tablice

tablice

sobota, 30 maja 2015

Camino Francés - część XIII: Ebola alert!

Ostatnie dwa dni wędrówki były typowo galicyjskie - albo mokliśmy w zimnym deszczu, albo chroniliśmy się przed nim na przystankach autobusowych. I w barach. I w kościołach. I w altanie przed czyimś domem. I wszędzie, gdzie tylko się dało. I nawet w oborze przerobionej na piciodajnie dla pielgrzymów (za donativo dostawało się gorącą kawę lub herbatę). Wiecznie mokrzy i przemarznięci zatęskniliśmy za upalnymi dniami spędzonymi na płaskowyżu Meseta.

Idziemy w lekkiej mżawce. Chwilę potem idziemy w drobnym deszczyku, by chwilę później brnąć w siarczystej ulewie. Lukamy w lewo. Stoi mały bar. Nic to, idziemy dalej. Ale co to? Nasze kroki kierują nas w stronę baru. Pieprzymy Galicję, chowamy się przed deszczem.
Drzwi baru stoją otworem. Wchodzimy do środka, zrzucamy ociekające wodą płaszcze, a kije stawiamy w kącie. Coś by się zjadło. Oferta dań na ciepło nie powala - zamawiamy hamburgery i siadamy grzecznie przy małym, okrągłym stoliku, tuż pod wielkim telewizorem plazmowym. Jak to zazwyczaj w takich miejscach włączony jest kanał informacyjny, ale kto by na to zwracał uwagę.
Do baru zaczynają napływać pielgrzymi, którzy odważyli się porwać na żywioł. Właściwie nie napływać, a prawie wpływać, bo woda na zewnątrz zbiera się w bajora na drodze. Zrzucają płaszcze i plecaki, strzepując krople na podłogę. U wejścia wytworzyło się już małe błotko.

Ludzie co jakiś czas zerkają na ekran telewizora. Właściciel baru chwyta za pilot i pogłaśnia. Wiedz, że coś się dzieje. Dobra, popatrzę i ja.
Panika w Madrycie. Pierwszy przypadek zarażenia Ebolą na terytorium Unii Europejskiej - pielęgniarka złapała syfa od turysty, który wrócił kilka dni temu z Afryki. Media lubią nakręcać takie sprawy. Dziennikarze są już wszędzie - w szpitalu, na lotnisku, przed mieszkaniem pielęgniarki. Rozmawiają z jej mamą, przyjaciółką sąsiadką, z lekarzami, na koniec z Ministrem Zdrowia. I co myśli o tym premier? Czy wprowadzić stan wyjątkowy? Czy ustawiać już kordon sanitarny w Madrycie? Nikt nic nie wie, koniec świata.
Średnio mnie to rusza. Przeżuwam martwą krowę z bułką.
- Ej, Aga, o co chodzi? - pyta Gonzo. No tak, informacje podają po hiszpańsku.
- Robią jakąś zwałę, bo się baba zaraziła Ebolą w Madrycie. Nakręcają sprawę, jak zawsze. Chyba próbują wywołać ogólną histerię. 
- Ale... my jedziemy za 3 dni do Madrytu... - ciągnie dalej.
- No i co? W naszych warunkach trudno się tym zarazić - odpowiadam beztrosko.
- A jak zamkną nam lotnisko?
- ...
- I będziemy siedzieć w tym pieprzonym Madrycie, z tą pieprzoną Ebolą?
- ...
- Ej, ja muszę do pracy! Ja nie mam tyle urlopu!
- Cicho, nic nam nie zamkną. A nawet jeśli, to wykombinujemy sobie jakiś inny powrót.

Wyhodowaliśmy nawet suchar na tę okoliczność - wracasz do domu, mama pyta: "Kochanie, masz coś dla mnie z Madrytu? - Tak, mamo, przywiozłem Ebolę." Badum -tss...

Doturlaliśmy się w końcu do Monte de Gozo - ostatniej stacji przed Santiago, jakieś 4 km przed miastem. Miejsce to jest szczególnie bliskie mojemu sercu - znajduje się tu polska alberga. Zawsze można w niej liczyć na spotkanie z rodakami. I tym razem się nie zawiodłam.
Na noclegu poznaliśmy m.in. trójkę studentów z Rumii (szli Camino del Norte) oraz Marzenę i Patryka (Camino Frances).
Z początku chcieliśmy jeszcze tego samego dnia wybrać się na krótki rekonesans do Santiago, niestety deszcz zniweczył nasze plany. Wizja gorącego prysznica i jeszcze gorętszej herbaty też nie zachęcała do odbywania zimnych, mokrych wycieczek.    

Jakie było nasze zdziwienie, gdy do noclegowni zawitała trójka starszych państwa, których spotkaliśmy wcześniej w El Burgo Ranero. Byliśmy pewni, że są daleko w tyle za nami. Okazało się, że nie dali rady ukończyć Camino na własnych nogach, więc wsiedli w autobus i koczują na Monte de Gozo od dwóch dni. Oni z kolei byli wielce zdziwieni, że my jeszcze żyjemy - w sumie kiedy ostatni raz mnie widzieli miałam udar słoneczny i większość czasu spędzałam zdychając na pryczy.

I tak cały wieczór i spora część nocy minęła (jak zwykle w takich okolicznościach) na snuciu opowieści, dzieleniu się doświadczeniami Drogi oraz wspólnym narzekaniu na odparzone stopy, wiecznie przemoknięte ciuchy i pieprzoną Galicję.
Wszyscy odczuwają lekki dreszczyk emocji przed jutrzejszym wejściem do Santiago. Umówiliśmy się, że pójdziemy razem na Mszę dla pielgrzymów.

Czuję, że coś wielkiego nieuchronnie dobiega końca. Z jednej strony chcę to zatrzymać - nie wracać do codzienności, to zwykłego życia. Do tych wszystkich pierdół, które na co dzień zajmują moje myśli. Do piardyliarda spraw, sprawunków, działań. Do składania góry dokumentów - nikt nie wie po co i dlaczego, do wszystkich możliwych urzędów. Do kupowania butów na następny sezon. I nowego fartucha do szpitala. Do biletów na tramwaj i film do kina. Do płatków śniadaniowych. 
Do powtórnego wejścia w rolę. 
Przez kilka pierwszych dni po powrocie nie mieszczę się w stary kokon.

Z drugiej strony mam świadomość, że wrócić muszę, że jest mi to w pewien sposób potrzebne - znów złapać równowagę i wbić się na stare tory. 
Ale o tym będę myśleć później. Przede mną najważniejszy dzień wyprawy - wejście do Santiago de Compostela.


Lump



Soon...


XII-wieczna kaplica.


Spływajmy stąd!


No i spłynęliśmy.


Jeszcze nie Santiago, ale szpan już jest.


Ostatki szlaku.


Pomnik Pielgrzyma na Monte de Gozo.











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz