tablice

tablice

środa, 4 listopada 2015

Zambia - część VI: Niedziela.

Niedziela. A skoro niedziela, to i Msza Święta.
W Parafii Św. Rodziny w Lindzie o. Jacek zawsze odprawiał 2 Msze.
Na 7.00 - w języku angielskim. Dla tych wszystkich, którzy po angielsku mówili lub też dla tych, którzy chcieli być "do przodu".
Na 9.00 - w języku lokalnym: chinyanja [cziniańdzia].

Na terenie Zambii używa się 72 języków.
72 powtarzam. Słownie: siedemdziesięciu dwóch, jak kto woli.
14 milionów ludzi mówi 72 różnymi językami.
Przypominam, że w Polsce jakieś 38 mln sztuk mówi jednym i tym samym językiem.

Językiem urzędowym jest angielski, z racji tego, że są to tereny byłych kolonii brytyjskich. Posługują się nim głównie mieszkańcy dużych miast i cudzoziemcy - Europejczycy, Arabowie, Hindusi i Chińczycy. Mnóstwo Chińczyków w całej Zambii.

Taka sytuacja.
Siedzimy z felczerem w klinice, przyjmujemy pacjentów. Jeśli nie mówią po angielsku (dotyczy to jakichś 95%), felczer zbiera wywiad w chinyanja i tłumaczy mi na angielski. Potem razem badamy, dyskutujemy, przepisujemy leki.
Wchodzi gutek.
Wysoki, chudy, że pożal się Boże. Cienka koszula wisi, jak na wieszaku. (chyba nie muszę dodawać, ze jest czarny?)
Zaczynają z felczerem gadkę. Siedzę sobie obok, na zielonym zydelku, z przewieszonym przez szyję stetoskopem i udaję inteligenta.
Co prawda nie rozumiem, o czym tam oni, ale czuję, że rozmowa się nie klei.
Nagle felczer wstaje i wychodzi. Po chwili wraca. Prowadzi siostrę Barbrę.

O co biega?
Nasz pacjent pochodzi z prowincji południowej. Nie mówi w chinyanja. Mówi w chitonga.
Na szczęście mamy w drużynie siostrę Barbrę - ona pochodzi z tej samej części kraju co nasz pacjent. Ma ten bonus, że mówi i w chitonga, i w chinyanja.

Siedzimy zatem w czwórkę: nasz pacjent, siostra Barbra, felczer i ja.
Siedzimy sobie razem w naszym małym, obskurnym gabinecie, na zielonych, plastikowych zydelkach.
Pacjent mówi do siostry w chitonga, siostra przekłada to felczerowi na chinyanja, a felczer tłumaczy mi na angielski.
I tak rozmawiamy sobie w najlepsze, w naszym magicznym kręgu lingwistycznym.
Pacjent przyjęty, zbadany, zaleczony.
Następny, proszę!

Tak więc na 7.00 do kościoła przychodzą ci, którzy ogarnęli w miarę naukę języka angielskiego (powiedzmy... ludzie trochę lepiej wykształceni, a przynajmniej świadomi). Wśród nich sporo jest takich, którzy nie chcą (czasem wręcz wstydzą się) używać chinyanja.
Często chcą, by ich dzieci wychowały się w świecie języka angielskiego, a o rodzinnej "niańdzi" słuch zaginął.
Świat anglojęzyczny to dla nich świat przyszłości.
W tym języku mówią wykształceni mieszkańcy centrów miast. Mówią Hindusi (właściciele większości prywatnych firm na terenie Zambii), urzędnicy, profesorowie uczelniani, pracownicy wielkich korporacji, a także (a raczej: przede wszystkim!) posługują się nim Biali.

"Biały" to synonim bogactwa i sukcesu. Biały to wykształcony i obyty w świecie przedstawiciel rasy szlachetnej.
Jeśli nie umiesz posługiwać się językiem Białych, nie masz szans na wyrwanie się z biednej Lindy. Nie zdobędziesz odpowiedniego wykształcenia, ani nie znajdziesz dobrej (czyt. "dobrze płatnej") pracy.

Ci, którzy nie mówią po angielsku, przychodzą na Mszę w chinyanja na godzinę 9.
Przychodzi też Pat, która jest językoznawcą i jara się strasznie wszelkimi dialektami. "Narzeczami", jak to mówi często i gęsto. Przychodzi ot, tak, żeby sobie posłuchać.

Moja pierwsza Msza w parafii.
6.55.
Wchodzę do kościoła.
Nie jest to budowla z gliny i słomy, jak to często wyobrażamy sobie na Starym Kontynencie. Jest to zwykły, murowany kościół. Dość niski, ładnie urządzony, bez przepychu. Na metalowej konstrukcji, pod blaszanym dachem, uwiły sobie gniazdka ptaki (lukam co jakiś czas w górę, czy nie spada na mnie jakaś bomba). 
Ściany pomalowane na jasną żółć, przy ołtarzu kolorowe motywy afrykańskie, ławki drewniane. U wejścia do budynku - pleciona z gałganków wycieraczka.

Staję w drzwiach. 
Paczę w lewo, paczę w prawo. Jest tu jakiś podział? Gdzieś siedzą mężczyźni, a gdzieś kobiety? Chyba nie. Z tyłu wszystkie miejsca zajęte.
Kroczę naprzód.
Kątem oka widzę, jak odwracają się za mną czarne głowy. Nie ma żadnego innego białasa w kościele. Idę dalej.
Czwarta ławka stoi pusta. Biere!

7.00.
Czekam.
7.10.
Nadal czekam, bo w sumie co innego mogę zrobić.
7.15.
Będzie ta Msza?
7.20.
Nie, chyba nie będzie.
7.25.
Pamiętaj: "TIA - this is Africa!", tu ludzie mają czas, tu nikt nigdzie nie goni, nikomu się nie spieszy.
Do kościoła wpada stado ludzi. Część ustawia się zupełnie z przodu, tuż przed ołtarzem, i chwyta instrumenty - gitary, bęben, keyboard.
Reszta pakuje się do pierwszych ławek, gadając głośno i śmiejąc się. Siedzę ściśnięta między nimi.
Nagle (jak na sygnał) wszyscy wstają. Śpiewają i klaszczą. I bujają się w rytm muzyki.
Wstaję z nimi. Nie śpiewam, bo nie znam tekstu.
Próbuję wtopić się w tłum, więc klaszczę.
Klaszczę i bujam się z innymi.
Z początku lekko zażenowana całą tą sytuacją. W końcu przestaję o tym myśleć. Ręce same klaszczą, cielsko samo się buja.
Wokół wszyscy śpiewają. Na całe gardło.
Uśmiecham się szeroko.
Fajna ta bujana!

7.30. Wchodzi o. Jacek, zaczyna się Msza.
Czytania, modlitwa, kazanie. Między nimi śpiewanie. Śpiewanie i klaskanie. Dużo śpiewania i klaskania. I bujania, rzecz jasna.
Właściwie każda część liturgii jaką tylko da się wyśpiewać/wyklaskać/wybujać jest w ten sposób odprawiana.
Na wesoło, na bogato, a co!

Nazywa się to "afrykanizacją chrześcijaństwa". Zjawisko to miało na celu zjednanie sobie miejscowej ludności (i tym samym pozyskanie nowych wiernych) na początku misji chrześcijańskich na Czarnym Kontynencie. W tym celu do zwykłego (nie czarujmy się - niezbyt zachęcającego) obrządku Mszy Świętej wprowadzono takie elementy, jak: klaskanie, taniec czy bębny afrykańskie. Jak widać, cel został osiągnięty, chrześcijaństwo zakorzeniło się głęboko w kulturze i codziennym życiu mieszkańców Afryki.

Wyśpiewana, wyklaskana i wygibana Msza trwała prawie 2 godziny. O dziwo, człowiek po jej zakończeniu nie czuł się jakoś wycieńczony, czy zmarnowany. Wręcz przeciwnie! Zdziwiłam się, że spędziłam w tym kościele tyle czasu.
  
Po Mszy podchodzi do mnie o. Jacek:
- I co? Jak się podobało? - zagaduje.
- A... bardzo fajnie, super klimat. Na początku trochę się wstydziłam tej całej imprezy, ale potem było spoko.
- Cha, bo Ty usiadłaś w samym środku chóru!

Jakiego chóru? To tam był chór?  
- Na każdej Mszy - kontynuuje, widząc moją zdziwioną minę - w pierwszych ławkach siada chór, który prowadzi wszystkie śpiewy. Cała reszta kościoła trochę pośpiewa, trochę posłucha, ale to chór robi tu furorę. Nie wiedziałaś? Może zapomniałem Ci powiedzieć. - uśmiecha się jeszcze szerzej.
No, ładnie się wpierniczyłam, w samo oko cyklonu.
- To... dlaczego nikt mi nie powiedział, że to ich miejsce? Że nie powinnam tam siedzieć? - dopytuję.
- Żartujesz?! - uśmiech przechodzi w krótki śmiech - A kto odważy się wyrzucić Mzungu? Poza tym sama Twoja obecność była dla nich wielką radochą! Już widzę, jak chwalą się przed znajomymi: "Słuchajcie! Obok mnie, na Mszy, stała Mzungu! Podała mi nawet rękę na znak pokoju!"
Faktycznie. Przypomniałam sobie, że w tym momencie Mszy wiele rąk wyciągnęło się w moją stronę.

Niedziela nie kończy się na Mszy. Po wyjściu z kościoła trzeba znaleźć czas (mnóstwo czasu) na powitania z rodziną, daleką rodziną, baaardzo daleką rodziną, znajomymi, znajomymi znajomych i całą resztą społeczności.

Następnie odbywają się spotkania w podgrupach. Każde stowarzyszenie, zgromadzenie, czy inne kółko różańcowe znajduje sobie kawałek miejsca na terenie przy kościele - na cegłówkach, ławeczkach, w cieniu drzew. Zaczynają się kilkugodzinne przemówienia, modlitwy, dyskusje, śpiewy, tańce, granie, plotki i czego jeszcze tylko dusza zapragnie! 

Przy domu dozorcy zebrało się Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej, w sali przedszkola - Catholic Women Organisation, a przy bramie na teren parafii - dzieciaki pod wodzą młodego gitarzysty ćwiczą nowe pieśni.
W ten sposób spędza się większość dnia - w gronie rodziny, znajomych, współbraci. 
Nikomu się nie spieszy, nikt nigdzie nie goni.

W Europie mamy zegarki. W Afryce mają czas.

Lump




Kościół parafialny w Lindzie.


Przedstawiciele zgromadzeń na Mszy Świętej.


 Zgromadzenie św. Klemensa(?) w błękitnych uniformach - katecheza pod drzewem.


 Msza na świeżym powietrzu.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz