tablice

tablice

środa, 25 listopada 2015

Zambia - część VIII: Pacjenci.

W czwartek wstaję skoro świt, na Mszę o 7.00 czasu afrykańskiego.
Czyli o 7.20 (względnie 7.30).
Umówiliśmy się z Bambo ("ojciec" w nyanja - jak mówią na o. Jacka lokalsi), że po Mszy pojedziemy na wioskę do chorych.
Ojciec Jacek i ja.
Lekarz duszy i lekarz ciała. Full service.

Po Mszy, przed kościołem, czeka grupka ludzi z prośbą o odwiedzenie chorych z ich rodzin.
Zarzucam na ramię torbę z medykamentami i siadam na przednim siedzeniu Toyoty Hilux. Po mojej prawicy, za kierownicą, zajmuje miejsce o. Jacek (wspominałam już, że w Zambii ruch jest lewostronny?). Na siedzeniach za nami - Czarne matrony, odziane w kolorowe chusty. Na pace - mały, chudy pan w za dużej marynarce oraz trzech ministrantów. 
Jedziemy.

Kluczymy wąskimi uliczkami Lindy, wzniecając tumany rudawego kurzu, raz po raz podskakując na wybojach.
Ja już dawno się zgubiłam. Bambo jednak nie traci głowy. Wygląda jakby wiedział dokąd zmierzamy.
W końcu podjeżdżamy pod budynek sklepu o szumnej nazwie "Super Evergreen shop".

Pan Evergreen (właściciel przybytku) jest najbardziej znanym miejscowym biznesmenem. Dla każdego mieszkańca Lindy jego nazwisko jest synonimem sukcesu - każdy tutaj marzy, by być Evergreenem.
Zaczynał jak wielu innych - od sprzedaży chibuku na ulicach wioski. Jednak, jak niewielu tutaj, miał otwarty umysł i smykałkę do interesu. Większość sprzedawców chibuku pozostaje sprzedawcami chibuku. Albo staje się koneserami chibuku, zasilając i tak już szerokie grono alkoholików.
Pan Evergreen, za zarobione na alkoholu pieniądze, otworzył sklep. Zwykły sklep spożywczy. A potem drugi. I trzeci. Dziś jest właścicielem sieci kilkunastu sklepów na terenie  Lindy i dowodem na to, że wystarczy mieć pomysł i głowę na karku, by wyrwać się z biedy i przeciętności.

- I mógłby osiągnąć wiele więcej - dopowiada Bambo - spokojnie odniósłby sukces też poza Lindą, ale chyba trochę go to przerasta. Boi się wejść na obcy rynek. Tu, w wiosce, wszyscy go znają i on zna wielu. Wie jakie są potrzeby tutejszej ludności i wychodzi naprzeciw nim. W swoim małym świecie czuje się bezpieczny. Tu jest naprawdę kimś. Poza tym nie zna angielskiego, mówi tylko w nyanja.

I chwała mu za to.

Tak więc wysiadamy pod "Evergreenem" i wędrujemy do pobliskiego domku.
Przekraczając jego próg wchodzimy w zupełnie inny świat. Ze słonecznego, gorącego podwórza wpadamy w chłodną, śliską ciemność.
Nic nie widzę, idę na oślep tuż za Bambo. Oczy stopniowo przyzwyczajają się do półmroku.
Dopiero teraz zauważam, że znajdujemy się w niewielkim pomieszczeniu (jakieś 2 na 2 metry) - ściany i podłoga są ciemnoszare, w rogu stoją puste wiadra i drewniany stołek. Wąskimi drzwiami przechodzimy do drugiej izdebki.
Prawie połowę miejsca zajmuje tu stary, brudny materac.
Na nim, odwrócona twarzą do ściany, leży jakaś postać. Spod koca w kratę widać tylko kępę siwych, splątanych włosów.

- Mamo, mamo! Bambo przyjechał. I biały lekarz! - mówi kobieta, która wraz z nami weszła do domu.
Staruszka powoli, z wysiłkiem, odwraca głowę w naszą stronę. Na oko ma jakieś 70, może i 80 lat. Jest cała wysuszona i pomarszczona.
Dostajemy 2 niskie stołeczki do siedzenia, naprzeciw materaca. Na resztce podłogi córka rozkłada sobie matę z trzciny. Pomaga matce usiąść na materacu i oprzeć się o ścianę.
Staruszka jest zupełnie naga. Jej jedynym odzieniem jest brudnawy koc.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Jak się Pani dzisiaj czuje? - zaczyna o. Jacek.
- Kto tu jest? - pyta kobiecina, mrużąc oczy i rozglądając się dookoła, powoli, z wielkim trudem wypowiadając każde słowo.
- Prawie już nie widzi, ma problemy ze słuchem. - tłumaczy jej córka - Mamo! Mówię Ci, że Bambo przyszedł!
O. Jacek chwyta jej rękę na powitanie. Staruszka uśmiecha się szeroko. Zakumała.
- Przyjeżdżam do babci od jakichś 3 lat. - ojciec zwraca się do mnie po polsku - Jej stan właściwie się nie zmienia. Nie może chodzić, ledwo się porusza. Czasem coś podje. Nie wstaje z tego materaca, nie wychodzi na podwórze. Właściwie to czeka już chyba tylko na śmierć. Wiem, że nic tu nie zdziałasz, ale uznałem, że warto, żebyś zobaczyła w jakich warunkach żyją w Lindzie zwykli ludzie. I w jakim stanie są chorzy.

Cudotwórcą nie jestem. Z medycznego punktu widzenia - nic tu po mnie.
Ale Bambo jest wręcz niezbędny.
Wyciąga Pismo Święte w nyanja. Czyta fragment Ewangelii. Staruszka nabożnie składa dłonie do modlitwy. Odmawiamy "Atate athu..." ("Ojcze nasz"). Chora przyjmuje Komunię. 

Rozmawiają jeszcze chwilę w nyanja. Ojciec tłumaczy kim jestem.
Staruszka spogląda w moją stronę, skłania głowę i klaszcze cicho w dłonie. 3 razy. Powoli.
- Dziękuje Ci w ten sposób za wizytę i poświęcony jej czas - wyjaśnia Bambo.
Żegnamy się i wychodzimy.

Ruszamy labiryntem uliczek do następnego domu. Czeka na nas starszy mężczyzna z żoną. I kupa ich znajomych. O. Jacek rozmawia z nimi, ja w tym czasie przeglądam zeszycik z kliniki (taki rodzaj książeczki zdrowia, gdzie wpisuje się dolegliwości, postawione diagnozy i przepisane leki - cała tutejsza dokumentacja medyczna).
Nadciśnienie. Cukrzyca. Bóle kręgosłupa.
Leki przyjmuje. Znowu jestem zbędna.
Mężczyzna prosi o spowiedź. O. Jacek wymownie patrzy na zgromadzonych.
Wychodzę. Za mną - wszyscy znajomi pana domu.
Kręcę się przed wejściem do chaty.
Z sąsiednich podwórek ściągają grupki dzieciaków. Chowają się za ścianami domów i płotami, szepcząc między sobą.
"Mzungu... Mzungu..." - powtarzają z przejęciem.
Co Mzungu robi na wiosce? Na co czeka przed tym domem?
Macham do nich ręką. "O, nie! Zauważyła nas!" - uciekają w popłochu, by po chwili wrócić na poprzednie stanowiska.

Po odwiedzinach u dwóch innych rodzin Bambo odwozi mnie do Neri Clinic. 

Do gabinetu przychodzi dziewczyna z ropniem skóry w okolicy lędźwi. 
"Nareszcie" - myślę - "konkretna robota na dziś" - i chciwie zacieram chirurgiczne łapki.

Dezynfekuję skórę. 
- Są jałowe rękawiczki? - pytam siostrę Barbrę.
- Nie ma.
- A obłożenie?
- Jakie obłożenie?
Kurde.
- A jakie mamy narzędzia? - pytam z nadzieją.
Siostra przynosi mi z szafy obok zwykłą, szarą kopertę. W kopercie leżą luzem pojedyncze pincety, jakieś imadło, jakiś kocherek. Sterylne? A, gdzie tam!
- Poproszę ostrze i lignokainę - rzucam zrezygnowana.
Siostra idzie do pomieszczenia obok. Otwiera szafę. Szpera, szpera... wygrzebuje pojedyncze ostrze do skalpela (na trzonek nie mam co liczyć), pokazuje mi ampułkę:
- Czy to jest lignokaina? 
- Tak. - biorę. I cieszę się z tego, co mam. Przynajmniej nie muszę ciąć na żywca, bez znieczulenia.

Dziewczyna siedzi na plastikowym zydelku. Klęczę za nią. Nabieram znieczulenia do strzykawki, nakładam igłę. Tuż obok Harriet przyjmuje matki z małymi dziećmi, siostra Barbra chodzi w te i na zad. Dzieci lukają co robię. 
Ustalmy - to nie są warunki na zabieg. To są jakieś antywarunki.
Tu panuje antyprywatność, antykomfort i antysterylność.
W Polsce za takie znachorstwo grozi kryminał. Właściwie to nie grozi - to po prostu jest kryminał.

Zbliżam igłę do skóry, by wprowadzić znieczulenie. 
Łaps! Dziewczyna wygina ręce do tyłu i majta mi nimi w polu zabiegu. Nie pozwala mi się nawet dotknąć.
- Słuchaj, to tylko znieczulenie. Dzięki temu nie będzie Cię bolało. - tłumaczę spokojnie.
Drugie podejście.
Łaps! Zasłania się jedną ręką, drugą chwyta mnie za przegub.
- Przecież w ten sposób Ci nie pomogę! Chcę tylko znieczulić!
Trzecie podejście.
Łaps! Zsuwa się z zydelka, wykręca mi nadgarstek. 
Istny Meksyk.
Harriet coś jej tłumaczy w nyanja. Dziewczyna nadal nie daje się dotknąć. W końcu Harriet podnosi głos i przytrzymuje jej ręce. Ta wierzga, krzyczy, piszczy.  Szarpią się przez chwilę.
Wszystko bez sensu. Tak się nie da pracować. Co ja tu robię?
Wchodzi s. Barbra:
- Idź do domu - mówi do dziewczyny - jak nie chcesz, nie będziemy Ci pomagać. Ropień się powiększy i wtedy dopiero będziesz miała problem. Szkoda naszej pracy.

A ja klęczę i paczę.
Chwila konsternacji. Wyjdzie czy nie wyjdzie?
W końcu pacjentka się poddaje. Składa ręce na piersi. Cicho łka pod nosem. Siada pewnie na zydelku i czeka.
Podaję znieczulenie. Dziewczyna chwilę piszczy. Na szczęście się nie rusza. Dotykam skóry ostrzem. Zero reakcji. Znieczulenie działa. Jest spokój. Nacinam bez problemu.
Opis całej reszty procedury jest tu zbędny. Niczego nowego nie wniesie do historii.
Kończę, kładę opatrunek. Umawiamy się na jutro.

Gdyby była możliwość nagrania całego tego cyrku, powstałby film instruktażowy: "W jakich warunkach nie nacinać ropnia". Jeździłabym z nim po uczelniach medycznych w całym kraju i wyświetlała studentom na zajęciach. Byłabym antybohaterem. Antywzorcem dla przyszłych pokoleń.
Trudno. Człowiek musi się dostosować do panujących warunków i mimo wszystko robić swoje - najlepiej jak potrafi.

Dziewczyna pojawiła się jeszcze tylko raz. Powinna przychodzić przez dłuższy czas na zmiany opatrunku i kontrolę, ale zniknęła gdzieś w wiosce. 
- Nie przejmuj się - mówiła Harriet - Ty zrobiłaś to, co należy. Skoro zrezygnowała z dalszego leczenia, zrobiła to na własne ryzyko. 
- Taa, ale będzie mi się teraz śniła po nocach, bo nie zakończyłam leczenia.
- Musisz wiedzieć - tłumaczy mi - że ludzie tutaj potrafią znieść wiele więcej, niż pacjenci, których leczysz w Polsce. Tu rany goją się szybko i rzadko ropieją, a jeśli już - wystarczy podać jakikolwiek antybiotyk. Spotkałam tę dziewczynę na wiosce. Mówiła, że nie przychodzi do nas, bo czuje się dobrze. Nie ma gorączki, rana nie boli, nie ropieje.

I niby wszystko ok, ale pozostaje we mnie jakiś wewnętrzny niepokój. I czekam, że któregoś dnia dziewczyna wróci do kliniki w ciężkim stanie, z wyżartą połową lędźwi, albo sepsą.
Ale nie wraca. I chwała Bogu.


Lump


Ruszamy w wioskę.


 Zabiegowy.


 Rzucam tę robotę. Od dziś wszystkich pacjentów wysyłam do Centrum Cudów.







   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz