"Lump" to termin określający osobę podróżującą w nietypowych dla większości społeczeństwa warunkach. Bo co to za "wycieczka" bez ustalonych godzin przyjazdów/odjazdów, zamówionych obiadków z deserkiem, bez pilota podróży, wycieczek po oklepanych atrakcjach wielkich miast i prażenia tyłka na złotym piasku nad "Morzem Śródziemnomorskim". Nie, nie twierdzę, że nigdy na takiej nie byłam. Bywało się za młodu tu i tam, z tym i tamtym. Tylko jak już raz zalumpujesz, każdy inny rodzaj podróży wydaje Ci się jakiś... sztuczny, trochę sztywny. Mi osobiście kojarzy się z wydmuszką wielkanocną. Niby to ładne, kolorowe, ale czujesz, że czegoś tam brakuje. Właśnie - czego? Hmm... poczucia niezależności? Przygody? Trochę dreszczyku emocji? Satysfakcji, że dokonałeś/aś czegoś sam? Chyba wszystkiego po trochu.
Moje pierwsze wielkie lumpowanie, to Camino de Santiago w roku 2012. Spanie na lotnisku, w noclegowniach pielgrzymich, pod plandeką w ogródku, w autobusie. Niby nic wielkiego, ale wystarczyło, żeby załapać, o co w tym wszystkim chodzi.
Wcześniej uważałam (jak podejrzewam większość człowieków), że podróże to sposób oderwania się od codziennego życia - szkoły, studiów, pracy. By na chwilę zapomnieć, odstresować się. Że to tylko przerwa na regenerację sił przed powrotem do codziennych obowiązków. Teraz to sposób na życie - podróżowanie, poznawanie świata, ludzi i ich odmiennych kultur. W ten sposób o wiele łatwiej znosi się codzienność - nie jest już rzeczywistością, w której Twój byt ugrzęzł jak w błocie, tylko krótkim przystankiem na drodze życia.
Mam świadomość, że moje dotychczasowe lumpowanie, to nie wielkie wyprawy na drugi koniec świata w wersji extreme, ale spokojnie - dajcie mi czas. Ja się dopiero rozkręcam.
Lump
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz