tablice

tablice

niedziela, 17 maja 2015

Camino Francés - część XII: ślonski towarzysz i stary Junkers.

Zaszaleliśmy. Wstaliśmy 6.30 (czyli bardzo późno jak na nas). Pierwszy raz doświadczyliśmy kolejek do porannej toalety. I kolejek do wyjścia. I kolejek do wszystkiego. Za dużo tych Hiszpanów na metr kwadratowy.

Chwilę po wyjściu z albergue spotkaliśmy Polaka (w końcu!). Bernard pomógł nam znaleźć drogę, bo trochę się pogubiliśmy. Facet był Ślonzokiem z dziada-pradziada i zaciągał ostro po ślonsku. Emerytowany geolog, około 60-tki. Przez lata odkładał kasę na Camino. Ciągle zmieniał termin wyjazdu, szukając coraz to nowych wymówek. I pewnie by się kitrał tak do dnia dzisiejszego, gdyby syn mu nie kupił biletu lotniczego. Nie było już wyjścia - musiał lecieć - jeśli nie teraz, to kiedy?
Wyruszył miesiąc temu z Saint-Jean-Pied-de-Port. Miał szczęście trafić na gonitwę byków w Viennie, czego strasznie mu zazdrościliśmy. Szliśmy razem jakieś 1,5 godziny. Pożegnał się z nami na postoju w barze, gdzie spotkał znajomego Włocha, którego kiedyś tam uratował aspiryną.

Niektóre biura podróży organizują wycieczki po Camino de Santiago dla tych, którzy chcą zobaczyć jak wygląda Droga. Jak dla mnie ta idea jest totalnie bez sensu, bo niby jak mają poczuć klimat szlaku pielgrzymkowego, jeżdżąc po nim wypasionym autobusem z klimatyzacją, wysiadając z niego kilka razy dziennie po to tylko, żeby zrobić parę zdjęć, wysikać się i kupić pamiątki.
I tak przechodząc przez półwymarłą wioskę na szlaku, staliśmy się atrakcją turystyczną dla stada Amerykanów. Kiedy mijaliśmy ich, stukając naszymi drewnianymi kijkami o ziemię, przewodnik grupy przerwał na chwilę opowieści o historii szlaku i przywitał nas tradycyjnym "Buen Camino". Wszyscy odwrócili się w naszą stronę i jak papużki powtarzali za nim, wielce podekscytowani, bo oto spotkali właśnie najprawdziwszych pielgrzymów. Czułam się jak ostatni przedstawiciel gatunku reliktowego, lustrowana od czubka głowy, po czubki butów trekkingowych przez stado złaknionych wrażeń Amerykanów.

Do Palas del Rei dotarliśmy około 15. Zlani zimnym deszczem, wysmagani wiatrem. Buty mokre. Ciuchy mokre. "Jak to? To nie mieliście płaszczy przeciwdeszczowych?" Ano mieliśmy. I cóż z tego. Płaszcze same w sobie są nieprzepuszczalne, ale jak idzie się pół dnia w deszczu, to woda zaczyna wlewać się każdą wolną dziurą, łącznie z otworem przeznaczonym na głowę. Pieprzona Galicja.
Wszystko, co mamy na sobie i przy sobie zamieniło się w mokry gnój. Mokry, zimny gnój. Cudem ocalał mój kochany, ciepły śpiwór, w który zawinęłam się zaraz po wzięciu prysznica i już nie miałam zamiaru się odwijać. Niestety wygrał głód. Zatem rozwiesiliśmy nasze gnojowe rzeczy na wszystkich grzejących kaloryferach, które byliśmy w stanie opanować i ruszyliśmy w miasto. Na łowy.

Na wyposażeniu łazienki w albergue znalazł się sprzęt żywcem wzięty z muzeum PRL. Pierwszy raz w życiu widziałam suszarkę do włosów - uwaga - firmy Junkers! Wyglądała jak stara suszarka do rąk, w kolorze kawy z mlekiem. Moje pięć kłaczków na głowie nie wymaga wielkiego suszenia, więc znalazłam dla tego sprzętu nowe zastosowanie. I tak suszarka do włosów stała się urządzeniem wielofunkcyjnym do suszenia skarpetek, bielizny i ręczników. Przy okazji rozgrzewałam zziębnięte ręce w ciepłym powietrzu. Każdy Lump wie, że wszystko na świecie można wykorzystać na tysiąc różnych sposobów, w zależności od miejsca, czasu i zapotrzebowania. 
Gdy tak sobie stałam i suszyłam, co mi wpadło w ręce (a nie znalazło miejsca na kaloryferze), weszła do łazienki młoda Hiszpanka. Lekko się zaśmiała i rozbawiona zaczęła tłumaczyć, że to urządzenie służy do suszenia włosów. O, dzięki, wszechwiedząca istoto! Wydobyłaś mnie z zmroków niewiedzy, w których błądziłam już od wieków, potykając się co krok, szukając wyjścia po omacku. Dzięki Wam, oświeceni Hiszpanie! U nas, w zacofana Polska, elektroniki nie znaju.
Spojrzałam na nią moim poirytowanym wzrokiem numer 3. 
- Wiem. - odparłam, zaznaczając odpowiedź kropką. Kropką nienawiści.

Nasz znajomy Duńczyk też tu jest, przyszedł niedługo po nas. Ucieszył się na nasz widok, ale nie zagadywał jakoś szczególnie. Pewnie dlatego, że znalazł wolne słuchaczki - dwie młode Francuzki, które wielkimi, maślanymi oczkami wpatrywały się w niego z zachwytem, gdy wygłaszał płomienną mowę o ludzkiej uczuciowości i pragnieniu miłości.

Zagotowaliśmy wodę na starej płycie grzejnej. Popijając kawę grzejemy dłonie na metalowych kubkach. Wpieprzamy czekoladę. Planujemy jutrzejszą drogę. Od Santiago dzielą nas już tylko 2 dni marszu. 


Lump



- O, paczcie! Pielgrzymy ido. Zróbmy im zdjęcie. - hamerykańskie turysty


Tędy!


Drogowskaz do nieba.


Hobbity? Gdzie jesteście, Hobbity?
   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz