Dość, że mam teraz solidną, papierową podstawę do tworzenia dalszych wpisów.
Czytając odnalezione notatki zauważyłam, że pominęłam po drodze kilka ciekawych zdarzeń. Nie znajdą już swojego miejsca w tej historii. Trudno. Karawana pójdzie dalej.
* * *
Próbując przywołać wspomnienia z kolejnego dnia na Camino, nie mogłam przypomnieć sobie samej wędrówki, podchodzenia pod górę i zmęczenia związanego z dźwiganiem bagażu. 22 km pokonałyśmy nadzwyczaj szybko i lekko, jakbyśmy nie szły, a wręcz płynęły po asfalcie, niesione jakimś dziwnym prądem. Bez bólu mięśni, czy stóp. Bez uczucia głodu i pragnienia. Tylko my i rozbrzmiewające w powietrzu "Opadły mgły, wstaje nowy dzień", wydobywające się z naszych gardeł.
I "Czwarta nad ranem". I "Bieszczadzkie anioły". I cały SDM, jaki tylko udało nam się wyciągnąć z pamięci.
I Myslovitz. I Dżem, i Happysad, i Budka Suflera. I nawet Maryla Rodowicz. Jezu, tak mi wstyd za Marylę.
Na postoju w barze spotkałyśmy starego Anglika. Z siwą, starannie przystrzyżoną brodą i twarzą ozdobioną zmarszczkami przypominał trochę Ernesta Hemingway'a. Miał w sobie coś ze starego wilka morskiego. Siedział przy stoliku obok i leniwie sączył piwo. Po standardowym zestawie pytań (skąd jesteśmy, jak długo idziemy) zaczął opowiadać o sobie.
Wyruszył w Wielkanoc (tj. w kwietniu) statkiem, z portu w Wielkiej Brytanii, do Rzymu. Stamtąd pieszo dotarł do Santiago de Compostela, przeżywając po drodze dziesiątki przygód. Planował wrócić do domu, o własnych nogach. Piąty dzień pokonywał "odwrócone Camino", czyli szedł w przeciwną stronę, niż reszta pielgrzymów, na przekór muszlom i żółtym strzałkom.
Mówił, że jest już ogromnie zmęczony, że nie ma sił na dalszą drogę (co z resztą było widać po nim na pierwszy rzut oka). Przeszedł dziś tylko kilka kilometrów i utknął w tym barze, z piwem, i nie wie, co dalej z sobą począć. Odbył podróż życia, którą planował od lat. W Santiago wydawało mu się, że ma jeszcze dość sił, by ruszyć dalej, ale podejrzewam, że jego lumpowanie zakończyło się w tamtym barze. Mogę tylko zgadywać, bo nigdy później go nie widziłyśmy.
Spotkanie Pana Hamingway'a pobudziło parę moich, jakże nielicznych, szarych komórek. Myślałam o tym, jak bardzo trzeba być zdeterminowanym, jak silną motywację trzeba w sobie odnaleźć, by podróżować tyle miesięcy samotnie. Byłam pewna, że ta postać (jak wiele innych, poznanych przez nas na szlaku) skrywała w sobie jakąś wielką tajemnicę. Tajemnicę, której nigdy nie będzie dane mi poznać.
Dorwałyśmy na szlaku Karolę i Ewę, wspólnie wyprzedziłyśmy Czwórkę i dotarłyśmy do miasteczka Sobrado dos Monxes, około południa. Albergue funkcjonowało tam w budynkach klasztoru Ojców Cystersów. Dwa skrzydła krużganków przeznaczono na sypialnie dla pielgrzymów, toalety i kuchnię. Wielką, świetnie wyposażoną kuchnię z jadalnią. Grzechem byłoby z tej okazji nie skorzystać.
Stwierdziłyśmy, że dziś przygotujemy obiad dla całej naszej ósemki. Na bogato. Nie z paczki. I nie na cmentarzu.
Czwórka była zachwycona naszym pomysłem wspólnej biesiady. Ugotowałyśmy ogromny gar ryżu. Do tego kurczak w sosie słodko-kwaśnym. X. Piotr kupił siaty owoców na deser, a p.Genio wina. Czwórka od początku Camino przeprowadzała konkurs na najtańsze wino na szlaku. Tylko wino butelkowe - winiacze z kartoników były poza konkurencją. Dzisiejszy trunek zdeklasował rywali - 0,95 euro za butelkę.
Siedzieliśmy razem, delektując się tymi wszystkimi dobrami, ciesząc się własnym towarzystwem. Nasze losy szczęśliwie splotły się na chwilę na Camino. Każdy z nas stanowił odrębny, mały świat, żyjący własnym życiem, gdzieś w ogromnej czasoprzestrzeni. I w tym jednym miejscu na kuli ziemskiej nasze małe światy spotkały się i zdecydowały wspólnie powędrować do Santiago.
Do jadalni wszedł Chinol, poznany przez nas dnia poprzedniego. Na głowie miał ogromny, słomkowy kapelusz z szerokim rondem (dokładnie taki, jak typowi Chińczycy przedstawiani na obrazkach, w książkach dla dzieci). W ramionach niósł stertę brudnych rzeczy do prania (pomiędzy kuchnią, a jadalnią stały rzędem stare pralki na żetony, do użytku pielgrzymów). I wszystko byłoby spoko, gdyby nie to, że na dworze świeciło słońce, a on zarzucił na siebie granatowy płaszcz przeciwdeszczowy, z cienkiego plastiku. Sam płaszcz. Tzn. bez spodni i koszulki. Zastanawialiśmy się na głos, przez chwilę lub dwie, czy ma chociaż majtki. Żadne z nas nie było na tyle odważne (ani bezczelne), żeby podejść po prostu i spytać. Albo podejrzeć. Niewzruszony Chinol umieścił w pralce wszystko, co miał. Wrzucił żetonik i przysiadł na ławce, naprzeciw urządzenia, przyglądając się wirującym w bębnie ubraniom. Sprawa bielizny (lub jej braku) pozostała nierozstrzygnięta. I bardzo dobrze. Lepiej za dużo nie wiedzieć.
Zastanawiałyśmy się z Ev, co zrobimy z pozostałym po obiedzie ryżem. Przecież to grzech wyrzucać jedzenie, tym bardziej na szlaku, gdzie każdy marzy o porządnym, ciepłym posiłku. Skroiłyśmy więc jabłka, dodałyśmy trochę cukru, cynamonu i całość zapiekłyśmy. Po całej jadalni rozniósł się zapach jabłek z cynamonem. Żarełka było tyle, że poczęstowałyśmy nie tylko naszych kompanów, ale wszystkich zgromadzonych akurat w jadalni pielgrzymów, którzy zaciekawieni zaglądali do kuchni. Tyle strudzonych gęb nakarmionych. Ego tak bardzo podbudowane.
Podeszła do nas przemiła Brazylijka, która też postanowiła spróbować naszego deseru. Razem z mężem podróżowali od ponad pół roku na rowerach, po Europie, zbierając różne przepisy kulinarne, opisując wszystko na blogu. (polecam profil BikesAndSpices na fb)
Była zafascynowana zrobionym przez nas jedzonkiem i wypytała dokładnie jak się je robi (he, he - z resztek po obiedzie). Pyta o nazwę "dania".
- Arroz con manzanas. (ryż z jabłkami) - odpowiadamy.
- Ok, to widzę, że są jabłka i jest ryż, ale jak to się nazywa? - nie daje za wygraną.
- Arroz con manzanas. Rice with apples - patrzymy na nią jak para głuptaków.
- Ok, ale czy w Waszym języku jest na to jakaś nazwa?
- No, jest. Ryż z jabłkami.
- A jakie jest tłumaczenie na angielski?
- Rice with apples.
Zrezygnowała. Założyła, że ma do czynienia z debilami, i że nie rozumiemy o co nas pyta. W sumie można było wymyślić na poczekaniu jakąś egzotyczną nazwę na deser z resztek po obiedzie. Nie pomyślały my. Jak zawsze. Pustostan w tej głowie.
Jakiś czas potem podesłała nam na fb linka do bloga, na którym zamieściła naszą fotkę z kuchni, z przepisem tego (jakże wykwintnego) dania.
Luksus, sława i blichtr. Owinięte w koce siedziałyśmy z Dziewczynami na zboczu wzgórza, na którym stał klasztor, sącząc wino i podziwiając słońce, zachodzące leniwie nad Sobrado dos Monxes.
Lump
Dobroczyńcy z Miraz, po śniadaniu. Między nami Santa Claus.
Zdjęcie zrobione żelazkiem.
Postój na przystanku. I żółta szczała.
Obiadujemy na bogato. A stół taki upier...
Klasztor Sobrado dos Monxes w całej okazałości.
Wnętrze kościoła.
Kolejne wnętrze.
I jeszcze jedno.
Dobra, to już ostatnie!
Żartowałam - jeszcze wirydarz.
Pożegnanie dnia.
Te zdjęcia to takie szczególnie kijowe, bo nam aparat po tym spaniu pod plandeką zawilgotniał- pamiętam, że się zastanawiałam czy to ustrojstwo w ogólne będzie działać.
OdpowiedzUsuń