tablice

tablice

poniedziałek, 21 września 2015

Zambia - część I: Początki.

W holu za halą przylotów lotniska w Lusace czeka na nas o. Jacek. Wysoki, około pięćdziesiątki. Z brodą przypruszoną lekko siwizną. Uśmiechnięty.
Uśmiechem odwzajemniamy uśmiech. Mimo, że nigdy wcześniej się nie widzieliśmy - właśnie tak się rozpoznajemy. Po uśmiechach.

[Piszę "my", a nie "ja", mimo, że bloga prowadzę sama. Kim są zatem inni członkowie zgrupowania "my"? Patrycja i Jędrzej - dwójka wolontariuszy, która przyleciała razem ze mną do Lusaki. Mogłabym napisać kim byli i czym się w życiu zajmowali, ale zasadniczo nie wnosi to niczego nowego do całej historii. Pozwolę im pozostać po prostu wolontariuszami w parafii Świętej Rodziny w Lindzie.] 

Opuszczamy budynek lotniska obładowani walizkami, plecakami, torbami, torebkami i całą resztą ekwipunku.
Na zewnątrz panuje afrykańska zima. 25°C w cieniu. Jednak pracowników lotniska zima nie zaskoczyła - okutani są w wełniane czapki i polarowe bluzy. I nie jest to metafora. Oni serio wyglądają jakby szli głęboką zimą w przeręblu ryby łowić.

Na parkingu rzucamy bagaże na pakę Toyoty Hilux. Od tego momentu srebrny pick-up stanie się nieodłącznym towarzyszem naszych zambijskich wypraw.
Wsiadamy do wozu. Na tylnym siedzeniu stoi wielkie, kartonowe pudło. Otwarte. Ostrożnie lukam znad krawędzi do środka - na dnie leży mały, chudziutki, brązowy piesek. Pat aż piszczy z zachwytu. Jest wielką miłośniczką wszystkiego, co posiada cztery łapy i nie mówi ludzkim językiem.
- To jest Mielonka - oficjalnie przedstawia pupila o.Jacek - przywiozłem ją dziś od Bogdana [kto to jest Bogdan? - myślę, ale milczę]. Waszym pierwszym zadaniem na czas pobytu tutaj będzie wychowanie Mielonki na ludzi. To ma być pies obronny! Nie jakaś tam sierotka, co to boi się własnego cienia, tylko porządny piec pilnujący!

Psiak chwieje się niepewnie na wątłych nóżkach, spoglądając z lękiem ponad krawędź kartonu, wyraźnie zdezorientowany i zaniepokojony swoim obecnym położeniem.
I na to wszystko jeszcze Mielonka. Co to za imię dla psa?! 
- Aaaa... dlaczego Mielonka? - zapytuję grzecznie.
O.Jacek uśmiecha się szeroko.
- A to dlatego, że Bogdan [kto to jest Bogdan?!] karmił ją u siebie konserwą sprowadzaną z Polski. Ma stosy puszek w magazynie, bo sprzedaż na terenie Lusaki słabo mu idzie, więc dawał je psu do jedzenia. Mielonka wcina polskie mielonki - zakończył wyraźnie rozbawiony.

Pędzimy srebrną strzałą przez miasto. Nie przypomina ono w niczym dobrze nam znanych metropolii europejskich - w tych każdy budynek i każda droga są dokładnie zaplanowane i rozmieszczone według ustalonego lata wcześniej planu, odmierzone i dopasowane, z dokładnością do centymetra. 
Lusaka (stolica Zambii) zdaje się być przy nich dziełem przypadku - porozrzucane bez ładu i składu budynki, połączone asfaltową drogą. Parterowe składy budowlane, piętrowe biurowce i centra handlowe, wstawione tu na chybił-trafił, niepasujące ani do krajobrazu, ani do siebie nawzajem. 
Między nimi powtykane są targowiska i sklepiki uliczne - liche, brudne, posklecane na prędce z paru starych, drewnianych desek, przysłonięte daszkiem z worków po mące kukurydzianej.
Pośród tego wielkiego chaosu, wśród tumanów rdzawego pyłu, przemykają masy ludzkie. Czarnoskóre masy ludzkie, rzecz jasna.
Poruszają się niemrawo, bez pośpiechu i większego celu, lawirując między pędzącymi samochodami, przemykając przed maską lub tuż za tylnym zderzakiem.

Stajemy na światłach. Wśród czekających na zielony sygnał aut od razu pojawiają się sprzedawcy uliczni - z koszami owoców, sokami w kartonikach, paczkami chipsów, francuskimi kluczami, kuponami totka, okularami przeciwsłonecznymi, zegarkami, pudełkami Scrabble i tuzinem innych, równie mało zachęcających towarów. Zaglądają przez okna do wnętrz samochodów, pukają w szyby, zachęcają do kupna.

- Za parę minut będziemy w Lindzie - mówi w końcu o.Jacek - to najbiedniejsza z dzielnic Lusaki. Asfalt, po którym jedziemy, położyli Chińczycy jakieś 3 miesiące temu. Wyjechałem raptem na parę tygodni, wracam - a tu asfalt! Wcześniej była tu typowa, afrykańska droga - krzywa i dziurawa, z unoszącymi się chmurami rudego kurzu. W porze deszczowej brodziło się tu w błocie, a po bokach spływały brudne rzeki. Chińczycy wszystko zepsuli! A było tak ładnie! 
Opuszczamy zatłoczoną stolicę. Jedziemy długą, prostą drogą, mijając pojedyncze, samotne budynki. Czy to nadal jest miasto?

Dojeżdżamy do pierwszych zabudowań - małe sześcienne domki parterowe, w kolorze rudego pyłu (jak wszystko tutaj), gdzieniegdzie otoczone słomianym ogrodzeniem, z rosnącymi na podwórzu melonowcami. Przed niektórymi domami wystawione są na prowizorycznych, drewnianych stoiskach towary rozmaite - świeże owoce i warzywa, porcje soi, orzechy ziemne i kawałki mięsa rozłożone na gazetach. Nad wszystkimi tymi dobrami krążą bezczelne, głośne, tłuste muchy.
Nie nazwałabym tego miastem. Linda to po prostu duża wioska, która utworzyła się gdzieś na peryferiach Lusaki. Tak też przyjęło się u nas mówić: "idę na wioskę", "byłam na wiosce" etc. Gdzie tam Lindzie do miasta... 

Przejeżdżamy w końcu przez wielką, metalową bramę i wkraczamy na teren parafii Świętej Rodziny. Znajduję się tu kościół i wybudowane kilka miesięcy wcześniej przedszkole. W planach jest jeszcze szkoła i plebania. 
W budynku przedszkola, oprócz sal lekcyjnych, łazienek oraz sali z komputerami i maszynami do szycia, znajduje się duża sala wykładowa (na spotkania modlitewne, próby chóru, różne prezentacje i szkolenia), służąca też od czasu do czasu za salę kinową. Znalazło się też miejsce na mieszkanie dla wolontariuszy - całkiem przyjemne, jasne, z łazienką, kuchnią i dwiema sypialniami. Przez kilka następnych tygodni stało się ono naszym domem. I Mielonki. Dostała kartonik, wyłożony szmatką i spała w nim przed wejściem do budynku. Co prawda na razie żaden z niej pies obronny, ale niech się powoli uczy. Może jeszcze będą z niej ludzie.


Lump


Miejskie krajobrazy.

I znowu.

Przypadkowe targowisko.

Ostatnia prosta do Lindy 

Budynek przedszkola.

Mieszkanie wolontariuszy.

    

czwartek, 17 września 2015

Zambia - tytułem wstępu.

Chciałam na początek wstawić jakiś ckliwy tekst, otwierający cykl wpisów o wolontariacie w Lindzie, w Zambii. Coś o spełnianiu marzeń. O chęci pomocy drugiemu człowiekowi. O poświęceniu kawałka życia na służbę potrzebującym. O wadze misji w krajach Trzeciego Świata.
Czytelnik miał się rozpłynąć w "ochach" i "achach", a łzy same cisnąć się do oczu. Jak w przemówieniach wszystkich wielkich wodzów w tych głupich, komercyjnych, amerykańskich superprodukcjach.
Miałam tym wpisem poruszyć serca i umysły.

Sorry, ale nie umiem.
Nie lubię taniego patosu.

Napisałam nawet kilka zdań na brudno.
Napisałam i przeczytałam. I porzygałam się tęczą.
Zgniotłam kartkę z kulfoniastym tekstem i rzuciłam w kąt. Leży teraz biedna, sponiewierana gdzieś między regałem, a nieschowaną jeszcze walizką. Leży i paczy na mnie spod byka. 

Nie to, że nie posiadam żadnych wyższych uczuć, czy coś.
Może właśnie dlatego, że takowe posiadam, tak trudno jest mi je ubrać w odpowiednie słowa. A może po prostu mam zbyt ubogi zasób słownictwa, żeby opisać skomplikowane procesy zachodzące w mojej ułomnej głowie i jeszcze bardziej ułomnym sercu. Takiej ewentualności nie wykluczam.

Kiedy ktoś ze znajomych pyta: "No, i jak było?" - odpowiadam krótko: "Czarno".
Bo co mam mówić?

Jak opisać w paru słowach taki kawał mojego życia? Jak przekazać historie wszystkich tych dni spędzonych w klinice i przedszkolu, na drogach Lindy i jej targowiskach? Opowieści o pacjentach przychodzących po pomoc i gromadach dzieci, radośnie biegających za mną po ulicy lub machających nieśmiało z oddali. O krzykliwych kobietach, z biodrami owiniętym kolorową chustą, z dzieciakiem na plecach i wiadrem pełnym wody na głowie. O podróżach na pace Toyoty Hilux o. Jacka. 

Oczywiście w odpowiedzi na "jak było?" mogę z błyskiem w oku, jednym tchem wymienić wszystkie znane mi synonimy słowa "niesamowicie". 
Ale to za mało.
Chyba w żadnym języku na Ziemi nie istnieje zbiór określeń na to, co w czasie swojego wyjazdu zobaczyłam, czego doświadczyłam. A skoro nie istnieje - nie ma sensu dłużej poświęcać temu czasu.

Dlatego też kończę wstęp i przechodzę do rzeczy. W ciągu najbliższych tygodni będę tu zamieszczać historie żywcem z Lindy i trochę informacji o tamtejszej kulturze, gospodarce i codziennej rzeczywistości. I o dzieciach. Będzie dużo dzieci. Całe hordy dzieciorów.

Czytajcie i bawcie się grzecznie.
Lump