Na każdym postoju wietrzę odparzone stopy. Nie wygląda to dobrze. Tym gorzej, że nie ma innego wyjścia, jak założyć rano buty i iść dalej. Nie ma litości. Nie ma podjeżdżania. Jestem jak John Rambo. Każdy palec obklejony plastrem, przysmarowany Sudocremem. Nie wiem, co to ból. Ani zmęczenie. Odpadną mi palce, a i tak pójdę dalej.
Około 13 dotarliśmy do Hospital de Orbigo. Do miasteczka prowadził średniowieczny most, jeden z najstarszych i najdłuższych w Hiszpanii. Dzięki niemu możliwa była kiedyś przeprawa przez rzekę. Rzeka wyschła, a obecnie w miejscu jej koryta urządzono pole walk rycerskich. W czerwcu odbywa się tam turniej rycerski i jarmark średniowieczny. Niestety nie trafiliśmy w termin. Może kiedyś.
Gonzo na moście.
Nasza alberga - "San Miguel" jest cudowna. Cała w drewnie sosnowym. Ściany ozdobione kolorowym cementem, z prześwitami z czerwonej cegły. Drzwi pomalowano intensywnie niebieską farbą. W głównym holu znajduje się kącik gier i regał z książkami. Ustawiono też sztalugi z całą masą farb akrylowych i zestawem pędzelków. Każdy pielgrzym, który ma odpowiednie zdolności i odwagę (a nawet samą odwagę, bez zdolności) może się wyżyć na płótnie. Prace caminowiczów ozdabiają wnętrze albergue. Prawie wszystkie ściany w budynku poobwieszane są przeróżnymi bohomazami. Jeden z nich przypadł mi do gustu szczególnie:
Nasz hospitalero jest przemiłym, starszym panem w gustownym dresiku. Mieszka sobie w budynku albergue i dogląda interesu. Spisuje dane z ID, stawia pieczątki w credencialu i sprzedaje pamiątki. I rysuje mapki, jak wydostać się z miasteczka i nie zabłądzić.
Nie spotkaliśmy dziś Naszego Kumpla. Miał tu być, trochę się martwimy. Może coś mu się stało. Pewnie poobcierał sobie stopy w tych nowych, nierozchodzonych butach. Po Panu Łydce też ani śladu. Przepadł jak kamień w wodę.
Mamy za to nowego znajomka. Białego spotkaliśmy po raz pierwszy na wieczornym nabożeństwie u benedyktynek. Dziś mijaliśmy go na moście przed Hospital de Orbigo. Jest Hiszpanem. Opalony na ciemny heban. Dla kontrastu nosi białe ciuchy. Jak dla mnie jest trochę niepokojący. Albo coś z nim nie-tak, albo słonko w czachę przygrzewa, bo nie nosi żadnej czapki w te upały. Trochę się plącze po szlaku, mamrocząc coś pod nosem. Przypadek do obserwacji.
Nasz pierwszy, samorobny obiad na szlaku - spaghetti z sosem Napoli. Gonzo poleca.
Od pierwszego dnia nosiliśmy się z zamiarem ugotowania czegoś dobrego. A to nie było kuchni w albergue, a to sklepu w wiosce, a dziś - idealnie - jest wszystko, co do życia potrzebne. W końcu.
Obiad ugotowany. Ciuchy uprane. Wpis w księdze gości zrobiony. Miasteczko zwiedzone. Kawka wypita, czekolada wpierniczona. Może jeszcze hostalero kołysankę na dobranoc zaśpiewa...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz