tablice

tablice

sobota, 2 maja 2015

Camino Francés - część VIII: góry, biznesy, Koreańce.

Przez noc nic nas nie zeżarło. Nic się z naszych ciuchów też nie wykluło. O, dziwo. Pożegnaliśmy gościnnego hippisa z El Ganso i ruszyliśmy zdobywać szczyty górskie.

Obawialiśmy się trochę, czy damy sobie radę z ostrymi podejściami. 
Opuściliśmy nudne, duszne równiny, które towarzyszyły nam od początku wyprawy. I zakurzone drogi. I pola kamlotów. 
Gdy tylko załyczyliśmy świeżego, górskiego powietrza, poczuliśmy nagły przypływ energii. Przypływ? Raczej falę powodziową. Albo tsunami. Pomknęliśmy jak te kozice górskie, wyprzedzając wszystkich peregrinos po drodze. Wśród nich - żadnych znajomych. Żadnych Polaków. Tylko Kanadyjczycy i Hamerykanie. Irlandczycy i Francuzi. I kilku Niemców. I Koreańczycy. I para Hiszpanów z dwoma czarnymi labradorami, z których jeden niósł na grzbiecie swój bagaż. Uroczo.

A propos Koreańczyków - dowiedzieliśmy się w końcu skąd się ich tylu namnożyło na Camino. Kilka lat temu jakiś Koreańczyk naczytał się o legendarnym europejskim szlaku pielgrzymim. Spakował więc manatki i wyruszył w podróż do Santiago. Po powrocie do ojczyzny, zafascynowany Drogą opisał swoją przygodę w książce. Powieść stała się bestsellerem i inspiracją dla tysięcy żółtoskórych zapaleńców, którzy każdego roku w okresie letnim tabunami przybywają, by pokonać Camino. 

Pierwsza wioska na trasie - Foncebadon. Jeszcze kilka lat temu praktycznie nie istniała - mieszkańcy wyprowadzili się do miasta w poszukiwaniu pracy. Na miejscu pozostała jedna, samotna alberga, która przyjmowała pielgrzymów. Dzięki położeniu miejscowości na Camino, zaczęła ona powoli odżywać. Dziś jest tam kilka noclegowni, sklep i bar. W kilku kamiennych domkach znów zamieszkali ludzie.
Bar jest bardzo specyficznym miejscem - to właściwie drewniana chata, z ogromnym gankiem i stolikami przed wejściem. Wszędzie na słupkach wiszą liczne flagi państw z całego świata. U samego wejścia na podwórze ustawiono tablicę, skleconą z desek. Na nich znajdują się kolorowe teksty, informujące o odległości od różnych miast na Ziemi.
I tak dowiedzieliśmy się, że do Santiago mamy jeszcze 222 km, a na Finisterrę - 295 km. Gdybyśmy wybierali się do Jerozolimy, mielibyśmy do pokonania jakieś 5000 km, na Machu-Pichu 9453 km, a do Quito jedyne 9700 km. Buła z masłem.






Wspinamy się na górę. Kamienista droga prowadzi coraz wyżej i wyżej. Wśród suchych krzaczków i kępek mchu. Mijamy Francuzów. Mijamy Hamerykanów. I Hiszpanów. I ich czarne labradory. Docieramy na szczyt.
Ale... o co chodzi?
U szczytu góry jest niewielki placyk. Na placyku stoi przyczepa kempingowa. A w przyczepie... bar przenośny. Kawa, herbata, batoniki, owoce i nawet domowe ciasto.
Genialne. Ustaw mały bar w miejscu, gdzie kończy się trudne podejście i każdy chce odpocząć. Złoty interes. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ludzi, którzy zobaczyli przyczepę, olali ją i poszli dalej. Nawet my skusiliśmy się na kawę, ale tylko dlatego, że przy zakupie czegokolwiek dostawało się pieczątkę w credencialu. Tacy z nas interesowni ludzie.

Idziemy przez dzikie, porośnięte gęstym lasem góry. Wąskie ścieżki prowadzą nad przepaścią. Słychać dzwonki krów, pasących się w dolinie. Myślimy sobie: "ale głusza, ludzka stopa tu od wieków nie postała". Idziemy dalej, aż tu nagle z krzaczorów wyłania się drewniany stragan. Przy straganie - pani w średnim wieku wyciska sok se świeżych pomarańczy. Na stoliku, w drewnianych misach leżą banany i batoniki. I woda. Wszystko za donativo.

Idziemy dalej. Idziemy sobie spokojnie, aż tu z leśnej gęstwiny wyłania się dwóch gości. Siedzą jakby nigdy nic na pieńkach. Siedzą i grają. Jeden na gitarze, drugi na skrzypcach. Muzyka roznosi się po górach, niesiona wiatrem. Przed grajkami leży otwarty futerał, na wdzięczność w wiadomej postaci.
Chyba napiszę książkę: "1000 i jeden pomysłów biznesowych na Camino".

Najważniejszym wydarzeniem dnia jest podejście na Cruz de Ferro - Żelazny Krzyż, najwyżej położony punkt na szlaku (1531 m n.p.m.). U stóp krzyża tradycyjnie składa się kamień przyniesiony z własnego domu. Ma to symbolizować wyzbycie się ciężaru, z jakim rozpoczęło się Camino. Swego rodzaju ciężaru duchowego - egzystencjalnego krzyża, który dźwiga każdy z nas. Po złożeniu go na stercie kamieni, pod krzyżem, pielgrzym zdejmuje z siebie brzemię codziennych spraw, gotowy do podjęcia trudu dalszej drogi.
Przy krzyżu peregrinos zostawiają nie tylko kamienie. Wiszą tam flagi państw, bandany, muszle pielgrzymie i kartki z intencjami. Wisiorki, różańce i wstążki. I zdjęcia bliskich. Najczęściej tych, których stratę boleśnie odczuliśmy.
My przywiązaliśmy do krzyża biało-czerwoną wstążkę. Miałam na niej zawieszoną swoją muszlę, ale niestety już drugiego dnia wyprawy się odczepiła, więc bez większego żalu zostawiliśmy ją na Cruz de Ferro.  





  

Jak dotychczas, to nasz najlepszy dzień na szlaku. Pokonaliśmy ponad 40 km w krótkim czasie i nawet się zbytnio nie zmachaliśmy. Dosłownie: przeskoczyliśmy te góry.
W albergue również miłe zaskoczenie - na powitanie zimna woda z plastrami pomarańczy i cytryny (wierzcie lub nie, ale po dniu wędrówki w słońcu jedyne o czym się marzy, to cień i woda - duuużo wody). Noclegownia przeogromna, na około 200 peregrinos. Wszyscy hostaleros są wolontariuszami - pielgrzymami, którzy postanowili zatrzymać się w alberdze na jakiś czas i pomóc w jej prowdzeniu. Pokoje - niemal luksusowe, 4-osobowe. Śpimy z dwoma Holendrami. Są przeogromni. Jak dwa wielkie morsy. Jak pierwszy raz ich zobaczyłam, pomyślałam, że to jacyś strongmani. Nie są zbyt rozmowni, ale też jakoś specjalnie im się nie narzucamy ze swoim towarzystwem.

Wisienką na torcie okazała się Ponferrada - miasto templariuszy, z jednym z największych zamków warownych tegoż zakonu w Europie. Wrzucam parę zdjęć z rozpoznania terenu.


Lump



Uwielbiam poranki na szlaku.



Jeden z grobów pielgrzymów, których pokonało Camino.



Letrina czai się w krzakach!



I biznes się kręci.



"A droga długa jest, nie wiadomo czy ma kres."



Porzucone obuwie.



Jeszcze tylko małe podejście...



... i schodzimy. 



Na początku myśleliśmy, że to jakiś menel, ale to nasz kumpel Lump-peregrino!



Templariusze!



I jeszcze raz.



Yyy... dzień dobry. W czym mogę pomóc?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz