tablice

tablice

piątek, 8 maja 2015

Camino Francés - część X: rzeka gułana i spacer w chmurach.

Opis dnia w czterech słowach: góry, krowy, rzeka gówna.

U stóp zbocza znaleźliśmy się przed godziną 9, po przejściu kilkunastu kilometrów w zupełnej ciemności. Usiedliśmy na kamiennym murku, zdjęliśmy na chwilę buty i wcinaliśmy kanapki, popijając zimną wodą.
Podejście nie należało do najprzyjemniejszych. Zimny, mokry po deszczu las, ścieżka wyłożona śliskimi kamieniami. Taka sytuacja. Najgorsze czekało na nas u samego szczytu. Na górze znajdowała się niewielka wioska, w której hodowano bydło. 
Na ostatnich kilkudziesięciu metrach wzniesienia pielgrzymów witała rzeka błota, zmieszanego z krowim łajnem, ściekająca leniwie po stoku. Całą szerokością drogi. Nie do obejścia. Po bokach zamieniała się w gęstą paciaję, w której nietrudno było ugrzęznąć. Sądząc po śladach, domyślam się, że ktoś przed nami musiał się w tym bagnie wyłożyć i podpierać rękoma, by dotrzeć na szczyt. Przemiła perspektywa.
Wszystkie mijane tego dnia wioski zapaćkane były gułanem, a krowy zagradzały nam przejście, spacerując środkiem drogi, jakby nigdy nic. To w końcu ich teren, więc grzecznie ustępowaliśmy miejsca.

Na szczycie najwyższego wzniesienia znajdowała się wioska O Cebreiro - najstarsza miejscowość na drodze. Na długo przed wkroczeniem Rzymian do Hiszpanii osiedlili się tu Celtowie. Do dziś pozostały po nich charakterystyczne, kamienne budowle - okrągłe, pokryte strzechą pallozas, tworzące niepowtarzalny, celtycki skansen. 
Prawdziwym skarbem jest natomiast Sanktuarium Santa Maria de Real. Najstarszy na trasie kościół słynie z XIII-wiecznrgo kielicha i pateny, w których (wg przekazów) dokonał się cud przemienienia wina i chleba w Krew i Ciało. Od wieków w miejsce to przybywają pielgrzymki Hiszpanów oraz peregrinos z Camino.
Dla caminowiczów dodatkowym atutem miejsca jest możliwość otrzymania unikalnego stempla w credencialu - wielkości dwóch zwykłych pieczątek, z wizerunkiem sanktuarium. Rzecz jasna - skorzystaliśmy. 

Po wyjściu z kościoła zauważyłam człowieka na wózku inwalidzkim. Prawdopodobnie miał zespół zamknięcia - siedział sztywno, w zupełnym bezruchu. Kurtka, czapka, szalik i okulary przeciwsłoneczne szczelnie przysłaniały większość ciała. Widać było tylko nos i kawałek twarzy. Twarzy tak bladej, że wydawała się ulepiona z wosku. Przy tym kompletnym braku jakiegokolwiek, choćby najmniejszego ruchu, zaczęłam się zastanawiać, czy to aby na pewno jest żywy człowiek. Wiem - głupio to brzmi. Przypominał bardzo ludzi-posągi, którzy pokazują się na głównych deptakach dużych miast, udając manekiny, dopóki nie wrzuci im się pieniążka. Wtedy to nagle ożywają, wykonują kilka nieskomplikowanych ruchów i zastygają w nowej pozycji.
Koło wózka kręcił się człowiek, w identycznych ciuchach - zapewne opiekun. To niemożliwe, żeby przyszli tą trasą, co my. Nie przez to błoto. A jednak byłam pewna, że pokonują w jakiś sposób Camino. Może szli, dopóki dawali radę, a przez etapy nie do przejścia podjeżdżali?
Gdzieś głęboko w moim ciele, w samym środku trzewi uruchomił się alarm. Zawsze towarzyszy mi to dziwne uczucie nieuzasadnionego niepokoju, gdy ktoś mnie obserwuje. Nie umiem wyjaśnić tego zjawiska w żaden logiczny sposób - tak po prostu jest. 
Ludziom w ciemnych okularach wydaje się, że mogą niepostrzeżenie lustrować wzrokiem każdego, kto ich mija. Że tego nie widać. I mimo, że facet na wózku, wyglądający jak figura woskowa, w żaden sposób nie wykonywał choćby najmniejszego ruchu głową - czułam, że śledzi mnie wzrokiem. 
Nie, nie uważam, że jestem jakaś wybitnie piękna, czy wybitnie jakakolwiek, żeby mi się ludzie przypatrywali. Może dziwił go mój strój - tego dnia było chłodno i mokro, staruszkowie z wycieczek autokarowych ubrani byli w płaszcze i długie spodnie (my z Gonzo, jak zawsze - na krótkim rękawie - przy łażeniu zawsze jest ciepło). Może jego uwagę zwróciły moje krótkie (jak niektórzy uważają - za krótkie), jasne włosy, rzadko spotykane w Hiszpanii (od słońca wypłowiały niemal na słomkowy blond). Jest jeszcze opcja, że pan na wózku cicho, w duchu podśmiewywał się z Sudocremu, który białą, obfitą warstwą pokrywał połowę mojej dolnej wargi, bo mi jakaś gangrena wyskoczyła.
Chciałam podejść do niego i zagadać. O coś zapytać. Tylko o co? W jakim języku? Czułam, że powinnam. Że nie bez powodu znalazłam się w tym samym miejscu i czasie, co on. 
Stchórzyłam, jak zawsze, gdy zaczynam się za dużo zastanawiać. I do dziś żałuję.

Schodząc z góry gadaliśmy jak najęci. O polityce i pogodzie. O historii i histerii. O rzeczach ważnych i totalnych głupotach. Głównie o głupotach. Mijaliśmy kolejnych peregrinos, którzy słysząc nasze zażarte dyskusje machali do nas z wesołym "Buen Camino" na ustach. Tak się zagadaliśmy, że zapomnieliśmy robić przystanków. Po prawie 20 km stwierdziliśmy, że chyba nadszedł czas, gdy powinniśmy być zmęczeni. Trochę na siłę przystanęliśmy i usiedliśmy na kamiennym murku przy drodze. Zajęliśmy się konsumowaniem kanapek. Przyczłapał się do nas, nie wiadomo skąd, owczarek niemiecki. Poczęstowałam go tym, co mieliśmy najlepszego, ale pogardził naszym chlebem. Francuski piesek. 

Przy kolejnym wzniesieniu czekała nas niespodzianka. Idąc ścieżką zauważyliśmy nagle przed sobą jakby nietypową mgłę. Była bardzo gęsta (biała jak mleko) i wyraźnie odznaczała się od reszty otoczenia. Góry, którymi wędrowaliśmy, były tak wysokie, że ich szczyty pokryte były chmurami. I oto jeden taki obłoczek znalazł się centralnie na środku naszej drogi. Próbowaliśmy nakręć film z naszego spaceru w chmurze, ale wyszedł bardzo średnio - nie widać na nim momentu, w którym pokonujemy białą ścianę i wbijamy się w środek obłoku. Szkoda.

W górach znaleźliśmy wielką, kolorową tablicę, która poinformowała nas o przekroczeniu granicy Galicji. Opuściliśmy więc prowincję Leon i wkroczyliśmy na nowy grunt - ziemię galicyjską, tak bardzo różną od reszty Hiszpanii. Kiedy w całym kraju temperatury sięgają 30-35 stopni i praży słońce - tu jest zaledwie 20, ze sporym zachmurzeniem, albo deszczem. Zawsze chłodno, zawsze mokro, zawsze beznadziejnie.  

Mamy nowego znajomego. Młody Niemiec - blondyn, rasowy aryjczyk. Nazywamy go Klusek, bo trochę z niego ciepła klucha. Ale sympatyczna, ciepła klucha.
Pierwszy raz spotkaliśmy go w wiosce La Laguna, zaraz po pokonaniu rzeki gówna. Gdy tylko wygrzebałam się z tego całego błota, zauważyłam mały bar. Na krzesełkach przed nim siedzieli sobie, popijając kawę, Klusek i Gonzo (który przy podejściu zostawił mnie nieco w tyle). W pierwszej chwili pomyślałam, że jest Polakiem - miał coś takiego w twarzy. Ale niestety. Tego dnia nie spotkaliśmy żadnego Polaka.
Kluska mijaliśmy jeszcze parę razy na trasie. Między innymi przechodził obok akurat jak wyłoniłam się z krzaków. W akcie totalnej desperacji poszłam w nie sikać, a Gonzo zaczął krzyczeć, że ludzie idą. Wyskoczyłam jak oparzona na drogę, cała pocharatana przez jakąś kosodrzewinę. Patrzę - a tu Klusek. Ubaw miał przedni, nie ma co.

Na noc zostaliśmy w Triacasteli - małej miejscowości z wielką ilością alberg, barów i pielgrzymów w nich przesiadujących.
Niedaleko miasteczka znajdują się kamieniołomy, z których wybierano wapień do budowy katedry w Santiago. Średniowieczni pielgrzymi zabierali go do wapienników w Castoneda w ilości, jaką byli w stanie unieść. Przyczyniając się do budowy świątyni zamieniali przez kolejne kilometry drogi kamienie grzechów na kamienie budowy.

Odnalazł się Biały! Tak, ten Biały z Hospital de Orbigo - cały i zdrowy! Spotkaliśmy go w Triacasteli na Mszy dla pielgrzymów. Nabożeństwo prowadził pozytywnie zakręcony ksiądz, w średnim wieku. Wchodząc do kościoła, chcieliśmy przysiąść gdzieś cicho z tyłu, ale nie dało rady. Kapłan od razu z ambony wezwał nas na sam przód, do pierwszej ławki (jak każdego pielgrzyma, przekraczającego próg świątyni). Chciał nas wszystkich widzieć obok siebie, blisko ołtarza. 
Na kazaniu dużo żartował. Dużo mówił też o rzeczach ważnych i mądrych. Każde słowo wypowiadał czysto i wyraźnie. Nawet ja, przy moich marnych umiejętnościach lingwistycznych, większość zrozumiałam.
Cieszyliśmy się. W końcu była niedziela, a my przybyliśmy tu nie jako turyści, ale jako pielgrzymi.


Lump



Słaba jakość zdjęcia, ale duch walki nadal widoczny.


Majestat.


"Przygody Gonzo w Galicji"



Wędrowcy.


Santa Maria de Real.


Skansen O Cebreiro wita.


W całej okazałości.


Celtycka palloza.


Raz, dwa, trzy... w chmurę!


No, witam.


"Czymże jest człowiek wobec tych wielkich mórz, lądów i gór, wobec całego wszechświata?" 







  





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz