tablice

tablice

wtorek, 21 kwietnia 2015

Camino Francés - część V: Benedyktyńska gościnność i spotkanie z Mistrzem.

Na dzień dobry pochłonęliśmy 13 km po ciemku - bez postojów, jedzenia, wody. Miałam niemałe wątpliwości co do tego, jak będzie wyglądało moje dzisiejsze przejście, po wieczornej gorączce. Poszło zadziwiająco gładko i bezboleśnie.
Słońce zbytnio nie paliło. O udarze zdążyłam już zapomnieć. I tak około 13 znaleźliśmy się na przedmieściach Leon.

Ogromne, rozległe miasto - największe, jakie do tej pory mijaliśmy na szlaku. Wkurzaliśmy się, bo od początku zabudowań (kiedy wydawało nam się, że już prawie jesteśmy na postoju) do albergue tłukliśmy się ponad 1,5 godziny. W pełnym słońcu.
Ale warto było - widok monumentalnej katedry Santa Maria de la Regia z XIII wieku wynagrodził nam trudy przedzierania się przez aglomerację. 

Znaleźliśmy dzieło Antoni Gaudiego - Casa de Botines. Do prac Mistrza niepodobne. Przy pierwszym podejściu minęliśmy je, zupełnie bez zachwytu. Gonzo tylko pstryknął fotkę, bo "to na bank okaże się czymś istotnym". Miał rację, o czym przekonaliśmy się po dorwaniu się do planu miasta. Wróciliśmy do Casa, pooglądać z bliska. Paczymy, paczymy, a przed budynkiem stoi ławeczka. Na ławeczce siedzi pan. Z mosiądzu. W kapeluszu, ze szkicownikiem w ręku. "Toć to Mistrz! We własnej osobie!" 
Musiałam. Musiałam mieć z nim zdjęcie. Tylko autografu nie dał.

Po mieście chodziłam w japonkach pod prysznic. Jedyne coś na stopy, co nie uszkadzało ich przy chodzeniu. Podeszwy wysmarowałam na biało Sudocremem, bo doparzyłam dziś sobie odparzone już wcześniej palce. Wyglądały jak u trędowatych.

Nasz Kumpel Hiszpan okazał się Włochem. Na imię miał Giovanni. Do Hiszpanii sprowadził się kilka lat temu. Zepsuły mu się buty. Zaczęły gadać. Buźką z odklejonej podeszwy.
W mieście kupił sobie nowe treki. Ale on jeszcze nie wie. Myśli, że ma problem z głowy, bo ma całe, nowe buty. Problemy dopiero się zaczną. Każdy, kto przeszedł w życiu trochę kilometrów wie, że w taką podróż nie zakłada się nierozchodzonych butów, choćby były nie wiadomo jak genialnie dopasowane.
Giovanni podziwia tempo naszej wędrówki. Mówi, że oprócz nas spotyka na trasie tylko Pana Łydkę, bo cała reszta pielgrzymów chodzi sporo krótszymi etapami. Pana Łydki dziś nie widział, tak samo jak my. Zapadł się chłop pod ziemię, albo co.

Wróciliśmy z miasta. Albergue znajdowało się w budynku na terenie klasztoru Benedyktynek. Wchodząc do wnętrza noclegowni przechodzę przez krótki korytarz. Chwila konsternacji. Olśnienie. Że ja tego nie zauważyłam wcześniej! Gonzo już był w dormitorium. Chwytam go za ramię i wyprowadzam na zewnątrz.
- O co Ci chodzi? - irytuje się.
- Teraz wejdź do środka jeszcze raz - mówię - i rozejrzyj się.
Mina nietęga, zdziwienie na twarzy - paczy, paczy...
- Ooo, a co to tu robi?
Na ścianie, naprzeciw wejścia, w centralnym miejscu wisi obraz polskiej Czarnej Madonny z napisem w języku ojczystym "Pod Twoją obronę uciekamy się". Ciekawe skąd się tu wziął. Wygląda na bardzo stary. Hostalero nie znał jego historii, nie wiedział w jaki sposób obraz znalazł się w Leon, u Benedyktynek.

Wieczorem, o 21 poszliśmy do niewielkiej kaplicy. Siostry rozdały nam książeczki z modlitwą wieczorną. Po hiszpańsku, angielsku, niemiecku, francusku, włosku. Oczywiście nie było wersji polskiej. Bo na Camino to nie ma Polaków. Wcale.
Patrząc na pielgrzymów, narodowości rozmaitej, można było dostrzec różnice w sposobie okazywania tej samej wiary. Hiszpanie wchodząc do kaplicy nie dość, że nie klękali, to nawet nie robili znaku krzyża. Ot tak, jakby weszli do muzeum, czy sklepu. Francuzi skłaniają lekko głowę. Niemcy postępują podobnie do nas, Polaków. Wielkim zaskoczeniem była dla mnie postawa młodego Kolumbijczyka, który po przekroczeniu progu świątyni ukląkł, przyłożył dłonie do posadzki i ucałował ją, z namaszczeniem. Pierwszy raz w życiu widziałam wyrażany w ten sposób, tak żarliwie, szacunek dla miejsca uświęconego, jakim była kaplica.  

I nie, nie był w tym podobny do ministra Siwca, całującego ziemię kaliską.


Lump




- Gonzo, co my tu robimy? Idziemy, idziemy, a końca nie widać.
- Milcz, kobieto. Oszczędzaj siły.



Znowu idziemy.



Casa de Botines.




Mistrz i... Lump.




Gonzo Wesoły.




Catedral de Santa Maria de Leon.




Szlajamy się po mieście.




Skąd?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz