tablice

tablice

niedziela, 11 października 2015

Zambia - część III: Neri Clinic.

Drugiego dnia naszego pobytu w Lindzie rozpoczynamy malowanie przedszkola.
Większość wolontariuszy o. Jacka zajmuje się właśnie tym - pracami remontowymi, prowadzeniem zajęć z dzieciakami w przedszkolu i spotkań modlitewnych w parafii Świętej Rodziny.
Przez pierwsze 3 dni malowałam i ja, czekając na rozpoczęcie pracy w Neri Clinic.

Pomalowałyśmy już z Pat bramki wejściowe na zielono i zabrałyśmy się za ściany budynku. Miały być w "kolorze Afryki" - tak go nazwałam, bo to kolor wszystkiego, co charakterystyczne dla tego miejsca.
Kolor rdzawego pyłu, który grubą warstwą pokrywa równie rdzawą ziemię, unosząc się wielkimi kłębami, gdy tylko przejedzie drogą samochód. Osiada na skórze, wnika w ubrania i włosy, bezczelnie pcha się do ust i nozdrzy. Jest na ziemi i w powietrzu. Na liściach roślin i blacie stołu. Wszędobylski i wścibski, jak wiejska baba, wciska się w każdy zakamarek otaczającego świata, nadając mu swój kolor.

Toyota Hilux zatrzymuje się w tumanach tego rdzawego kurzu, tuż przed przedszkolem. Wpada o. Jacek:
- Aga, nie przebieraj się, ani nic. Lecimy szybko do Harriet, do kliniki!
[kto to jest Harriet?]

Rzucam wszystko i biegnę do samochodu. Dopadam Srebrnej Strzały i już po chwili pędzimy przez wioskę.
- Zapamiętaj drogę - mówi ojciec - następnym razem pojedziesz tam sama. Rowerem.

Na pierwszym skrzyżowaniu - w lewo. Opuszczamy wygodną szosę asfaltową. Przy budynku z narysowanym świńskim ryjem - znowu w lewo. Wyboista droga prowadzi w dół. Wzdłuż niej ciągną się płytkie rowy. Zalegają w nich stare śmieci i sterty suchych liści. I dzieci. Całe stada dzieci. W brudnych, dziurawych ubrankach, na boso. Niektóre siedzą ospałe, miętoląc coś w łapkach, inne rozpalają małe ogniska ze śmieci. Jeszcze inne stoją po prostu przy drodze, wypatrując przechodniów, z otwartymi ustami podziwiając Srebrną Strzałę.

Po kilku minutach jazdy, na końcu drogi, pojawiają się dwa małe budynki z kamienia. Na jednej ze ścian namalowano duży napis "Neri Clinic" oraz dwie flagi - zambijską i irlandzką. "Klinika" to nazwa trochę na wyrost, a przynajmniej w polskim tego słowa znaczeniu. Jest to raczej coś jak ośrodek zdrowia, gdzie przyjmuje lekarz rodzinny.

Wchodzimy do środka. Drepczemy przez wąski korytarz. Stoją tam zielone, plastikowe taborety, zajmujące większość dostępnej (i tak już niewielkiej) przestrzeni. Na taboretach czeka w kolejce na wizytę cały przekrój społeczeństwa Lindy. Są tu matki z małymi dziećmi, zawiązanymi w chustach na plecach, wysuszone staruszki, o mętnym wzroku i bosych stopach, dziewczynki w szkolnych mundurkach, facet o wieku bliżej nieokreślonym, w zdecydowanie za dużej marynarce oraz jakiś młody chłopak.
Na zakręcie korytarza stoi stare, drewniane biurko - stanowisko pielęgniarki, mierzącej temperaturę, ciśnienie i masę ciała pacjentów. Na blacie zalegają stertami przeróżne kartki i zeszyty, będące tutejszym odpowiednikiem znanych nam "Książeczek Zdrowia". Leży też ciśnieniomierz i termometr. I kilka niebieskich długopisów.
Obok, na drewnianym krześle, matka bezceremonialnie karmi piersią niemowlę.
Ściany korytarza pokrywają gęsto różnego typu plakaty - "HIV can be prevented", "Well-balanced diet provides adequate nutrition", itp. 

Wpada Harriet. Kobieta po 40-ce, lekko "przy sobie". Chyba nie muszę dodawać, że jest czarna? Jedną kolorową chustę zawinęła elegancko na głowie, drugą - wokół bioder, jako spódnicę.

- Aaa, to jest ta lekarka, o której mówiłeś? - zagaduje o. Jacka i mierzy mnie wzrokiem.

Stoję przed nią umorusana dwiema różnymi farbami, przypruszona rdzawym kurzem, spocona, rozczochrana, w starych, niebieskich japonkach.
Lekarzyna z bożej łaski. "Pani doktor", psia jej mać.
Ot, podlotek, co to sam nie wie jak i dlaczego znalazł się akurat w tym miejscu i czasie.

A zaledwie kilka miesięcy wcześniej, w ogromnej, drewnianej sali Filharmonii Bałtyckiej odbywało się uroczyste dyplomatorium Wydziału Lekarskiego. Odziana w granatową togę, wraz z tłumem młodych adeptów sztuki lekarskiej, przysięgałam uroczyście "strzec godności stanu lekarskiego i niczym jej nie splamić".
A tu godność stanu splamiłam nawet nie jedną, a dwiema różnymi farbami.

- Niech przyjdzie jutro na 8.30 - zawyrokowała w końcu Harriet.
Dziękuję jej, nadal brudna i niegodna stanu, który tutaj reprezentuję. 
Wracamy do Toyoty i ruszamy z powrotem do przedszkola. Sprawdzam, czy dobrze zapamiętałam drogę - budynek ze świńskim ryjem, skrzyżowanie (o, znowu jest asfalt!), brama parafii. Nie jest źle. Myślę, że nie zginę.


Z samego rana ruszam do kliniki. Przy stanowisku pielęgniarskim wita mnie siostra Barbra - starsza, otyła, z wiecznie roześmianą buzią i wielką szparą między górnymi siekaczami. 

Samo "powitanie" jest swego rodzaju rytuałem. Zaczyna się od tego, że osoby, które właśnie się spotykają wydają z siebie dźwięk - coś pomiędzy okrzykiem, a przesadzonym śmiechem. Dalej dźwięk ten przechodzi po prostu w głośny śmiech. Przy tym obie osoby zamachują się prawą ręką, odginając przy tym całe ciało lekko do tyłu. Następnie prawa dłoń, wykonując zamaszysty ruch po łuku trafia z impetem na prawą dłoń naszego "współwitacza". Po oficjalnym klaśnięciu obie ręce ściskają się serdecznie. Dołączają do nich też lewe dłonie, które biorą udział w przyjaznym uścisku dłoni prawych. W dalszym ciągu kontynuujemy głośny śmiech, wyrażając naszą radość ze spotkania. Na koniec rzucamy radośnie "Mua uka buangi". Ceremonię powitania uznaje się za zakończoną.

Siostra Barbra otwiera drzwi do pokoju badań. W środku felczer pastuje sobie buty. Facet jest po 50-ce, niewysoki, z lekkim zarostem. Chyba nie muszę dodawać, że jest czarny?
Felczer ukłonił lekko i wyciągnął do mnie dłoń (tu już mamy do czynienia z powitaniem w stylu europejskim). 
Co prawda przedstawił się, ale (zabijcie mnie!) nie jestem w stanie powtórzyć, ani tym bardziej zapamiętać jak właściwie się nazywa. A wstyd mi pytać go o to po raz drugi. I tak przez kolejne 5 tygodni spędzam po pół dnia z facetem, którego imienia nawet nie znam.

Schemat każdej wizyty lekarskiej jest zawsze taki sam. Wchodzi pacjent, felczer zbiera wywiad w chinyanja (języku lokalnym) i tłumaczy mi po angielsku jakie są dolegliwości i od kiedy. Potem wspólnie badamy i ustalamy jakie leczenie zastosujemy. Ewentualnie prowadzimy dyskusję co do dalszego postępowania.

Szybko się zorientowałam, że felczer jest w stanie osłuchać płuca i zajrzeć do gardła. Bada dotykiem bolące stawy i obserwuje zmiany skórne. Ale ni czorta nie potrafi zbadać brzucha. O zaopatrywaniu ran też niewiele wie.
W tej kwestii, jako zapalony chirurg, mam ogromne pole do popisu. Każdy pacjent z dolegliwościami brzusznymi lub ziejącą, zaropiałą raną jest mój.
Z jednej strony to wielka frajda móc samemu poprowadzić takiego pacjenta, przy czym uznaje się mnie za eksperta w swojej dziedzinie (mimo, że szkolenie specjalizacyjne jeszcze przede mną). Z drugiej strony nie ma nikogo, kto sprawdziłby i potwierdził postawioną przeze mnie diagnozę. Nie ma też nikogo, kogo w razie wątpliwości mogłabym się poradzić.
W tym miejscu satysfakcja z wykonanej pracy łączy się z ogromną odpowiedzialnością.
Ale ja niczego nie żałuję.

Tego dnia felczer powiedział mi jedno zdanie, które już na cały pobyt zapadło mi w pamięć: "Poznasz tu rzeczy, których w Europie nigdy nie miałabyś możliwości zobaczyć".
I każdego kolejnego dnia przekonywałam się, jak wiele prawdy było w tym, co mówił.     

Lump


Przed kliniką - z siostrami i czającym się z tyłu felczerem.

Stanowisko pielęgniarskie.

Moje ulubione miejsce - gabinet zabiegowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz