tablice

tablice

niedziela, 15 listopada 2015

Zambia - część VII: Kitchen party.

Od czasu do czasu jeździmy z o.Jackiem do oddalonego o kilka km od Lindy baru, przy Amigo's Hotel. Ot, tak. Pogadać egzystencjalnie, popijając lokalne piwo lub cydr.
Nigdy chibuku.
Chibuku to mocny alkohol produkowany z kukurydzy, na terenie Lusaki. Tani jak barszcz - 2 kwacha (1zł) za litr, w butelce po mleku.
W barze, w Lindzie, miejscowi menele kupują go w kartonach, jak sok. Jednak największą furorę robi trunek, gdy do wioski zajeżdża cysterna i można kupić chibuku na litry - podchodzi się z wiadrem i nalewa do pełna.
Tak więc całe wiadro mocnego alkoholu kosztuje równowartość kilku złotych.
Pijackie eldorado. Wylęgarnia alkoholików.

Pewnego dnia Pat przyniosła z wioski 2-litrową butlę tej ambrozji. W smaku jak zagęszczone mocno piwo, z pływającym osadem z kukurydzy. Okrutnie cierpkie.
Załyczyłam raz. I obiecuję - nigdy więcej.
Większość wylądowała gdzieś w ściekach.

Podjeżdżamy Srebrną Strzałą pod bar. Zazwyczaj jest w nim prawie pusto, tylko w salce obok Chińczycy, mieszkający w hotelu, pykają sobie w bilard.

Tym razem jest inaczej - pod Amigo's Hotel stoi rząd samochodów. Przez ogródek i altanę przewalają się tabuny gości. Jakaś feta. Wiedz, że coś się dzieje.

Przedzieramy się przez dziki tłum do baru. Zamawiamy Huntersy (lokalny cydr) i uderzamy na ogródek. W rogu, oddalony od całego zamieszania, stoi okrągły stolik z czterema krzesełkami. Zajmujemy.
Powoli sączymy cydr.
Z imprezowej zgrai wyrywa się jakaś laska i chwiejnym krokiem podchodzi do nas.
Włosy krótkie, rude (farbowane). Ostro umalowana. Czarna mini i kurteczka w panterkę. Na uszach dyndają ogromne, złote koła.
Nieźle wstawiona.
(muszę dodawać, że Czarna?)

Wita się z każdym po kolei, podając rękę.
Przedstawia się, ale zabijcie mnie, pojęcia bladego nie mam, jak jej na imię. Jakaś Andżela pewnie. Albo Karyna. Mniejsza o to.

W końcu pyta, bez ogródek, kto postawi jej Mosi.*
Chwila konsternacji. Nikt się nie kwapi.
O.Jacek podpuszcza Jędrzeja:
- No, bądź dżentelmenem.

Dżentelmen wędruje do baru i po chwili wraca z butelką, która ląduje w obwieszonych złotymi bransoletkami łapkach naszej nowej towarzyszki.
- Jestem bardzo otwartą osobą - zaczyna prawie poprawnym afroangielskim - uwielbiam nawiązywać nowe przyjaźnie. Taak... uwielbiam. I lubię Białych, taak... jesteście wszyscy bardzo inteligentni.
[Ach, żeby ona wiedziała...]
- Wszyscy? - dopytuje o.Jacek.
- Taak... wszyscy inteligentni.
- A ilu Białych w życiu spotkałaś?
[tu nastąpiła chwila pijackiej zadumy]
- Wielu. O, taak... wielu. Ehe... wszyscy jesteśmy ludźmi. Taak... tymi samymi ludźmi. Jesteśmy jednością. Taak... i Czarni i Biali. Nie ma między nami różnicy. Taak... wszystkich nas stworzył przecież jeden Bóg!
- Niektórzy z tu obecnych mogliby się z Tobą nie zgodzić - pije o.Jacek do Jędrzeja, który jest ateistą - Co to za impreza? - dodaje.
- To? To jest Kitchen Party! Taak... Kitchen Party. Robimy taką zabawę dla Panny Młodej. To moja przyjaciółka... ehe... dziś właśnie wyszła za mąż! Taak... ale to impreza tylko dla kobiet... tak... żaden mężczyzna nie ma tu wstępu.
Więc... spotykamy się wszystkie - jej siostry, przyjaciółki, matka, ciotki i kuzynki. Taak... zabieramy ją po ślubie i uczymy jak być dobrą żoną. Ehe... tu dużo można się nauczyć. O, taak... bardzo wiele.
- Czego, na przykład? - dopytujemy z Pat. Może i my nauczymy się czegoś praktycznego, dla potencjalnych, przyszłych żon.
- Bardzo... bardzo dużo ważnych rzeczy... taak... tańczymy sobie... popijamy piwo... ehe... Trochę siedzimy w kuchni, gotujemy nshimę i mięso. Taak... tańczymy i pijemy. I uczymy ją, jak być dobrą żoną. Taak... jak dogodzić swojemu mężczyźnie.
Puszcza do nas porozumiewawcze oczko.
- A co w tym czasie robią mężczyźni?
- Mężczyźni? - dziwi się szczerze - Nic. Taak... mężczyźni nie robią nic. Dla faceta nie ma takiej imprezy, ehe... dla niego jest ślub. Taak... jego rodzina płaci i organizuje ślub, dla obojga, a jej rodzina - Kitchen Party. Ehe... taki jest podział. Po ślubie faceci nie robią nic ciekawego.
- To taki wieczór panieński po fakcie - komentuje o.Jacek - Z resztą, czego nowego mogą jej nauczyć, skoro mleko dawno już rozlane...

Impreza zbliża się ku końcowi. Kobiety powoli rozchodzą się do domów, a nasza nowa znajoma ciągle nawija, popijając Mosi. A to o żarciu, które gotowały. A to o swoich złotych bransoletkach, które kupuje w Kongo i sprzedaje na rynku lokalnym. A to, że lubi ekonomię (cokolwiek miałoby to znaczyć). A to, że z zamiłowania jest wizażystką i malowała Pannę Młodą na imprezę. A to, że jak z Pat chcemy, to też może zrobić nas na bóstwo. Nie wiem po co i dla kogo tutaj, w Lindzie. No, ale może. Żeby nie było.

W końcu z tłumu odchodzących kitchenpartowczyń wynurza się zdenerwowana matrona po 40-ce, przepasana ogromną, kolorową chustą. Podchodzi do stolika, bez słowa chwyta Andżelę za ramię i odciąga od nas.
- Ooo, to moja mama - tłumaczy młoda, wyrwana przez matkę. Wolną ręka macha nam na pożegnanie - Do zobaczenia! Tutaj, jutro!
Obie znikają w noc.

O.Jacek opowiada o małżeństwach zambijskich.
Mimo, że większość ludności jest zdeklarowana jako chrześcijanie, tutejsze śluby nadal odbywają się w tradycyjnym obrządku.

Podczas 5-letniej pracy w Lindzie o.Jacek udzielił tylko 3 "białych ślubów" - kiedy ślub kościelny nie był poprzedzony tradycyjnym.

Według tradycji Pan Młody płaci rodzinie Panny Młodej jednorazowo ok. 1000 kwacha (jakieś 500zł), by zabrać ją z domu. Odbywa się uroczystość, podczas której Młodzi sami udzielają sobie nawzajem ślubu. Już tylko Kitchen Party i żyją sobie jako mąż i żona.
Dopiero po latach (często 20 lub nawet 30) przychodzą do księdza po ślub kościelny.
A właściwie - to ona przychodzi.

Typowa rozmowa przedślubna.
- Ojcze, chcemy z moim mężem wziąć ślub. - mówi ok. 40-letnia matrona, z odchowanym już stadkiem dzieci.
- Dlaczego chcecie ślub? - pyta o.Jacek.
- Bo chcę móc przyjmować Komunię Świętą.
- A myślałem, że dlatego, że kochasz męża - śmieje się ojciec.
- Taak, to też - odpowiada lekko zmieszana - ale przede wszystkim chcę żyć po Bożemu.

W rzeczywistości nie chodzi tu zazwyczaj ani o miłość, ani o Komunię samą w sobie.
Chodzi o prestiż. I szacun na dzielni.
Kobieta żyjąca w grzechu (w małżeństwie, bez ślubu kościelnego) nie może należeć do żadnej organizacji parafialnej.
Kobiety "kościelne" spotykają się, śpiewają, wspólnie się modlą, wykonują ręczne robótki. Ogólnie - spędzają razem czas.
Mają już na koncie wychowanie szóstki, czy ósemki dzieci, w związku z czym nie ma dla nich zbyt wiele do roboty w samotności. Bo co ciekawego mogą robić w Lindzie?
Przynależność do organizacji kościelnych pozwala im na spędzanie czasu we wspólnocie, a to o wiele lepsze od siedzenia w domu i gapienia się w cztery ściany. Ponadto członkinie stowarzyszeń noszą specjalne, charakterystyczne chusty z logo zgromadzenia. Noszą je z dumą, paradując przez wioskę.
To ważne być częścią jakiejś wspólnoty. Człowiek w pojedynkę nic nie znaczy, niczego sam nie osiągnie.

Takie śluby po X latach to uroczystości skromne - Pan "Młody", Pani "Młoda", ich dzieci (tudzież wnuki) i świadkowie.
Bez wielkiej fety, bez szaleństwa.

Po ślubie, w wieku 40 lub 50 lat, dla niego właściwie nie zmienia się nic. Żyje jak żył. Z tą samą kobietą od lat. Ona natomiast może w końcu dołączyć do koleżanek w Catholic Women Organisation, przepasać się chustą z logo stowarzyszenia, chodzić na spotkania, wspólnie śpiewać i modlić się. 
Taki level up w życiu.

Lump 


*Mosi - piwo "truly zambian", na jego nalepce umieszczono zdjęcie Wodospadów Wiktorii - największej atrakcji turystycznej kraju, w języku rdzennym nazywanych "Mosi Oa Tunya"



 Chór nadobnych matron.



Msza Święta dla Zgromadzenia św. Faustyny. Na chustach kobiet widać podobiznę Jezusa z napisem "Jezu ufam Tobie", zgodnie z wizją świętej patronki zgromadzenia.


W tej twarzy jest coś pięknego.
Na głowie kobiety - oczywiście chusta zgromadzenia kościelnego.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz