tablice

tablice

poniedziałek, 11 maja 2015

Camino Francés - część XI: pieprzona Galicja.

Pierwszy raz padał deszcz. Nie tam jakiś kapuśniaczek. Prawdziwy, ulewny, galicyjski deszcz. W prawdziwym, chłodnym, galicyjskim klimacie. Krajobrazy równie galicyjskie, co cała reszta - pagórki, gęste, mokre lasy, zielone łąki i małe, zapadłe wioseczki. I tak już będzie do samego Santiago.

Poranne 21 km do Sarrii popędziliśmy asfaltem, prawie bez odpoczynku. Droga niezbyt fascynująca, niezbyt przyjemna, ale przynajmniej szybka. Dopiero w mieście daliśmy sobie chwilę czasu na śniadanie. Napadliśmy na jakiś supermercado i zrobiliśmy zapasy jedzenia na cały dzień. Gdy pochłanialiśmy bułki na świeżym powietrzu, zaczęło padać. Zwinęliśmy czym prędzej manatki i spierniczaliśmy z miasta, w nadziei, że uciekniemy przed ulewą. Naiwni...
Już do końca dnia zimny deszcz, na zmianę z mżawką, ganiały nas po trasie. Aż do miejsca noclegu nie robiliśmy praktycznie przerw. Zmęczenie i głód dały o sobie znać, ale kto kiedykolwiek podróżował pieszo ten wie, że najgorsza rzecz, jaką można zrobić, to postój w deszczu. Nie ma gdzie usiąść, bo wszystko jest zimne i mokre, a im dłużej stoi się moknąc, tym trudniej ruszyć w dalszą trasę.

Od tej pory, po kilka razy dziennie towarzyszyło nam stwierdzenie: "pieprzona Galicja!", wypowiadane przy każdej rozpoczynającej się ulewie. I każdym gwałtownym zrywie wiatru. I każdym napotkanym na drodze bajorze, którego nie dało się obejść i trzeba było mokrą stopą przez sam środek iść.  

Po 45 km drogi wygrzebaliśmy się z jakiegoś lasu i oczom naszym ukazał się ogromny most, unoszący się nad zalewem Rio Minho. Po jego drugiej stronie znajdował się cel naszej dzisiejszej wędrówki - Portomarin.
Miasto jest swego rodzaju ciekawostką architektoniczną. Założone zostało w czasach średniowiecznych nad rzeką Minho. W latach 60. ubiegłego wieku zdecydowano się przenieść jego zabytkową część, która niszczała, zalewana okresowo przez nurt rzeczny. I tak kamień po kamieniu zrekonstruowano zabudowę miejską na pobliskim wzgórzu, łącznie z romańskim kościołem-fortecą San Juan.
Do Portomarin trafiliśmy akurat w porze, gdy stan wody w rzece Minho był niski i cofająca się woda odsłoniła fundamenty przeniesionych stąd budowli.

W albergue jest tłum Hiszpanów. Wszędzie jest teraz tłum Hiszpanów. Wcześniej też ich paru bywało, ale nie w takiej ilości. W tym hiszpańskim tabunie trudno teraz znaleźć jakichś obcokrajowców. Skąd się tyle tego nagle wzięło?
Cały pic polega na tym, że jesteśmy trochę ponad 100 km od Santiago. Żeby otrzymać "compostelkę" (dyplom ukończenia Drogi Św. Jakuba) należy przejść co najmniej 100 km Camino. Hiszpanie zaczynają tu Drogę (zazwyczaj od Sarrii), by najmniejszym możliwym kosztem dostać nagrodę w postaci dyplomu. Od razu też widać różnicę w towarzystwie na szlaku. Obecnie spotykani Hiszpanie to zlepek dość przypadkowych osób, z całego przekroju społeczeństwa. Chodzą całymi stadami (a bo znajomi też poszli, a bo to tylko 3-4 dni, a bo mnie ktoś namówił, a bo coś tam). To już nie są ci sami ludzie, którzy poświęcają miesiąc życia i kawał zdrowia, żeby PRZEŻYĆ Camino, a nie je tylko UKOŃCZYĆ. Nie, żeby mi to jakoś wielce przeszkadzało, bo rozumiem, że każdy ma swoje motywy, którymi się kieruje i szanuję to, że ludzie chcą spędzić chociaż kilka dni w taki sposób. Tylko, że to już trochę inne Camino, niż to, które ja znam. Ale - co kto lubi.
A, właśnie - a propos tego całego zamieszania z setką kilometrów do końca - minęliśmy dziś drogowskaz, z zaznaczoną liczbą 100:






W albergue - ciasno, tłumnie, duszno - deszczówka paruje z mokrych ubrań, porozwieszanych na każdym skrawku grzejnika, wieszaka, czy balustrady. Cała poręcz przy schodach zarzucona jest kolorowymi, plastikowymi pelerynami typu poncho.
Warunki do zawiązywania nowych znajomości są bardzo sprzyjające. W łazience prysznice nie mają zasłon, ani drzwi - są tylko boksy odgraniczone po bokach ściankami. Jak się nie wstydzisz, możesz pomachać osobie, która kąpie się w boksie naprzeciwko. Ja nie macham. Żeby nie było.

Jedząc pseudo-obiado-kolację w zatłoczonej jadalni, spośród głośnej masy hiszpańskiej, wyłowiliśmy przemiłego, starszego Duńczyka. Siedział cichutko sam, w kąciku. Na oko miał jakieś 60-65 lat, był szczupły, lekko już wysuszony. Zajadał bułę z masłem, zagryzając na zmianę: pomidorem, papryką, bananem(?), jabłkiem(?), winogronami(?). Dobór zestawu obiadowego sprawiał dość egzotyczne wrażenie. Jakby ktoś przyniósł tu wszystko, co tylko się nawinęło w warzywniaku, postawił przed Duńczykiem i kazał mu zjeść. 
Wyglądał na trochę samotnego, ale nie był ani trochę zmieszany ilością otaczających go ludzi. Z marszu wzbudził w nas pewien rodzaj sympatii. Poczęstowaliśmy go ciasteczkiem.
Jak to zazwyczaj bywa - uprzejmość rodzi uprzejmość. Zaczął nas zagadywać. Standardowo - skąd idziemy, jak długo, kraj pochodzenia. 
On wyruszył ok. miesiąca temu z Saint-Jean-Pied-de-Port. Mówił, że coś mu kiedyś tam wycięto (trzustkę, albo śliniankę, albo trzustkę i śliniankę) i teraz nie bardzo może jeść słodkie rzeczy. Ale nasze ciasteczko z wdzięcznością przyjął. Poza tym praktycznie nie czuje smaku (co poniekąd tłumaczy jego urozmaicony posiłek) i zmusza się do jedzenia. Pewnie dlatego był taki chudziutki. Chudziutki i wysuszony. Aż mi się szkoda zrobiło.  

Gdy usłyszał, że przeszliśmy dziś 45 km powiedział, że jesteśmy szaleni. To nieprawda. Jesteśmy po prostu bezdennie głupi. Stwierdziliśmy to już przy wejściu do miasta i powtarzaliśmy średnio co 2 minuty, zamiatając chodniki jęzorami, zwisającymi ze zmęczenia do ziemi. 


Lump


Pieprzona Galicja.


A czo to?


Wbrew pozorom to nie Irlandia - to pieprzona Galicja.


Most do Portomarin.


Pozostałości dawnego miasta.


I to też.


A to już wejście do miasta na wzgórzu.


Dziesiątki gnijących na korytarzu butów.
Pieprzona Galicja zbiera śmierdzące żniwo.








   
    

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz