tablice

tablice

środa, 12 kwietnia 2017

Zambia - część XVII: Livingstone.

- Demokracja w Afryce to złudzenie. - opowiada Bambo, siedząc za kierownicą Srebrnej Strzały - Gdy pracowałem w Liberii kilka lat temu, przed wyborami prezydenckimi gwałtownie rosła liczna zabójstw rytualnych. 
Ludzie nie głosowali na kandydata ze względu na jego program wyborczy, czy prezencję. Głosowali na tego, o którym myśleli, że ma dobry kontakt z siłami wyższymi. Tak więc zarówno sam kandydat jak i jego poplecznicy odprawiali liczne rytuały, aby wygrać w głosowaniu. Nawet niektórzy wyborcy wypraszali w ten sposób zwycięstwo dla swojego polityka. 
W tym czasie na rynku można było kupić ludzkie serce za 100 USD.

Na 100$ wyceniano ludzkie życie.

Toyota Hilux mknie po asfaltowej drodze, w stronę miasta Livingstone. Wybieramy się na trzy dni urlopu na południe kraju, aby zobaczyć największą atrakcję turystyczną Zambii - wodospady Victorii (Victoria Falls).

Do celu docieramy wieczorem, krótko po zachodzie słońca. Zajeżdżamy pod dom Ojców Werbistów. W drzwiach wita nas jeden z nich - Polak. Właśnie wychodzi, spiesząc się na spotkanie na mieście. Prowadzi nas do domku gościnnego, pokazuje pokoje, po czym w pośpiechu wychodzi.

Każde z nas dostaje oddzielny pokoik do dyspozycji - niemal luksusowy, bo oprócz sporego łóżka z uwieszoną nad nim moskitierą stoi tam też stolik i dwa fotele, a na ścianie powieszono obraz. Łazienkę mamy wspólną - i tu znaleźliśmy wariację na temat muszli klozetowej, która przykryta została jakąś formą ozdoby z różowego materiału, do którego doszyto gęstą, koronkową falbanę. Na kompakcie podobna ozdoba, z równie gęstą falbanką. Czułam się, jakbym przyjechała do jakiejś starszej cioci, na prowincję w Wielkiej Brytanii.
Całość bardzo klimatyczna i urokliwa - w sam raz, by spędzić tu parę nocy.

Następnego ranka ruszamy przez miasto ku wodospadom.

Livingstone różni się znacznie od miejsc, które dotychczas widzieliśmy w Zambii. Ma typową, postkolonialną zabudowę - proste drogi, czyste, zadbane domki i hoteliki, układ ulic starannie zaplanowany. Nie czuć tu Afryki jaką znamy.

Jedziemy na wielki most nad Zambezi, łączący dwa brzegi wąwozu, stanowiący tym samym przejście między Zambią i Zimbabwe.
Przed wejściem trzeba się zarejestrować w biurze administracji i przejść przez ogromną, metalową bramę.
Tuż przed nią stoi czarnoskóry gutek i próbuje sprzedać stare pieniądze - dolary zimbabwańskie. Chce wcisnąć nam jeden banknot za 20 kwacha (ok. 10 zł). 
Co prawda trafił pod dobry adres, bo zbieram pieniądze z miejsc, do których podróżuje, ale jak usłyszałam cenę momentalnie urosła we mnie polska cebula.
Targujemy się. Mamy już doświadczenie z rynku w Lusace. Dobieramy kolejne banknoty, zmieniamy ceny. Udaję, że jednak nie będę kupować, bo za drogo, odchodzę dwa kroki, facet za mną gania, żebym jednak coś wzięła. Ostatecznie dostajemy 6 banknotów za 50 kwacha.
Sprzedawca mówi głośno, że to wielka niesprawiedliwość i wyzysk, ale dobrze wiemy, że w głębi serca cieszy się jak diabeł blaszkami. Te pieniądze od lat nie mają żadnej wartości, nic by za nie nie kupił. Cały plik kosztował go jakieś kilka kwacha, a sprzedaje turystom za kosmiczne kwoty.

Nasze banknoty mają nominały 500 milionów i 20 miliardów (!) dolarów zimbabwańskich, z 2008 roku.

- W tych latach - tłumaczy Bambo - inflacja w Zimbabwe osiągnęła poziom hiperinflacji, a produkty miały astronomiczne ceny. Na przykład rano kupowało się chleb za 1 milion dolarów, a po południu ten sam chleb kosztował już 2 miliony. Inflacja wynosiła jakieś 200 milionów % w skali roku.
Kolejne nominały traciły wartość i zastępowano je nominałami wyższymi. I tak 1 dolar amerykański kosztował nawet 10 miliardów dolarów zimbabwańskich.

Wchodząc na most mijamy stado małpek, które hasają sobie beztrosko po trawniku, bujają się na gałęziach niskich drzew lub po prostu wygrzebują coś z ziemi.
Pośrodku mostu jest miejscówka do skoków na bungee i swing - obsługuje ją kilkunastu czarnoskórych gutków, otoczonych przez tłum żądnych wrażeń Białasów.
Co kilka chwil ktoś leci z mostu w kierunku Zambezi, drąc się wniebogłosy.
Informacja na tabliczce głosi: skok na bungee z liną - 160 USD, bez liny - for free.

- Pięć lat temu przyjechała tu dziewczyna - wtrąca Bambo - Brytyjka, czy Amerykanka, i skoczyła na bungee. Była pierwszą (i jak dotychczas jedyną) osobą, która spadła do rzeki. Żyje tam mnóstwo krokodyli, a mimo to przeżyła. Wpadła do wody i spokojnie dopłynęła do brzegu. Krokodyle były tak zdziwione pojawieniem się tu człowieka, że nawet nie zdążyły zareagować.

Ciekawe, czy policzyli jej skok na linie, czy skorzystała z opcji "for free".

Po południu docieramy do samych Wodospadów Victorii. Spacerujemy między drzewami po jednej stronie wąwozu.

- Wodospad w każdym miesiącu wygląda inaczej. Mamy porę suchą, w Zambezi jest coraz mniej wody, więc Victoria prezentuje się skromnie. Za jakiś miesiąc całkowicie wyschnie. Z kolei w porze deszczowej jest tu tyle wody, że przez parę w ogóle nie widać wodospadu ani rzeki. - Bambo robi zdjęcie - Jeszcze kilka wizyt tutaj i zrobię sobie kalendarz: "Dwanaście miesięcy Victoria Falls".

Idziemy przez mostek nad wąwozem.
- W porze deszczowej całe to przejście i wszyscy na nim są mokrzy od unoszącej się pary wodnej, a łunę nad wodospadem widać nawet z odległości kilkudziesięciu kilometrów.

Przechodzimy na drugi brzeg Zambezi. Spacerujemy po gładkich skałach, po których spływa rzeka tworząc wodospad. O tej porze roku wędruje się bez przeszkód, bo stan wody jest niski i większość skał pozostaje odsłonięta. Przez znaczną część roku nurt rzeki uniemożliwia przejście tą drogą. 
Podchodzimy na sam skraj wąwozu. Siadam na tyłku i podpełzam powoli do krawędzi. Patrzę w dół.
Nie byłoby miło zlecieć ze skał i roztrzaskać sobie czaszkę.

Znajdujemy ścieżkę ułożoną z drobnych kamieni, prowadzącą w dół, do rzeki. Schodzimy nią jakieś dwadzieścia minut, aż natrafiamy na skały, po których spływa woda. Myjemy w niej ręce i spocone twarze. Nurt jest zbyt silny, a skały zbyt ostro zakończone, by wejść do Zambezi. Przez chwilę siedzimy na kamlotach i odpoczywamy, podziwiając cały ten ogrom piękna wokół nas.

Wracamy na górę i rozpoczynamy polowanie na zachód słońca.
Afrykańskie słońce zachodzi nieco inaczej niż nasze - europejskie. [tak, wiem - to jest to samo słońce, ale widziane w różnych miejscach]
Na jakieś pół godziny przed kompletnym zachodem słońce zamieni się w wielką, czerwoną kulę, na którą śmiało można patrzeć bez ciemnych okularów czy mrużenia oczu. Tarcza powoli zbliża się do linii horyzontu, po czym zaczyna się za nią chować, by w końcu po 3-5 minutach zniknąć zupełnie.

Szukając idealnego miejsca do obserwacji zachodu spotykamy stadko baboonów (czyli małych pawianów). Plączą się między drzewami, zbierają śmieci, wylizują kubki po napojach, iskają się, a maluchy tulą się do matek. Miały na nas kompletnie wylane, nie płoszyły się, jakby nas w ogóle nie dostrzegały.

Czerwona, świetlista kula zbliża się do wysokości wąwozu, który oddziela Zambię od Zimbabwe. Coraz bardziej skrywa się za skałą, uzyskując poświatę z unoszącej się pary wodnej. Tarcza zmienia się w półkole, które chudnie i maleje, by w końcu całkowicie zniknąć, pozostawiając po sobie poczucie jakiejś pustki.

Tak kończy się dzień nad Zambezi.  

Lump


Wąwóz Zambezi.



Też Zambezi.



Nielegalny imigrant.



<3



Pat podziwia widoki.



Ideolo.



Spacer po Zambezi.



Zambezi z dołu. 



Baboons!



Koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz