrząc na pielgrzymów, narodowości rozmaitej, można było dostrzec różnice w sposobie okazywania tej samej wiary. Hiszpanie wchodząc do kaplicy nie dość, że nie klękali, to nawet nie robili znaku krzyża. Ot tak, jakby weszli do muzeum, czy sklepu. Francuzi skłaniają lekko głowę. Niemcy postępują podobnie do nas, Polaków. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie postawa młodego Kolumbijczyka, który po przekroczeniu progu świątyni ukląkł, przyłożył dłonie do posadzki i ucałował ją, z namaszczeniem. Pierwszy raz w życiu widziałam wyrażany w ten sposób, tak żarliwie, szacunek dla miejsca uświęconego, jakim była kaplica.  

I nie, nie był w tym podobny do ministra Siwca, całującego ziemię kaliską.


Lump




- Gonzo, co my tu robimy? Idziemy, idziemy, a końca nie widać.
- Milcz, kobieto. Oszczędzaj siły.



Znowu idziemy.



Casa de Botines.




Mistrz i... Lump.




Gonzo Wesoły.




Catedral de Santa Maria de Leon.




Szlajamy się po mieście.




Skąd?




sobota, 18 kwietnia 2015

Camino Francés - część IV: Kryzysów ciąg dalszy.

Mamy nowego kumpla-Hiszpana. Poznaliśmy go po ciemku, z samego rana. Nie mieliśmy pojęcia, w którą stronę skręcić na rondzie. On akurat wracał z drogi, którą nie powinniśmy iść. Mówił, ze zabawił tam dobre pół godziny, zanim zorientował się, że źle poszedł. Oszczędził nam błądzenia po szlaku. Ratował nasze tyłki własnym kosztem. Umownie nazwaliśmy go per "Nasz Kumpel". Wspólna walka o przeżycie i szukanie szlaku zbliża ludzi.

Hm... czy ja pisałam coś o kryzysie? Nie powinnam. Wcześniej nie miałam pojęcia, co to słowo oznacza. Dziś kryzys osiągnął apogeum. Znalazłam się w IX kręgu piekieł - w tym miejscu swoją karę odbywają najgorsi grzesznicy. I nie było z niego wyjścia, musieliśmy dalej brnąć naprzód. 

Pierwsze 16 km do Sahagun przeszliśmy po ciemku, bez większych przygód, bez ekscesów. Potem staczaliśmy się po równi pochyłej. Znowu udar słoneczny dał o sobie znać. Miałam gorączkę i dreszcze, było m zimno, mimo, że temperatura powietrza oscylowała w okolicach 30 stopni. Chciało mi się wymiotować, bolały mnie wszystkie kości i usychałam z pragnienia. Jakby tego było mało - odparzyłam sobie stopy. Obraz nędzy i rozpaczy. Ostatnie 3 km drogi przepłakałam. Ryczałam jak głupia ciągnąc nogę za nogą. Biedny Gonzo nie wiedział, co robić. Bo co mógł zrobić? Przecież mnie nie zaniesie razem z plecakiem na postój. Kazałam mu iść przodem i znaleźć albergue. Nie bardzo uśmiechało mi się, że ktoś mnie ogląda w tak podłym stanie. Nawet on.

Dodatkowo dobijało nas to, że trasa była strasznie nudna. Od trzech dni szliśmy kamienistą drogą, w unoszących się nad nią obłokach kurzu. Wokół tylko rozległe, puste po żniwach pola i wyschnięte łąki. Zero drzew. Zero cienia. Taka nuda na szlaku tez potrafi człowieka dobić psychicznie. Zaczyna Ci się wydawać, że już od wieków idziesz tą drogą, że całe Twoje obecne życie to palące słońce i pola kamlotów. I nie zanosi się na to, by miało się cokolwiek zmienić.

Kiedy ludzie czytają lub słyszą o wyprawach, oglądając zdjęcia wspaniałych krajobrazów, myślą sobie: och, jak to pięknie tak podróżować, wszystko takie idealne, wszystko takie proste. Bzdura. Większość czasu zajmuje pokonywanie nudnej drogi. Ciągły ból mięśni i pot. I walka z samym sobą, aby iść dalej. "I po co mi to było? Może by tak już wracać? Może podjechać autobusem?". To, co się pokazuje, to tylko malutka część całości. To nagroda za pokonane własnych słabości.  
Ale co najważniejsze - po powrocie pamięta się głównie dobre chwile - te, dla których warto podjąć się wszelkich trudów.

W końcu spotkaliśmy Polaków. Poznaliśmy ich po dotoczeniu się do albergue, a właściwie Gonzo ich poznał. Ja byłam zajęta umieraniem na pryczy. Zmartwychwstałam po pół godzinie, ogarnęłam się i powróciłam do świata żywych. W tym czasie Gonzo zdążył się już zakumplować z dwiema starszymi babkami i facetem - naszymi rodakami. Sprzedał im wszystkie informacje - kto my, skąd, dokąd, jak długo i dlaczego. Cały on. Przy okazji zebrał też wywiad środowiskowy. Nowa trójka była trzeci raz na Camino, za każdym razem na Szlaku Francuskim. Obecnie są na emeryturze. Chodzą dwa razy mniej km od nas, jadają zawsze w barach lub restauracjach. Dni spędzają na wędrowaniu i popijaniu wina na postojach, wieczory - na piwie, zagryzanym oliwkami. Prawdopodobnie już ich więcej nie spotkamy. Miasto Leon mają zaplanowane dopiero za 2 dni. Nas już dawno tam nie będzie.

Siedzimy sobie na ławce przed albergue. Popijamy Nescafe 3 w 1 z metalowych kubków podróżnych. Pochłaniamy mleczną czekoladę. Regenerujemy siły. Jutro rano znowu trzeba wstać i ruszyć w drogę. 
Patrzymy jak nad El Burgo Ranero zachodzi wrześniowe słońce. Powoli znika za linią widnokręgu. Razem z nim znikają troski minionego dnia. Rano otrzymamy nową, pustą tablicę do zapisania, na kolejny dzień wędrówki. Czym ją zapełnimy?


Lump


Wrota do Sahagun.


Hey, kids, wanna buy some drugs?


Śniadanie Lumpa.


Taka droga.


Tłukę się powoli.


środa, 15 kwietnia 2015

Camino Francés - część III: Stara stajnia i porzucone piżamy.

Wyglądam jak Dwie Twarze z Batmana. Słońce do południa pali facjatę tylko z jednej strony. Nieważne jak bardzo starasz się zakryć - jakieś promienie zawsze padną Ci na policzki. I nos. O, mamo, mój nos!
Pierwszy raz w życiu doznałam udaru słonecznego. Nie polecam.

Ostatni odcinek trasy kosztował nas sporo wysiłku. 17 km bez przystanku, wody, cienia, jedzenia. Wokół te same beznadziejne pola kamieni (czy ci Hiszpanie tam cokolwiek uprawiają?). Zero drzew. Długa, pusta droga. I prażące słońce.
Niektórzy pielgrzymi robili postój gdzieś w polu, ale co to za odpoczynek w pełnym słońcu. To już lepiej dobić te 5 km i spokojnie usiąść gdzieś w cieniu przy noclegowni.
Zdychaliśmy konkretnie.

Jak to porządni chrześcijanie chcieliśmy po dojściu do Calzadilla wybrać się na Mszę. Niestety hostalero z tamtejszej albergue oznajmił nam, że owszem, kościół w wiosce stoi, ale ksiądz do południa objeżdża wszystkie okoliczne miejscowości i dziś, to sorry, ale nie ma już szans go złapać. 

Usiedliśmy wyczerpani na ławeczce, przed budynkiem noclegowni. Wygrzebaliśmy z plecaków zaskórniakowe batoniki, zjedliśmy je z szacunkiem (jako ostatnią porcję energii do spożycia, jaką obecnie posiadaliśmy) i zapiliśmy wodą. Odpoczęliśmy chwilę. Skoro i tak nie będzie tu Mszy, to szkoda naszego czasu.
- Ja już właściwie mogę ruszać dalej - stwierdził Gonzo.
- Ja też. To co? Lecimy do Ledigos?
- W sumie... 6 kilometrów - damy radę.

Chciałabym w tym miejscu napisać: "więc polecieliśmy". Ale niestety mijałoby się to z prawdą. Raczej powinno być: "wlekliśmy się do Ledigos". Po pierwszym, optymistycznym kilometrze opuściła nas energia, zaczerpnięta z batoników. Przez resztę etapu raczej człapaliśmy, niż szliśmy. 

Kiedy dochodzisz do takiego etapu, że już bardziej zmęczony być nie możesz i wszystko jest jakieś beznadziejne i nie ma perspektyw na szybką poprawę Twojej sytuacji - przychodzi nieuchronne. Głupawka.
Wkurzali nas rowerzyści, którzy chcąc nas minąć na szlaku, zamiast zadzyndzolić dzwonkiem i poinformować tym samym o swoim istnieniu, czaili się nam za plecami i czekali, aż im sami z drogi zejdziemy. W ten sposób orientowaliśmy się, że musimy schodzić z trasy w momencie, gdy na własnych piętach czuliśmy już prawie koła ich rowerów. Gonzo wymyślił, że w ramach powitania z takimi matołami będziemy im wciskać nasze kije podróżne miedzy szprychy i krzyczeć "Buen Camino", patrząc jak ryją twarzą po ścieżce. Zaśmiewaliśmy się z jego pomysłu dobre 5 minut. Głupki. Złośliwe głupki.

Poniosłam pierwsze straty materialne. Zostawiłam piżamy w łazience we Fromista. I to nie byle jakie - moją ulubioną, granatową koszulkę z herbem Gdańska. Przepadła jak amen w pacierzu. Teraz ktoś ją sobie wyszabruje. Tak się robi na szlaku. Często w albergach są ustawione oddzielne półki z rzeczami, które pielgrzymi zostawiają specjalnie (żeby nie nosić), albo których zapomnieli zabrać. W przyrodzie nic nie ginie. Czasem tylko zmienia właściciela. Na takich półkach można znaleźć m.in. części garderoby, przybory toaletowe, leki, latarki, zestawy do szycia i książki. Raz widziałam nawet "Zwroty i rozmówki hiszpańskie - język biznesu". Biznesu na Camino nie ukręcę, więc niech sobie książeczka jeszcze poleży i poczeka na lepsze czasy.

Wioska Ledigos. W końcu! Znaleźliśmy albergue, urządzone w budynku po stajni. Nie, nie spaliśmy w boksach dla koni, ani na sianie. Po prostu widać było, że pierwotnie budynek nie był przeznaczony dla ludzi, ale ktoś sprytnie go wyremontował i wstawił łózka piętrowe. Dla pielgrzyma - jak znalazł. 
Od razu spytaliśmy hostalero o kościół - nie ma szans na Mszę. Trudno, serce boli, ale co zrobić.
Padłam na łóżko i umarłam. Mój wewnętrzny brudas już zacierał ręce, ale na całe szczęście po jakichś 20 minutach wstałam i udałam się łazienki. Hm... łazienka to duże słowo. Tuż obok byłej stajni znajdowały się dwa zlewy, dwie kabiny prysznicowe i kibelek. Co prawda pod dachem, ale na wolnym powietrzu. Przynajmniej nie trzeba instalować wywietrzników. Swoją drogą, zawsze podziwiam kreatywność właścicieli takich noclegowni, którzy z każdego budynku, w każdych warunkach potrafią urządzić albergue z podstawowym wyposażeniem.
I tak w budynkach po gospodarstwie rolnym znalazły się: bar, sklepik, salonik, kuchnia, pralnia, dormitorium i toaleta, plus wewnętrzny plac, przeznaczony na ogródek ze stolikami i niewielkie poletko za stajnią, z rozwieszonymi linkami na pranie.

"Sklepik" było to pomieszczenie z kilkoma metalowymi półkami. Na tych półkach leżały luźno porozrzucane produkty spożywcze, rozmieszczone niezależnie od rodzaju towaru, ceny, czy czegokolwiek innego. I tak rzędem tuż obok siebie leżały: KitKaty, zupki w proszku, paczki makaronu, soczki pomarańczowe w woreczku. Największą ścianę zajęła półka z alkoholami - głównie wina. Tuż obok, w wielkich worach, leżakowały ziemniaki. Obowiązywała samoobsługa - łapiesz w rączki, co jest Ci potrzebne i podchodzisz do lady. Co ciekawe - nigdzie nie było napisanych cen. W związku z tym wycena towarów następowała w momencie wysypania ich z ramion na blat lady. Sprzedawca zapisywał je w słupku na wielkiej kartce i dopisywał do nich wyimaginowane ceny. I tak za dwie zupki, litrowy sok, czekoladę, makaron, ser i coś tam jeszcze zapłaciliśmy niecałe 3 euro. Ale jak chwilę potem dobrałam sobie jedno jabłko, osiągnęło ono astronomiczną cenę 80 eurocentów. Z kolei Francuzki, które robiły zakupy chwilę przed nami, nie wzięły wiele więcej, a gość policzył im 7 euro. Nie poszukujmy logiki tam, gdzie jej nie ma.

Z resztą, nie ma co marudzić. Było co zjeść, było też co zabrać z sobą w drogę. Było gdzie się umyć i pospać. Czego chcieć więcej?


Lump



Czas na reklamę.


"Aga, Aga, zrób mi fotkę z Jakubem!"


Przyczajony kościół.


W Polsce, na polu uprawia się zboże, w Hiszpanii - kamienie.


Nie ma widoków na postój...






niedziela, 12 kwietnia 2015

Camino Francés - część II: Pierwsze znajomości, pierwsze kryzysy.

Wyruszyliśmy ciemną nocą. Wąska ścieżka biegła wśród rozległych pól. Panowała głęboka cisza. W tej ciszy każdy nasz krok na polnej dróżce wydawał się głośny jak tętent stada koni. Nad głowami świeciły jasno tysiące gwiazd.
"Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie". Tak mnie naszło, nie wiem skąd.
Ciemność, gęsta jak smoła, pokrywała otaczające nas morze zboża. 

W końcu zaczęło świtać. Minęliśmy ruiny San Anton. Właściwie nie minęliśmy - przeszliśmy przez nie, bo droga prowadziła pod łukiem, który łączył kiedyś klasztor z kościołem. Klasztor (jak większość tego typu budowli na szlaku) zbudowano w XII w. jako miejsce opieki nad pielgrzymami. Obecnie w ruinach mieści się albergue na świeżym powietrzu - pod dachem, ale bez ścian.

Szliśmy na głodniaka, z nadzieją, że po 11 km w Castrojeriz (podobno sporym miasteczku) znajdziemy jakiś otwarty spożywczak. Mieścina przepiękna, schludna, zadbana, z zabytkową zabudową. Sklepów brak, kilka barów po drodze. Wszystko otwarte od godziny 9. Było po 8. Nie warto czekać. Przycupnęliśmy na ławce i wpierniczyliśmy połowę czekolady, zakupionej dnia poprzedniego. W takich chwilach cieszę się, że mam dwa żołądki - jeden na zwykłe jedzenie, drugi - wyłącznie na słodycze. Z tego tytułu zawsze, ale to zawsze mam schomikowane gdzieś coś dobrego, co nie raz może uratować człowiekowi życie. Zziębnięci (było ok. 8 stopni) i nadal głodni ruszyliśmy dalej.

Wczołgaliśmy się na najwyższe tego dnia wzniesienie, mijając po drodze kilkoro starszych pielgrzymów z kijkami do nordic walking. Szczerze ich podziwiam. Podejście wymagało od nas - młodych, zdrowych - niemałego wysiłku. Nie umiem sobie wyobrazić, ile siły musieli w to włożyć ludzie, którzy zaczęli już rosnąć w drugą stronę. W stronę ziemi.
Słońce zaczynało wschodzić leniwie. Pojedyncze promyki przeświecały przez unoszącą się nad polami mgłę. Niebo było czyste i bezchmurne. Stojąc na szczycie wzniesienia patrzyłam, jak pośród rozległych dolin rodzi się dzień. I razem z nim rodziłam się na nowo. Spośród mgły wyłaniał się młody, świeży świat. Aż do linii widnokręgu nie było widać nic, prócz pól uprawnych i pojedynczych kępek drzew.
Oznaczało to jedno. Do następnego postoju jest daleko. Bardzo daleko. Do śniadania - jeszcze dalej.

Pierwszą wioseczkę minęliśmy około godziny 11. W końcu wrzuciliśmy coś na ząb. Najlepsza podła buła z najlepszym podłym serkiem jakie w życiu jadłam. Wymarzone, wymodlone. Idealne. Czasami tak niewiele do szczęścia potrzeba.

Przeszliśmy już pierwszy kryzys. Zmęczenie i głód dały o sobie znać. Tak szybko?! Po 65 kilometrach? Co będzie za kolejne 450? Nie wiem, lepiej nie myśleć, co będzie. Najważniejsze to przeżyć teraz, byle do jutra. 
O ile wychodząc z noclegu zmarzliśmy ostro, o tyle teraz smażyliśmy się w południowym słońcu. Żar leje się z nieba, a po drodze żadnych drzew. Ani jednego, karłowatego krzaczorka. No, kompletnie nic. Przez całe wakacje nie zjarałam tak bardzo łydek jak przez 2 godziny na szlaku. Cały etap milczeliśmy, zmęczeni pokonanymi kilometrami i upałem. 

Mamy nowych znajomych. Hiszpana w średnim wieku i krótkich szortach poznajemy po łydkach - są ponadprzeciętnie wyrzeźbione i ponadprzeciętnie spalone. Zazwyczaj widzimy go w momencie, gdy nas mija na szlaku. Zawsze pozdrawia nas radosnym "Buen Camino". Z postoju wychodzi trochę później niż my, ale w drodze zapiernicza jak dziki i nas przegania. Nazwaliśmy go umownie "Pan Łydka".

Jest też wysoki, młody Francuz. Pierwszy raz napatoczył się nam wychodząc z Burgos w towarzystwie dwóch Japonek. Po południu minęliśmy go, gdy przycupnął sobie na kamieniu pośród pól, w pozycji "Chrystus Frasobliwy". Wpierniczał jakieś ciasteczka zbożowe, z uśmiechem na ustach. I nas też zaczął nimi częstować. Przesympatyczny człowiek. Co rusz, to widzimy go wędrującego z kimś innym. Po przyjściu do albergue okazało się, że śpi na łóżku obok nas. Acha, w tym miejscu małe sprostowanie - Francuz okazał się Hiszpanem. A nie wyglądał.

Koreańczycy są dziwni. Serio. Szczególnie w łazience. Jedna Koreanka umyła zęby bez pasty. Przeszorowała je wzdłuż i wszerz szczoteczką, wypluła ślinę i wsio. Druga zamknęła się w kiblu, gdzie szorowała zęby plując do muszli. 
A tak w ogóle - skąd tylu Koreańczyków na Camino? Co dzień mijamy co najmniej po kilka sztuk. Jest ich więcej, niż Niemców, o wiele więcej niż Polaków (dotąd nie spotkaliśmy jeszcze żadnego rodaka). Trzeba to ustalić.

Gdy układamy się do snu zaczyna grzmieć. Będzie burza, jak nic. A, niech się wypada, byle rano było w miarę sucho. Najgorsze, co może spotkać pielgrzyma na szlaku, to wędrówka podczas ulewy. Nieważne, jak bardzo Twój płaszcz jest przeciwdeszczowy i jak bardzo buty nieprzemakalne. Po godzinie takiego marszu wszystko zaczyna się powoli zamieniać w mokry gnój. Ciepły, mokry gnój. Nagrzany ciepłem własnego ciała.
Ale! Nie ma się co martwić na zapas. Miasteczko Fromista już dawno śpi. I my śpimy razem z nim.   


Lump


Castrojeriz. 

Podchodzimy.

I schodzimy.

Jakaś śluza. Czy cuś.


Fromista - kościół romański.

To chyba miały być drzewa.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Camino Francés - część I: Nowy początek.

Kiedy przyjeżdżasz do domu z Santiago pierwszą myślą jest zazwyczaj: "Ja tam jeszcze wrócę". Camino uzależnia. Kto raz zasmakował Drogi, zawsze już będzie do niej wracał, choćby i wspomnieniami. Czytałam kiedyś o kobiecie, która rokrocznie od ponad 20 lat podejmuje się trudu szlaku. "Boże, ile można? Przecież to jedna i ta sama droga." Otóż nie. Trasa może i ta sama, ale każde Camino jest inne, wyjątowe. Można rozplanować sobie zupełnie inaczej miejsca noclegowe, czy wybrać jedną spośród licznych dróg (zestaw podstawowy: Szlak Francuski, Północny, Portugalski lub Primitivo). Poza tym nigdy już nie spotkasz tych samych ludzi, a to właśnie oni wpływają na to, w jaki sposób spędzisz swój czas w Drodze.

Jako, że nie jestem przypadkiem wybitnym i zasadniczo nie różnię się od typowego amatora Camino, postanowiłam wrócić. Okazja nadarzyła się, gdy znajomy poszukiwał towarzysza wyprawy, a przy okazji kogoś, kto będzie mu przewodnikiem na szlaku. Oczywiście bez wahania się zgodziłam, tym bardziej, że Gonzo został już wcześniej sprawdzony jako zaprawiony w bojach piechur. Istniało tylko ryzyko, że pozabijamy się nawzajem po drodze, ale... a, z resztą. Przeczytacie sami.



*          *          *


Obiecałam sobie, że nie będę pisała o zwiedzaniu powszechnie znanych atrakcji turystycznych wielkich miast. I właściwie nie zamierzam.
Ale w Barcelonie znaleźliśmy z Gonzo na ulicy jedną rzecz, która inspiruje mnie nieustannie od ponad pół roku.


- Kochanie, gdzie jesteś?
- Na balkonie. Pranie wieszam.

Na ten widok pojawiło mi się w głowie z 10 różnych pytań, ale nawet nie podejmuję próby odpowiedzenia sobie na nie. Poziom abstrakcji osiągnął apogeum i każdy dodatkowy komentarz wydaje się być tu zbędny.
Jakby ktoś posiadał/ znalazł/ zaiwanił manekina i nie miał co z nim zrobić - ja chętnie podejmę się adopcji. Też sobie zrobię wystawkę na balkonie, a co! Niech sąsiedzi wiedzą, z kim mają do czynienia.


*          *          *


5:30 rano. Nie, nie rano. W nocy.
Wypluł nas autobus na dworcu w Burgos. Miasto śpi. My nie mamy gdzie, więc lądujemy w barze przy dworcu i nad gęstą jak smoła kawą koczujemy do godziny 7.
Wyruszamy na poszukiwania albergue. Mijamy zasnute mgłą ulice, kamienny most i katedrę. Znajdujemy noclegownię - przed nią pojawiają się pojedynczy pielgrzymi z plecakami i kijami, którzy dopijając ostatnie łyki kawy leniwie rozprostowują nogi. W środku wpisujemy się do księgi gości, kupujemy credenciale, zdobywamy pierwszą pieczątkę i huzia! W drogę!

Kto marzył o ciepłej, słonecznej Hiszpanii, ten zdążył już sobie ją odmarzyć. 10 stopni do południa, pożółkłe na drzewach liście, poranna mgła podszyta chłodkiem - jesień pełną gębą. W sumie nie ma się co dziwić - był już koniec września. Zimno jak cholera, a ja w krótkich spodenkach. Cwaniak Gonzo to się chociaż w rajtuzki zaopatrzył.

Kto marzył o pięknych krajobrazach, malowniczych górach i polach usłanych wielobarwnym kwieciem, ten już zdążył sobie odmarzyć. Ten odcinek Camino był więcej niż nudny. Cytując klasyka: "Ch..., dupa i kamieni kupa". Pola kamlotów i zaorane pagórki. Nic więcej.

Po południu, dla odmiany, żar leje się z nieba. Jak na pustyni - w nocy zamarzasz, by za dnia odtajeć i spiec się na skwarkę. Albo raczej jak na stepie, bo wokoło nie ma piaszczystych wydm, tylko wysuszone trawy i ścierniska.

Po drodze mijamy mnóstwo pielgrzymów. O wiele więcej, niż na del Norte. Ruch tutaj, jak na pieszej autostradzie. Rzucamy "Buen Camino" na lewo i prawo. Głównie są to ludzie (na oko) po 50-ce, 60-ce. I ani jednego Polaka. Najwidoczniej rodacy nie pielgrzymują o tej porze roku.

Do Hontanas docieramy wczesnym popołudniem. Jesteśmy z siebie dumni - pierwszy dzień przeżyliśmy szczęśliwie, bez większych problemów, pęcherzy na stopach, gubienia drogi. Ogarniamy się szybko i idziemy porządnie podjeść. W końcu zasłużyliśmy! O ile mnie pamięć nie myli nasz ostatni ciepły posiłek to B-smart na dworcu w Poznaniu. Jakieś 3 dni temu. 
Jeeeeeść...

Ruszamy na wioskę (bo to, co w przewodniku opisywane było jako "miasteczko" okazało się, nawet nie mieścinką, a zwykłą wiochą). Wg Wiki w 2012r. mieszkało tam 73 ludzi. Chyba większość albo wymarła, albo uciekła do miasta, albo pochowała się głęboko w lesie obok, bo mieszkańców w porywach było do 30. Za to jest kościół i aż 4 albergi, a przy każdej bar z żarciem i sklep. "Sklep" to właściwie za duże słowo, bo w asortymencie znajdowała się wyłącznie woda, kanapki, czekolada i lody. Zatem nie mieliśmy z czego przygotować sobie wymarzonego posiłku, mimo, że w naszej noclegowni była dobrze wyposażona kuchnia. Z suchym prowiantem na dzień następny też nie będzie szału.
Poddaliśmy się i poszliśmy zjeść do baru przy naszej albergue. Odgrzewana w mikrofalówce pizza-mrożonka to nie do końca było to, co planowaliśmy, ale jak się nie ma, co się lubi...

Cała wioska żyje tylko dzięki Camino i pielgrzymom, którzy po 30 km dzikich stepów zapłacą każdą cenę za  kącik do spania i cokolwiek do zjedzenia . Nawet za odmrażaną pizzę. Według przewodnika miał być tu basen za 2 euro. Ani widu, ani słychu.
Mimo wszystko trzeba przyznać, że wioseczka sama w sobie jest piękna. Typowo - przyczajona gdzieś przy kamienistej drodze wzdłuż szlaku, z wiekowym kościółkiem z dzwonnicą i niewielkimi, kremowymi domostwami. Wszystko to położone w niewielkiej kotlince, osłoniętej od wiatru przez pagórki. Wdrapaliśmy się na jeden z nich, ogarniając całość Hontanas wzrokiem. 
O, i basen się znalazł gdzieś po drugiej stronie wioski. Dwa na trzy metry. Odsłonięty. Bez wody. Ale przyznać trzeba, że w przewodniku nie kłamali.

W pobliskim lasku zapolowaliśmy na kije. Znalezienie takiego kija podróżnego wydaje się być rzeczą prostą. A nie jest. Idealny kij musi być prosty, lekki i mieć odpowiednią długość. Na genialne rozwiązanie wpadli Hiszpanie, którzy w zwyczaju mają podpierać się w drodze bambusem. Jest mocny, a jednocześnie bardzo lekki, bo pusty w środku. 
My musieliśmy zadowolić się kijaszkami z lasu. Mój jest jakiś suchy i trochę popękany. Przypomina doświadczonego życiem staruszka. Dam mu drugą młodość. Pokona razem ze mną Camino i w pełni chwały wkroczy do Santiago.

W pokoju jedzie gównem. A dokładnie - psią kupą. Gonzo wdepnął w coś po drodze z lasu i niby umył sandały, ale nadal śmierdzą. Wypieprzyłam go z nimi z pokoju, ale niewiele to dało. Już zdążyło się roznieść. W pokoiku na 5 łóżek piętrowych jest jedno mini-okienko, więc trudno tu wywietrzyć. Może się nie zaczadzimy w nocy. Może. 

Lump



Burgos o świcie.

Pierwsze zdjęcia ze szlaku.

Są szczałki. Jest dobrze.

W stepie szerokim.

Uwaga, grupa! Kierunek - wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja.

Nocleg czuję, nocleg!

  


wtorek, 7 kwietnia 2015

Blondynki na Krańcu Świata

Ścigałyśmy się z zachodzącym słońcem. Pędziłyśmy wąską szosą, wzdłuż linii brzegowej oceanu. Prawe okno autobusu zasłaniała całkowicie kamienna ściana, za lewym zaczynała się przepaść.
- Za 20 minut będzie po ptakach. Chyba nie zdążymy.

W naszych hiszpańskich planach był jeszcze Madryt. Wielkie miasto, jak setki innych na Ziemi. Nie ma się tam co spieszyć - 3 dni wystarczą w zupełności, żeby zbiegać je wzdłuż i wszerz. Dlatego też po dotarciu do Santiago zaświtał nam w głowach pomysł. Genialny, epokowy pomysł. Skoro zaszłyśmy już tak daleko, szkoda byłoby zmarnować okazję i nie zobaczyć legendarnego Końca Świata.

Finisterra (Finis Terra - Koniec Ziemi) jest przylądkiem, który przed wiekami uważany był za najdalej wysunięty punkt Europy i całego ówczesnego świata. Za nim rozciągał się niezmierzony ocean. Dalej była już tylko otchłań, w którą spadały statki. W falach Atlantyku pielgrzym obmywał się z grzechów doczesnych. Tu kończyła się jego droga - dalej nie było już nic.
Dziś wiemy, że Przylądek Roca jest najdalej wysuniętym punktem Europy. Ziemia okazała się okrągła, otchłani nie ma, za oceanem czeka Hameryka. Pozostała magia szlaku i tego legendarnego miejsca.

- Ej, to by było coś! Obejrzeć zachód słońca na plaży na Końcu Świata!
Złapałyśmy popołudniowy autobus z Santiago i mijając nadmorskie miasteczka zmierzałyśmy do Finisterry.
Przez szybę obserwowałyśmy w napięciu jak złota tarcza wędruje coraz to niżej. W końcu zetknęła się z cienką linią, odgraniczającą błękit nieba od tafli wody. Leniwie zagłębiała się w otchłań oceanu, by po kilku chwilach zniknąć zupełnie.

Mogło być ślicznie-romantycznie.
Mogłyśmy siedzieć na ciepłym piasku nad brzegiem oceanu i obserwować bajeczny zachód słońca, skąpane w jego czerwonym blasku. Na magicznym Krańcu Świata.
Mogłyśmy. 
Mogłyśmy też siedzieć sfrustrowane w spóźnionym o jakieś 20 minut autobusie i czuć, jak coś pięknego nas omija. Los wybrał za nas tę drugą opcję.
Podziękowania należą się hiszpańskim liniom autobusowym za pracę "zgodną" z rozkładem jazdy.

Gdy dojechałyśmy wreszcie do Fisterry było już ciemno. Od kwadransu wejścia do albergue były zamknięte. Na przystanku starsze babki zagarniały nas, proponując nocleg w swoim domu. Pamiętałyśmy dobrze porady caminowiczów z forum internetowego, by nie gościć u tubylców, więc spieprzałyśmy stamtąd, aż się kurzyło.

Plaża znajdowała się w odległości kilkudziesięciu metrów od ostatnich zabudowań miasteczka. Otaczały ją wysokie skały.
- Śpijmy na plaży - zaproponowałam.
- Pomysł całkiem spoko, tylko wiesz, jak w nocy będzie przypływ, to nas zmyje z tego piasku.
Dobrze jest podróżować z kimś mądrzejszym od siebie.

Rozgościłyśmy się zatem na płaskiej skale, jakieś 2 metry nad poziomem wody. Mało komfortowo, ale bezpiecznie. Rozłożyłyśmy karimaty, wpełzłyśmy w śpiwory i podjęłyśmy próbę zaśnięcia. Nawet kilka prób. I raczej nie należały one do tych udanych.
Budziłyśmy się kilkakrotnie w nocy. Powierzchnia skały pod nami nie leżała w idealnym poziomie (lekko pochylała w stronę oceanu) więc przy każdym przebudzeniu miałam wrażenie, że staczam się do wody.
Co chwilę w ciemności nocy pojawiało się irytujące, migoczące światło latarni.

Definitywna pobudka nastąpiła, gdy zaczęło świtać. Rzuciłyśmy okiem w ocean. Tfu! Na ocean. W odległości kilkudziesięciu metrów od nas przycupnęli w niewielkiej łodzi rybacy. Stali na pokładzie i gapili się w naszą stronę. Zupełnie bez żenady. Siedziałyśmy na karimatach i patrzyłyśmy, co zrobią. Na powierzchni wody pojawiła się kolejna łódź, a potem jeszcze jedna. I kolejne. 
Kurde, desant.
Wzbudziło to w nas lekki niepokój. W sumie nie wiem dlaczego, bo co nam może zrobić flota łódek rybackich?
- Ej... co robimy?
- Nic. Siedźmy jak głupki i udawajmy, że nas nie ma.
Chyba ludzie śpiący na skałach nie są tu częstym zjawiskiem.  
Po niedługim czasie łodzie rozpłynęły się, nie wiadomo dokąd. I bardzo dobrze.

Ostrożnie zeszłyśmy na plażę. Nocny przypływ zalał całą powierzchnię piasku, a cofając się pozostawił na niej skarby - drewnianą paletę, stary ręcznik, trochę śmieci, stertę glonów i zdechłego węgorza. Zjadłyśmy śniadanie (nie - nie węgorza), ogarnęłyśmy się i ruszyłyśmy w drogę na Koniec Świata. 

Po godzinie wędrówki dotarłyśmy do latarni morskiej, której światło prześladowało nas w nocy. Kawałek za nią znajdowało się kamieniste zejście do wody. I ołtarz ofiarny dla caminowiczów, z trzech stron otoczony głębią oceanu.
Tradycją jest, że wśród skał na samym końcu końca lądu pielgrzymi palą coś swojego, coś przyniesionego z domu, coś, co ciążyło im przez całe Camino. Dla jednych może to być element garderoby - koszulka, buty, dziurawe skarpetki. Inni palą zdjęcia. Często są to fotografie osób, w których intencji wybrali się do Santiago. Jeszcze inni pozbywają się tu dokumentów - znalazłyśmy nadpalony, nieaktualny już dowód osobisty jakiegoś Brytyjczyka, sprzed 30 lat. Palenie rzeczy w tym miejscu ma oznaczać koniec pewnego etapu życia, pozbywanie się dóbr doczesnych i przemianę wewnętrzną.  

Niczego nie spaliłyśmy, niczego się nie pozbyłyśmy. Nic się w nas nie zmieniło? Cała ta droga psu na budę...
A tak serio - pewnie i coś byśmy zjarały, ale wszystkiego miałyśmy na styk, akurat tyle, żeby wystarczyło na podróż. Poza tym czekał nas jeszcze Madryt, a głupio tak po mieście chodzić bez koszulki, czy gaci, bo się miało fantazję spalić je nad oceanem.

Co jeszcze było charakterystyczne na Końcu Końców? (oprócz nabazgranych wszędzie pisakami mądrości i porad życiowych dla przyszłych pokoleń) Niewielkie wieżyczki zbudowane z nakładanych na siebie płaskich kamieni. Dziesiątki, setki konstrukcji na ziemi i skałach. Zasadniczo, to nie wiem, jaki był cel stawiania tych kamiennych konstrukcji. Robiły one niemałe wrażenie, a że zabawa w ich układanie była przednia, to i ja nie omieszkałam usypać swojej własnej sterty głazików.

W ten sposób pozostawiłyśmy po sobie mały ślad na Końcu Świata i przypieczętowałyśmy koniec naszej podróży. Koniec wspólnej przygody.

Lump

Hiszpańska flota (nie)wojenna.

Jadalnia na palecie.

To już tam!

Ev, nie prowokuj.

Ostatni słupek - 0,0 km

Temu się upiekło - nie został upieczony.

Mądrości z Końca Świata.

Kamienna wieża.

No fire.